Aktualności
Nocny stolik #91. Weronika Gogola: tłumaczka „małych literatur” powinna zawsze mieć coś w zanadrzu
Weronika Gogola, pisarka i tłumaczka z języka słowackiego, opowiada o sytuacji literatury słowackiej i jej postkolonialnym statusie, najciekawszych zjawiskach językowych za naszą południową granicą, swojej pracy twórczej i książkach, które ją zachwyciły.
Zwykle zaczynamy rozmowy w tym cyklu pytaniem o ostatnie lektury, ale ciebie chciałem zapytać, co ciekawego dzieje się w literaturze słowackiej? I jak tamtejsza literatura wygląda na tle literatury polskiej ostatnich lat?
Na literaturę słowacką warto spoglądać w kontekście postkolonialnym. Język słowacki ukonstytuował się o wiele później niż polski. Widzę to trochę w podejściu pracy redaktorów na Słowacji – są bardziej konserwatywni, trzymają się „literackości” języka często kosztem charakteru tłumaczonej książki. Z drugiej strony, w przeciwieństwie do Polski, w słowackich książkach istnieje ogromna otwartość wobec dialektów – w Polsce z kolei regionalizmy niezwykle „kolą w oczy” nasze redakcje i przepchnięcie pewnych regionalnych inkrustracji tekstu jest nie lada wyzwaniem. Oczywiście są redaktorzy i redaktorzy. Niemniej książki słowackie są na tę polifonię bardzo otwarte – to niezwykle ubogaca słowacką literaturę, ale staje się z kolei wyzwaniem dla tłumaczy słowackiej prozy – jak tę mnogość, powszechność bohemizmów (bo tych też nie brakuje) oddać w tłumaczeniu.
Wracając jednak do postkolonializmu – pamiętajmy, że przez stulecia Słowacja była jedynie „górnymi Węgrami”, a w najsurowszych czasach madziaryzacji język słowacki (formalnie „rodzący się”) był zakazany. Jeśli byłeś człowiekiem piśmiennym, najpewniej używałeś języka niemieckiego lub węgierskiego, ew. łaciny. Mówię o tym, bo wydaje mi się, że jednak te zamierzchłe czasy mają wpływ na dzisiejszy kształt słowackiej literatury. Często miałam takie iberoamerykańskie odczucie, sięgając nawet po starsze rzeczy ze słowackiej prozy. Z jednej strony silna tradycja realizmu, a z drugiej strony odbicie nadrealne, w stronę chimerycznej prozy. Realizm magiczny do dzisiaj cieszy się tutaj ogromną popularnością. Myślę, że to bardzo ciekawe.
Co poza tym? Odnoszę wrażenie, że opowiadania mają tutaj większe pole do popisu i cieszą się większym uznaniem wydawców niż w Polsce – wychodzi ich tutaj więcej i chętniej są czytane. Specyfika rynku wydawniczego na Słowacji jest zupełnie inna niż w Polsce – przede wszystkim mam na myśli skalę, ale też obecność literatury czeskiej, a na drugim miejscu węgierskiej. Wchodząc do księgarni na Słowacji zawsze znajdziesz osobne półki z literaturą czeską i osobne z węgierską – to normalne. Oczywiście ma to wpływ na wcześniej wspominany słowacki przekład, wobec którego znaczna część Słowaków wciąż jest sceptyczna. Jeśli więc wychodzi nowy Houellebecq, to czeka się na czeskie tłumaczenie. Ostatnio na Słowacji boom przeżywa literatura faktu, która w Polsce odchodzi już na drugi plan – tutaj znajduje się w szczytowej formie, wręcz rodzi się nowa fala autorów non ficton. Nie znaczy to jednak, że Słowacja nie ma tradycji reportażu. Niedawno wyszedł wywiad rzeka z nieżyjącym już, doskonałym reportażystą Eugenem Gindlem, którego teksty niezwykle sobie cenię.
A co się cieszy największą popularnością?
Rynkowo najlepiej radzi sobie literatura klasy B, a nawet C, czyli powieści o romansach z młodymi kelnerami z Wiednia, erotyczne fantazje o Arabach, kryminały śledcze, byli policjanci na tropie i tego typu sprawy. Rok temu byłam w jury największej nagrody literackiej Anasoft Litera i, przechodząc do meritum, a więc do literatury wyższych lotów, crème de la crème, to mogę powiedzieć że literatura słowacka bardzo wnikliwie przygląda się społeczeństwu i jego rozpadowi – z tym że powiedziałabym, że tendencja jest raczej „grupowa” czyli skupia się na szerszym planie, mniej jest książek dotyczących doświadczenia indywidualnego, czysto autobiograficznych, które w Polsce ostatnio dominują. Chociaż w finale nagrody znalazła się i taka pozycja, świetna książka młodej autorki Nicole Hochholczerovej „Tego pokoju nie da się zjeść” opowiadająca o doświadczeniu molestowania seksualnego. Zwycięzcą z kolei został leciwy już pisarz ze wschodu Stanislav Rakús za książkę „Ľútostivosť”. I tutaj taka anegdotka – w trakcie rozmów nad nominowanymi książkami podzieliłam się refleksją z jednym z członków jury, który również pochodzi z Koszyc, że proza Rakúsa bardzo przypomina mi prozę mojego krajana, Tadeusza Nowaka, i dowiedziałam się, że Rakús w młodości zaczytywał się w Nowaku i chyba nawet o nim pisał. Ciekawe, nie? Rzuciłam to ot tak, nie sądziłam, że Nowak był tutaj czytany.
U nas chyba taką największą siłą obecnie w „literackiej” literaturze, w literaturze, która boryka się z językiem, są kobiety z naszego mniej więcej pokolenia, czyli między 30 a 40 rokiem życia. A jak wygląda to borykanie się z językiem – wspomniałaś już o otwarciu na dialekty – u Słowaczek i Słowaków? Zauważyłaś coś podobnego?
Słowacka proza ma również bardzo silne autorki, Jana Beňova, Jana Bodnárová i moja ulubiona autorka, która jest również tłumaczką z francuskiego i włoskiego Ivana Dobrakovová. Ciekawa jest również Ivana Gibová – jeśli pytasz o język, to ona leci z koksem jeśli chodzi o wulgaryzmy, fajnie by było, gdyby kiedyś ukazała się po polsku. Trzeba wspomnieć poetkę Milę Haugovą oraz ciekawe transfery z poezji do prozy, jak chociażby poetka Katerína Kucbelova i jej książka „Czepiec” (tłum. Katarzyna Dudzic-Grabińska, wyd. Haart!). Ciekawym zjawiskiem są tłumaczenia wsteczne ( tak sobie je nazywam) – wojwodziński Rusin z Serbii, Ivan Medeši, napisał swoją książkę „Jedzenie” po rusińsku, słowackie stowarzyszenie Rusinów przetłumaczyło ją potem na język słowacki i ostatecznie wygrała najważniejszą nagrodę literacką. Sprawa dosyć kontrowersyjna, ale uznano najwidoczniej, że skoro Medeši jest Rusinem, a na Słowacji mamy sporą mniejszość rusińską, możemy uznać, że wchodzi do naszego kanonu. A w Polsce się tak ślunska gadką przejmują! Ha!
Podobna historia wydarzyła się rok temu, do tej samej nagrody zgłoszono książkę słowackiej autorki Andrei Salajovej, która została przetłumaczona z francuskiego – pierwotnie wyszła w wydawnictwie Gallimard pt.: „En montant plus haut”. Salajova romansuje ze stylistyką socrealizmu, z domieszką Tarrantino – Francuzom chyba się podobało, ale na Słowacji się nie przyjęło. Socrealizm we Francji może być egzotyczny, zwłaszcza w popowej przewrotce, ale jak wiadomo u nas raczej tego typu stylistka specjalnie nie podnieca. Z takich ciekawych, nazwijmy to, wstecznych tłumaczeń niedawno wyszło wznowienie książki „Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą” Eleny Lackovej, romskiej pisarki, która jako pierwsza pisała o doświadczeniu Romów w Holokauście. Wiem, że pytałeś mnie o zabiegi dłubania w języku, a ja tutaj o tłumaczeniach „wstecznych”, ale to też wydaje mi się ciekawe. Ostatnio najwięcej w języku zamieszała Nicole Hochholcerova, którą już wspominałam i której książka również niedawno wyszła w Harrcie w tłum. Rafała Bukowicza. Jeśli mówimy o języku, to warto też polecić antologię poezji „Sąsiadki” pod redakcją Zofii Bałdygi, która niedawno ukazała się w Polsce. Staram się polecać to, co jest już przetłumaczone, żeby nie rzucać w próżnię.
Ostatnio ukazał się twój przekład ze słowackiego, „Ruska klasyka” Daniela Majlinga. Trochę przekład z przekładu, bo Majling udaje, że tłumaczy, do tego fejkowe teksty. Domyślam się, że trochę pochodziłaś z tą książką po wydawcach. Jak w ogóle wygląda przekładanie ze słowackiego? Jest jakieś zainteresowanie tą literaturą u nas?
Są w zasadzie cztery kanały: odzywa się do ciebie wydawnictwo z prośbą o konkretny tytuł, autor bądź autorka książki wybiera sobie ciebie na tłumacza/tłumaczkę, kolega bądź koleżanka oddaje ci swoje zlecenie, bo nie ma czasu, albo ty chodzisz z konkretnym tytułem w roli agenta. Z „Ruską Klasyką” Majlinga było tak, że to ja „chodziłam”. Trudno było, bo po pierwsze opowiadania mają w Polsce zły PR (no chyba że pochodzą ze świata anglosaskiego) i podobno się źle sprzedają, a jak do tego są groteskowe, to sam wiesz. Ale wszystko to kwestia dobrego „naczasowania”, jak to się po słowacku mówi.
Pierwszy draft „Ruskiej klasyki” przygotowałam w roku 2019, rok temu do niego wróciłam, bo przekonałam Piotra Mareckiego (to akurat odbyło się szybko) do wydania książki w nowej serii Ha!artu. Trzeba zawsze kombinować, na ile książka pasuje do profilu wydawnictwa. Tutaj wszystko zagrało, mało tego, to opóźnienie wydania całkiem się książce opłaciło, bo wyszła akurat w momencie, kiedy rozpoczęła się dyskusja o cancelowaniu rosyjskiej kultury. Tłumaczka „małych literatur” powinna więc zawsze mieć coś w zanadrzu i w odpowiedniej chwili podać książkę odpowiedniemu wydawnictwu.
W przypadku literatury słowackiej w ostatnich latach ukazuje się całkiem sporo rzeczy, głównie w mniejszych wydawnictwach takich jak Biblioteka Słów czy Ha!art. Stałą słowacką linię prowadzą również Książkowe Klimaty, w których debiutowałam. Bardzo lubię też atmosferę panującą wokół tłumaczy ze słowackiego, podawanie sobie zleceń – wzajemne wsparcie jest tutaj normą, wszystkim chodzi o to, żeby literatura słowacka była jak najszerzej w Polsce znana. Ja przychodzę z zewnątrz, jestem naturszczykiem – nie skończyłam filologii, a jednak nikt na mnie nie pluł, przynajmniej nie otwarcie. Mówię o tym, bo po publikacji mojej książki o Słowacji „Ufo nad Bratysławą” spotkałam się z otwartym hejtem ze strony słowacystycznych środowisk, usłyszałam nawet, że nie mam prawa pisać o Słowacji, bo nie skończyłam studiów w tym kierunku. Te małe filologie to często gniazda żmij, ale tak jak mówię, nie dotyczy to samych tłumaczy i tłumaczek, raczej środowiska akademickiego, które jest specyficzne, wszędzie.
W każdym razie, żeby przekonać polskiego wydawcę do wydania konkretnej słowackiej pozycji, trzeba się nachodzić, ale z reguły „za pierwszym razem” – potem już jest łatwiej, bo wiesz, które wydawnictwa są zainteresowane słowacką literaturą. Wymieniłam kilka ścieżek, ale rzeczywiście najczęściej jest tak, że to tłumacze i tłumaczki coś proponują.
A co byś najbardziej chciała teraz przełożyć i dlaczego? No i od razu: czy nad czymś pracujesz?
Różne projekty majaczą gdzieś tam w oddali. To często długi proces, zobaczymy.
Mogę powiedzieć o tłumaczeniu, które mi przemknęło przed nosem i którego bardzo żałuję. Była taka sytuacja, bo to też się zdarza, że pewien tłumacz zwlekał z oddaniem tekstu, w związku z czym wydawca odezwał się do innej tłumaczki, ale ta nie miała czasu i zaproponowała zlecenie tej pracy mnie. A była to nie lada gratka, bo opowiadania pisane po rusińsku, po raz kolejny Rusina z Wojwodiny, Julijana „Miťo” Naďa. Ale pierwszy tłumacz ostatecznie oddał tekst. Przyznam, że było mi żal. Takie wyzwania lubię. Z pewnością chciałabym też w końcu przetłumaczyć jakąś kobietę. Ale teraz skupiam się na swoim pisaniu.
Czyli możemy się spodziewać wreszcie twojej prozy?
Wiesz co, mieszkam w winnicach i jakkolwiek to porównanie może brzmieć kiczowato, to wierzę, że proza musi dojrzewać. Rozważania nad książką, którą piszę rozpoczęły się jeszcze na jesieni 2016 roku, przed premierą mojego debiutu. Potem długo „kwasiło” się to w mojej głowie, a do samego pisania usiadłam dokładnie rok temu. I tak sobie piszę. Lubię to, co napisane, zostawić na dłużej, nawet na pół roku, żeby się odstało, dojrzało właśnie, pokwasiło – a potem wracam i okazuje się, że jeszcze dużo z tym roboty.
Dzisiaj jest trochę tak, że jak jakiś debiut zostaje zauważony, to wydawca chce po roku kolejną książkę, żeby na fali przepchnąć ją i zarobić – zachęceni autorzy i autorki piszą te książki, które oczywiście są mniej lub bardziej udanymi powidokami pierwszej. Książka się jakoś tam sprzedaje, więc po kolejnych dwóch latach wychodzi trzecia, a potem o tym autorze i autorce się zapomina. Trochę mnie taka droga nie interesuje i w tzw. międzyczasie odmówiłam kilku projektów.
Opowiesz kilka słów o tej prozie? Jak będzie się miała do twojego debiutu? Inna rzecz, że absolutnie zgadzam się z tym, o czym mówisz. To znaczy: rozumiem względy ekonomiczne i wiem, że w Polsce trzeba pisać dużo, żeby z tego żyć, a i to udaje się ledwie garstce, ale z pisania rok po roku nie może wyjść nic dobrego, nawet jak ktoś ma wielki talent.
Jedna z moich przyjaciółek po fachu, pisarka uznana, dodajmy, trafnie zauważyła, że to jest takie utrzymywanie nas na głodzie, trzymanie krótko. Dostajesz zaliczkę powiedzmy w wysokości 15 tysięcy złotych, wypłacaną w dwóch ratach, która jak wiadomo szybko się wyczerpuje, więc po roku podpisujesz kolejną umowę i kolejną zaliczkę – i tak ciułasz, na krótkim łańcuchu kapitalizmu. Wielu moich kolegów i wiele koleżanek podpisuje kilka zaliczek na raz. Do tego trzeba dodać, że czytelnictwo w Polsce jest w stanie agonalnym i nakłady są tak śmiesznie niskie, że w zasadzie zaliczka często bywa jedyną sumą, jaką autor dostaje.
Jeśli chodzi o moją nową książkę, mogę powiedzieć tylko tyle, że rozgrywa się nad oceanem, w nieistniejącym mieście. Powracam w pisaniu do swojej wyobraźni – mam nadzieję, że kiedyś Paolo Sorrentino nakręci na jej podstawie film.
Zwykle te wywiady zaczynam pytaniem o aktualne lektury. Zachwyciło cię coś ostatnio?
Może to smutna diagnoza dla literatury, ale ostatnimi czasy prawdziwą radość odnajduję w komiksach. Natknęłam się na prawdziwy skarb podczas festiwalu komiksowego w Brnie. Czeskie wydawnictwo Trystero wydało komiks w sumie mało znanego twórcy Nathana Cowdry’ego, w oryginale „Crash Site”. To historia młodej Rosie, jej uzależnionego od pornografii psa i psychopatycznych majtek. Bohaterowie w wyniku katastrofy lotniczej awaryjnie lądują w puszczy amazońskiej i jakoś muszę w tej dziczy przetrwać. To jest to poczucie humoru, którego bardzo, piekielnie wręcz brakuje mi w literaturze, zwłaszcza rodzimej. Polecam gorąco.
Jeżeli jesteśmy już przy komiksach, to zachwyciła mnie również komiksowa bajka dla dzieci wydana przez Centralę „Mały drewniany Robot i księżniczka z pieńka” Toma Gaulda w tłumaczeniu Huberta Brychczyńskiego. Wspaniała rzecz, którą wałkujemy razem z moją córką. Dużo książek dla dzieci, nie tylko prawicowych, ale też lewicowych przemyca pewne światopoglądy na siłę – nie znoszę tego. Ale Gauld nie sili się na suchy dydaktyzm, a mimo to zostawia człowiekowi w głowie kilka ważnych refleksji. To historia królewskiej pary, która nie może mieć dzieci. Szuka różnych sposobów, prosi o pomoc tradycyjną czarownicę oraz nowoczesną wynalazczynię. Czarownica bierze do ręki pieniek i za pomocą czarów zamienia go w dziewczynkę. Wynalazczyni konstruuje drewnianego robota. Dzięki temu para królewska ma dwójkę dzieci – niestety, dziewczynka o północy zamienia się w pieniek, co prowadzi do szeregu niefortunnych zdarzeń. Z tarapatów ratuje dzieci rodzina Żuczków, którym robot pozwolił zamieszkać w swoim wnętrzu. Nie potrafię treatmentowo opowiadać o książkach, ale naprawdę, gorąco, gorąco polecam.
A skoro przy dzieciach jesteśmy, to ostatnio przeczytałam też eseje Weroniki Murek „Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się”, które wyszły w Wydawnictwie Czarne. Ta lektura świetnie zbiegła się w czasie z momentem życia, w którym znajduje się moja córka. To najpiękniejszy moment “stawania się”, za którym ogromnie tęsknię, ale który dzięki Elišce mogę przeżywać na nowo. Kiedy masz trzy lata, wierzysz w metamorfozy, wszystko jest jedną nieustająca zmianą. „Kiedy będę dzikiem, będę mogła jeść żołędzie” – mówi moja córka. Dla niej bycie dorosłym jest tak samo możliwe i niemożliwe, jak bycie dinozaurem, dzikiem, psem czy olejem z czarnuszki. Zmiany działają też wstecznie: „Kiedy będziesz dzidziusiem, dam ci swoje skarpetki, mama”. Dlatego może ta lektura Murek sprawiła mi wiele radości, była takim erudycyjnym uzupełnieniem tego, co przeżywam empirycznie każdego dnia. Niedawno moja córka miała karnawał w żłobku i, kiedy nauczycielka zobaczyła ją w złotej sukni, zakrzyknęła: „Jaka księżniczka!”. A Eliška rozgniewała się i krzyknęła: „Nie jestem księżniczką, jestem dziewczynką!”. Dla niej bycie dziewczynką, sową mądrą głową – to są rzeczy nobilitujące. Wierzę, że nastąpi jakaś wielka pokoleniowa zmiana i że przy odrobinie dobrej woli wśród rodziców i pedagogów wzrosną nam nowe, otwarte głowy. Chciałabym.
Dla pisarki moment, kiedy dziecko uczy się opisywać świat jest niezwykle stymulujący i otwiera wiele zapadek, które dawno były zamknięte. Często oglądamy też z córką świetną publikację przygotowaną przez słowacką galerię narodową, zbiór wywiadów z artystami słowackimi różnych pokoleń z dołączonymi ilustracjami z ich dzieciństwa. Świetna rzecz! Mogłabym długo o tym gadać, bo teraz dużo zastanawiam się nad tym jak kuleje u nas system i jak olewa się dzieci. Również w czytelniczym kontekście. Gdyby po transformacji wdrożono jakieś konkretne programy wspierające rozwój czytelnictwa, od poziomu pełzania, czyli od żłobka, nie płakalibyśmy teraz, że tak bardzo spada czytelnictwo. Mielibyśmy silną generację ludzi, dla których czytanie jest oczywistością. A mamy, co mamy – podniecamy się, jak jakaś książka sprzeda się w 10 tys. egzemplarzy w prawie 40-milionowym państwie! Nie widzę też specjalnie, żeby cokolwiek się w tym kierunku robiło. Emocjonujemy się nagrodami literackimi i inbami na FB, ale nie zastanawiamy się, kto tak realnie nas będzie czytać. A za dziesięć lat może być jeszcze gorzej.
Wtrącę tu, że prowadzimy taką kampanię, w której dzieci – tj. rodzice niemowląt, a później przedszkolaki i pierwszoklasiści – dostają książki. Nazywa się „Mała książka – wielki człowiek”.
A widzisz, nie wiedziałam. Ale na jaką to jest skalę?
Ogólnopolską, wszystkie szkoły, duża część bibliotek, szpitale. Ale wróćmy do twoich ostatnich lektur.
Co do mojej aktualnej półeczki z książkami, to mam rozczytanych więcej rzeczy. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie powieść Jakuba Nowaka „To przez ten wiatr”, wydana przez Powergraph, bardzo brakuje u nas takich powieści. Taką książkę właśnie dałabym swojej córce, gdyby miała omawiać Sienkiewicza w szkole. Podeszłabym go od tyłu. Tego Sienkiewicza. Nie wiem, dlaczego katuje się dzieci rzeczami nieczytelnymi. Jak potem książka ma im się kojarzyć z czymś przyjemnym? W idealnym systemie edukacji wyobrażam sobie nauczycieli jako wyspecjalizowane reaktory – na to, co dzieci teraz zajmuje. Jeśli są to różowe jednorożce, auta, dinozaury, to świetnie – niech te książki pojawią się w klasowej biblioteczce. Z czasem można już przyzwyczajonym czytaczom proponować coś od siebie.
Nie rozumiem, dlaczego nie czytaliśmy w szkole klasyków amerykańskich, którzy przecież dla licealistów mogą być świetnym stymulantem do czytania. Porównuję to trochę z systemem słowackim – moi rówieśnicy musieli przechodzić przez podobną gehennę jak my: realizm, ziemniaki, bieda, ale w liceum czytali o wiele więcej tej amerykańskiej klasyki. Polskie szkoły boją się też fantastyki i fantasy, a przecież dzieci to uwielbiają! O ile pamiętam to nie omawia się u nas Lovecrafta, a nie wiem jak u ciebie, ale u mnie w liceum było całkiem spore stężenie gotów i kuców, więc było do kogo uderzać. Nikt tego nie zrobił. Oczywiście, niektórzy sięgają po te rzeczy sami, ale niektórym trzeba pomóc.
Z kanonem czy też lekturami zawsze jest jakiś problem i, szczerze, nie wiem, jak go rozwiązać. Liceum lekturowo wspominam nieźle, ale raczej końcówkę, trzecią i czwartą klasę. Romantyzm pewnie warto jakoś liznąć, ale wydaje mi się kompletnie nieczytelny dla piętnastolatka. Więc na podstawie własnych doświadczeń powiedziałbym – im więcej literatury współczesnej – przez co mam na myśli XX wiek pewnie – tym lepiej.
A widzisz, ja z kolei uważam, że romantyzm należy przestać lizać. Dobra, odpływam nieziemsko, wracam do swojej półeczki. Mam rozczytanego „Pana A.G. w X.” Tibora Déry w tłumaczeniu Camilli Mondrali. Książka wyszła lata temu w Wydawnictwie Literackim, polecił mi ją mój kolega tłumacz i poeta Miłosz Waligórski. Podoba mi się opis na okładce, który miota się w próbach uporządkowania gatunkowego tej prozy, ale to były czasy, kiedy jeszcze takie rzeczy się wydawało. Główny bohater przybywa do dziwnego miasta, w którym panuje absolutna wolność? No właśnie, pytanie. Miasto, w którym nie ma żadnego porządku. Czytam to powoli, bo ta lektura wymaga ode mnie skupienia, na które nie zawsze mam czas, ale jest to dla mnie powieść niezwykle inspirująca. Mam takie noworoczne postanowienie, że przeczytam w tym roku jeszcze kilka węgierskich książek z pogranicza utopii właśnie. Oprócz tego w kolejce czeka Wojak Szwejk, którego znalazłam w bookcrossingowej budce w Rusovcach i którego pierwszy raz będę czytać po czesku. A w międzyczasie delektuję się klasyką. Czytam „Gargantuę i Pantagruela” Rabelais’go i mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł tłumaczenia tego od nowa, bo Boya czyta się doskonale. Zarówno Déry i Rabelais to są lektury towarzyszące mojemu pisaniu. Pytałeś o nową powieść, to zostawiam jeszcze takie tropy.
To jeszcze pytanie na koniec: są takie książki, do których regularnie wracasz?
Wracam do poezji. Kiedy wracam do dzieciństwa, podczytuję Mickiewicza, fragmenty z „Pana Tadeusza” o bigosie, kawie, chmurach (widzisz, jednak ten Mickiewicz). I Domejce, i Dowejce, o których w podstawówce namalowałam komiks. Z licealnych zachwytów wracam do Bursy. Z okresu swojego „niebycia”, czyli między maturą a rozpoczęciem studiów (miałam rok przerwy) wracam do Tomasza Pułki, z którym razem myliśmy kufle w pewnej nieistniejącej już mordowni. Z okresu studiów teatrologicznych wracam do Mandelsztama. Z okresu studiów filozoficznych i żałoby po śmierci ojca wracam do Tadeusza Nowaka. Z okresu studiów ukrainoznawczych wracam do Bohdana Ihora Antonycza, który podobnie jak Nowak pochodził z moich okolic. Moja przeprowadzka do Bratysławy wiąże się z poezją Ivana Štrpki. Pierwszy raz mojemu pisaniu prozy towarzyszy poezja – i tym razem jest to Tomaž Šalamun. Jest jeszcze dwóch poetów, do których wracam zawsze: Gałczyński i Tuwim.
– rozmawiał Krzysztof Cieślik