Aktualności
Tokimasa Sekiguchi: dwudziestowieczna polska literatura faktu to istny skarb literatury światowej
Tokimasa Sekiguchi, laureat Nagrody Transatlantyk za 2021 rok, opowiada m.in. o tym, jak zainteresował się polską literaturą, o kulturowej roli tłumacza, problemach w przekładzie z języka polskiego na język japoński i szczycie translatorskich marzeń.
Jak zaczęła się pana przygoda z polską kulturą, co w ogóle przyciągnęło pana do naszej literatury? To chyba dość egzotyczny kierunek z japońskiego punktu widzenia.
Jest to pytanie najczęściej zadawane, a jednak najtrudniejsze, jeśli się chce w sposób odpowiedzialny na nie odpowiedzieć. Myślę, że wciąż sam nie wiem dobrze, jak to się stało, choć próbowałem nieraz analizować zarówno swoje życie wewnętrzne, jak i zewnętrzne fakty społeczno-historyczne i je jakoś sensownie interpretować. Jedno jest pewne, że doszło do tego nie za sprawą jakiejś jednej wielkiej przyczyny. Czynników było wiele, a także działały one na przestrzeni lat. Przypadków też było wiele.
Przepraszam, ale odsyłam Pana do tekstu „Od japońskiego Schulza do polskiego Parnickiego, w którym m.in. usiłowałem rzeczowo opisać swoje najwcześniejsze spotkanie z literaturą polską i początki mojej nauki polonistycznej. Pisałem tam, że będąc nastolatkiem czytałem Schulza i Gombrowicza i dalej: „Mówiąc ściśle, czytałem japońskie teksty napisane przez Yukio Kudō (1925-2008) na podstawie polskich oryginałów. Teksty Kudō były znakomite. Sądzę, że Schulzowskie utwory były najlepsze wśród wielu dokonań translatorskich Kudō”. Chciałem się uczyć polskiego i próbowałem dotrzeć do tłumaczy tego języka. Wówczas w Japonii nie było ani podręcznika, ani słownika języka polskiego. Tłumacz Shōzō Yoshigami doradził mi, bym kupił podręczniki wydane za granicą. Mniej więcej tak to się zaczęło.
Poza bogatym dorobkiem przekładowym, o czym za chwilę jeszcze porozmawiamy, udało się panu m.in. zainicjować serię „Klasyka Literatury Polskiej” w języku japońskim. W przypadku mniejszego języka tłumacz często jest także ambasadorem kultury. Czy tak właśnie postrzega pan swoją rolę?
Nie jestem ambasadorem kultury polskiej, ponieważ nie jestem Polakiem. Jestem najwyżej japońskim importerem kultury polskiej do Japonii, choć jest to praca nieintratna. Jeżeli zaś ktoś mnie spyta, dlaczego się nią zajmuję, skoro nie przynosi dochodu, to odpowiadam, że udostępniając polską kulturę Japończykom, spłacam dług wdzięczności wobec polskich przyjaciół, którzy mnie wychowali i kształcili, począwszy od pierwszego pobytu w Krakowie w latach 1974-1976.
Ciekawe jednak, że to, co robię w języku polskim dla Polaków, czasami zakrawa na pracę ambasadora Japonii… Weźmy choćby odczyty na tematy pojęć „Azja”, „haiku”, przyrody japońskiej, japońskiego przekładu Lalki Bolesława Prusa albo też wydanie w Polsce książki: Eseje nie całkiem polskie. W tej książce sporo światła staram się rzucić na Japonię i jej kulturę, korzystając ze stanowiska dwujęzycznego komparatystycznego obserwatora.
Co sprawia największe trudności w przekładzie z języka polskiego na język japoński? Różnice kulturowe, różnice strukturalne między językami?
Są różne trudności, a każda z nich stanowi przeszkodę równie wielką jak pozostałe. W tekście o Lalce, „Czy Lalka Prusa wejdzie do literatury światowej?”, wyłuszczyłem ciekawe przykłady problemów. Część z nich w ogóle nie przyszłaby do głowy polskim czytelnikom, np. zagadnienia polskich zdrobnień czy łamanej polszczyzny.
Ale pewnie też istotne są różnice kulturowe.
W ramach anegdoty mogę powiedzieć, że pewna Japonka po przeczytaniu całej powieści nie miała pojęcia o tym, że Wokulski przebywał na zesłaniu. Ale już same nazwy własne sprawiają trudności lekturowe, a przecież dochodzą do tego skomplikowane realia historyczne XIX-wiecznej Polski pod zaborami, całe dziedzictwo romantyzmu, zróżnicowanie języka bohaterów ukazujące ich status społeczny. Jak te ostatnie różnice oddać? Obecnie sylabariusza zwanego katakaną używa się głównie do zapisu nazw własnych obcego pochodzenia, zapisujemy nim takie słowa jak Warushawa (Warszawa) czy sūpu, zupa nieprzyrządzona na modłę japońską. Japońską zupę zapisujemy hiraganą, sylabariuszem głównym. Kiedy więc w przekładzie Lalki czyta się kwestie pisane katakaną – padają np. z ust Jana Mincla i starego Szlangbauma – pojawia się nieodparte wrażenie, że mamy do czynienia z akcentem obcym i zdaniami o charakterze nienormatywnym, a odczucie to odpowiada właśnie efektowi „łamanej polszczyzny”. Oczywiście, to tylko jeden z przykładów, bo tych różnic kulturowych i problemów translatorskich jest o wiele więcej.
Czy ma pan jeszcze jakieś marzenia tłumaczeniowe? Czy są tacy polscy pisarze, których pana zdaniem brakuje w języku japońskim?
Od dawna sobie i innym obiecywałem, że przełożę wszystkie dzieła polskie (nie łacińskie) Kochanowskiego. Widzę jednak, że to już niemożliwe. Za mało czasu mi zostało. Gdybym zdążył w życiu z tłumaczeniem III tomu Korespondencji Fryderyka Chopina, który ma się ukazać za dwa lata w Warszawie, to chyba powinniśmy uznać to za „szczyt marzeń”.
Brakuje mnóstwo polskich pisarzy i utworów. Słowackiego, Orzeszkowej, Żeromskiego… O Orzeszkowej piszę w swoim najnowszym eseju „Białorusi piękna!” na łamach krakowskiego „Herito”.
Poza tym na tłumaczenie czeka multum wspaniałych esejów, wspomnień, dzienników, choćby z XX wieku tylko. Uważam, że XX-wieczna polska literatura faktu to istny skarb literatury światowej, ciągle nieodkryty.
– rozmawiał Krzysztof Cieślik