Aktualności

fot. Mikołaj Starzyński
12.12.2022

Nocny stolik #82. Magdalena Salik: fantastyka uprawnia do niedociągnięć

Magdalena Salik, pisarka i dziennikarka popularnonaukowa, opowiada między innymi o swoich największych fascynacjach literackich, oczekiwaniach wobec literatury fantastycznonaukowej, odkryciu Bernharda i Saundersa, a także o pracy nad powieścią Płomień, za którą została nagrodzona Nagrodą Literacką im. Jerzego Żuławskiego w 2022 oraz Nagrodą im. Janusza A. Zajdla.

Co zapisuje pani w swoim notatniku?

Na przykład zdania, które powinien wypowiedzieć któryś z moich bohaterów w nienapisanych jeszcze fragmentach książki. Spisuję też tytuły książek, które chciałabym przeczytać, choć z braku czasu najprawdopodobniej tak się nie stanie. Nie biegam jednak cały czas z zeszytem, żeby notować w nim złote myśli. To raczej taka papierowa proteza pamięci. 

Tytuły jakich książek trafiły ostatnio do pani notatnika?

Teraz sporo czytam o kryzysie klimatycznym, więc zapisałam sobie nazwiska dwóch brytyjskich autorów i ich książek, których jeszcze w Polsce nie wydano. To How to Save Our Planet Marka Maslina i Hothouse Earth Billa McGuire'a. Na liście „to read” mam też Szóste wymieranie Elizabeth Kolbert, a z rzeczy pozaklimatycznych Dlaczego liberalizm zawiódł Patricka J. Deneena i Mój ty zwierzaku Marieke Lucasa Rijnevelda. 

Czyta pani dla przyjemności, służbowo czy łączy jedno z drugim?

Czytam dla przyjemności, pod kątem pracy pisarskiej i pracy zawodowej. Te trzy płaszczyzny czasem się ze sobą pokrywają, ale nie zawsze. 

Czy w trakcie czytania książek fantastycznonaukowych zwraca pani uwagę na błędy i nieścisłości, np. z różnych dziedzin nauki?  

Nie, bo słowo „fantastyka” uprawnia do pewnych niedociągnięć. Poza tym autor może się zwyczajnie pomylić. W fantastyce naukowej zwracam natomiast uwagę na ogólne motywy, które moim zdaniem nie mają sensu, np. często powielany pomysł, zakładający, że w przyszłości wszyscy przeniesiemy się do komputerów. Już dawno temu, gdy o tym czytałam, pomyślałam, że przecież nie starczy na to energii. Zanim napisałam Płomień, w którym pojawił się ten wątek, próbowałam obliczyć, czy byłoby to możliwe. Te obliczenia były bardzo niedoskonałe, ale później znalazłam podobny problem – dotyczący symulacji ludzkiego mózgu – opisany na blogu doktora Jakuba Mielczarka, fizyka teoretycznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na podstawie jego wpisu wywnioskowałam, że symulowanie umysłu byłoby dość wymagające energetycznie. A zatem, żebyśmy wszyscy przenieśli się do komputerów, musielibyśmy wcześniej znaleźć jakieś nowe potężne źródło energii, np. opanować fuzję jądrową. Od strony naukowej ten motyw jest więc wątpliwy. Podobnych przykładów można by znaleźć więcej.

Co jeszcze przykuwa pani uwagę podczas czytania? 

W książkach non-fiction zwracam uwagę na logikę wywodu i na to, czy autor zaczął od tezy, do której dopasował fakty, czy jednak wpierw zebrał i przeanalizował fakty, a dopiero potem pokusił się o postawienie tezy. W trakcie czytania literatury pięknej poddaję się artystycznemu wrażeniu; cieszę się lekturą, tym, jak książka na mnie działa. Najbardziej lubię czytać znakomite książki, bo w trakcie lektury przestaje się je rozbierać na czynniki pierwsze – po prostu czytamy z przyjemnością i ewentualnie na koniec zastanawiamy się, dlaczego ten utwór wydał nam się tak fenomenalny. 

Jakie książki trafiłyby na pani listę znakomitych utworów?

Problem polega na tym, że już na liście licealnych lektur znajduje się tyle arcydzieł, iż później literackich odkryć jest siłą rzeczy znacznie mniej. Gdybym miała wskazać genialną książkę przeczytaną w ciągu dwóch ostatnich lat, byłyby to Autobiografie Thomasa Bernharda. Nie dlatego, że jest smutna, pesymistyczna i dramatyczna. W trakcie jej czytania po raz pierwszy zetknęłam się z wyborem środków – powtórzeniami, powracającymi zdaniami, brakiem akapitów – które dosłownie więżą czytelnika w narracji, nie dając mu szansy na ucieczkę z wykreowanego świata. Niesamowita jest też dla mnie zdolność Bernharda do zakwestionowania i odrzucenia tego, co niesie jego narodowość. To przedostatni autor, którego przeczytałam wszystko albo prawie wszystko, co wyszło w Polsce. 

Moim ostatnim odkryciem jest natomiast George Saunders. Lincoln z Bardo to najbliższa Mistrzowi i Małgorzacie książka, na jaką kiedykolwiek trafiłam. Dopiero gdy przeczytałam Kąpiel w stawie w czasie deszczu, zrozumiałam, dlaczego Lincoln… przypominał mi literaturę rosyjską – Saunders prowadzi zajęcia uniwersyteckie z analizy opowiadań dziewiętnastowiecznych prozaików rosyjskich. Z kolei w wakacje sięgnęłam po Sielanki i choć nie przepadam za opowiadaniami, te okazały się rewelacyjne. W krótkim tekście Saunders potrafi z humorem nakreślić całą postać i robi to subtelnie, z wyczuciem i absolutną prawdą psychologiczną. To dla mnie kontynuacja XIX-wiecznego myślenia o literaturze. Plus, opowiadanie otwierające Sielanki mogłoby być fantastyką, gdyby tylko delikatnie się je przerobiło. 

A skoro już mowa o literaturze XIX-wiecznej, to co panią w niej najbardziej pociąga?

Wielkie powieści realistyczne lubiłam do momentu, gdy zaczęłam się zastanawiać, na ile realizm można wykorzystać we współczesnej prozie i współczesnym pisaniu. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że koncepcja powieści jako zwierciadła przechadzającego się po gościńcu jest już kompletnie nieaktualna. Co nie zmienia faktu, że jako etap czytelniczy było to dla mnie ważne. Jakbym miała wskazać najważniejszy dla mnie tytuł z XIX w., byliby to Bracia Karamazow.

Co sądzi pani o literaturze rosyjskiej? 

Od dziewięciu miesięcy mam z nią pewien problem. Pół roku temu, pod koniec wiosny, nastąpiła w Polsce rewizja naszego stosunku do literatury rosyjskiej i do rosyjskich elit. Pojawiły się pytania, czy możemy i powinniśmy wciąż kochać literaturę rosyjską, a jeśli tak – to za co? Przeczytałam wtedy wstrząsający esej Oksany Zabużko, w którym bardzo jasno stwierdziła, że literatura rosyjska ma i zawsze miała pewne niepokojące elementy, jednak dotychczas albo się ich nie dostrzegało, albo nie uważało się za negatywne, np. nienazywanie zbrodniarza zbrodniarzem, a zła złem, fascynacja zbrodnią bez jej osądzania. Zabużko zwróciła też uwagę, że w tekstach Rosjan często emocjonalność uważa się za ważniejszą niż racjonalność. Literatura rosyjska faktycznie jest bardzo emocjonalna i nie ceni się w niej kierowania się logiką. Poznałam też wtedy wiersz Josifa Brodskiego Na niepodległość Ukrainy – językowo genialny, a zarazem podły i okropny. Uwielbiałam Josifa Brodskiego i jego wiersze, więc był to dla mnie spory cios. 

Co innego Warłam Szałamow, którego zawsze uważałam za najlepszego z rosyjskich pisarzy, a jego Opowiadania kołymskie za jedno ze ścisłej czołówki arcydzieł literatury światowej. Broni się też dość mało znana u nas książka, Granica zapomnienia Siergieja Liebiediewa – rewelacyjna powieść o nieprzepracowanej rosyjskiej pamięci. Książka kończy się jednym z najlepszych obrazów poetyckich w literaturze, jakie znam. Narrator Granicy zapomnienia chce dowiedzieć się czegoś o przeszłości swojego przyszywanego dziadka. Tropy wskazują, że aby rozwikłać zagadkę, musi udać się na daleką północ, w krainę gułagu. Pytanie brzmi, kim był przyszywany dziadek – katem czy ofiarą? W trakcie lektury zdajemy sobie sprawę, jak ważne jest nazywanie rzeczy takimi, jakie były naprawdę. Gdy kilka lat temu przeczytałam tę książkę, pomyślałam, że mówi o czymś bardzo istotnym, co dopiero może się zdarzyć. Że jest zapowiedzią czegoś, co się dopiero przed nami odsłoni. Podobne wrażenie miałam, kiedy czytałam Prześnioną rewolucję Andrzeja Ledera.

Zastanawiam się, jakie byłoby nasze podejście do rosyjskich pisarzy, gdyby ta wojna nie wybuchła.

Nie byłoby tej rewizji, która nastąpiła. Być może dalej drukowałoby się u nas Zachary’ego Prilepina. Nawiasem mówiąc, szkoda mi kilku pięknych fraz z Klasztoru –  zasługują na innego autora. Są jednak takie rosyjskie nazwiska, bez których w ogóle nie można mówić o literaturze. Nie wyrzucimy i nie spalimy książek Dostojewskiego dlatego, że był rosyjskim nacjonalistą, ale możliwe, że będziemy inaczej patrzeć na jego twórczość i na to, co nas w niej fascynowało.  

Może inaczej spojrzymy na podejście Dostojewskiego do Polaków?

Zabawne jest zakończenie Idioty – powieść kończy się tym, że główna bohaterka nie wychodzi za mąż za kogoś ze swojego kręgu, tylko ucieka z polskim patriotą, żeby walczyć o niepodległość Polski. Oczywiście zdaniem autora to dowód, że totalnie jej odbiło i jest stracona dla świata. To przykład myślenia Dostojewskiego o nas, jednak my możemy złośliwie odczytać finał Idioty zupełnie inaczej, niż chciał autor. Może po całej awanturze z Myszkinem Agłaja postanowiła nareszcie poświęcić się słusznej i sprawiedliwej sprawie? 

Czy wraca pani po latach do znakomitych powieści z pani listy? 

Powstaje tyle nowych ciekawych książek, że rzadko znajduję czas na ponowne przeczytanie arcydzieł. Nie mam rewizjonistycznych skłonności i gdyby nie wojna, nie myślałabym aż tyle o literaturze rosyjskiej. Czasami wracam do lektur z dzieciństwa albo rozrywkowych książek. Chętnie sięgam po kryminały Joe Alexa – są dobrą odskocznią od rzeczywistości. Ostatnio przypadkiem przeczytałam ponownie „Obcego” Alberta Camus. Powrót do tej książki po dwudziestu latach był dość szokujący. Wcześniej nie zwróciłam uwagi, że wszystkie zawarte w niej rozważania o stosunku jednostki do społeczeństwa dotyczą wyłącznie mężczyzn, a kobiety są jedynie figurami istniejącymi w tle w tej opowieści.

Olga Tokarczuk wspomina, że gdy w młodości czytała książki, to jako dziewczynka nie miała się z kim identyfikować. 

Nigdy nie miałam problemu z identyfikowaniem się z męskimi bohaterami – nie interesowała mnie ich płeć, tylko to, jakimi są ludźmi i jakie przeżywają przygody. Stąd różne opowieści o wojnach czy podróżach były jak najbardziej moimi opowieściami. Teraz jednak już by mi przeszkadzało np., że w Tajemniczej wyspie nie ma żadnej kobiety. I że żadna nie znalazła się w Drużynie Pierścienia. 

Jakie książki znajdują się na pani liście wstydu?

Mam wrażenie, że stare liceum, jeszcze sprzed reformy gimnazjalnej, dobrze wpoiło mi klasykę literatury. Moim „obszarem wstydu” jest raczej filozofia, której nie uczono mnie w licealnych czasach. Co prawda miałam krótkie zajęcia z filozofii na studiach, ale bez czytania tekstów źródłowych. Brakuje mi pewnego szkieletu wiedzy filozoficznej, do którego mogłabym się odnieść. Nieustająco odczuwam ten brak w czasie czytania i pisania książek.

Czy są książki, których lektura sprawiła, że zapragnęła pani pisać?

Pierwszą książkę pisałam w wieku siedmiu lat, czyli chwilę po tym, jak nauczyłam się pisać – to była opowieść o jeżdżących na koniach czterech pancernych. Pierwszą książką, którą sama przeczytałam, były Podróże Baltazara Gąbki, a pierwszą i największą miłością z okresu dziecięcego – utwory Aleksandra Dumasa. W najlepszym – moim zdaniem – tłumaczeniu Joanny Guze. Początek Trzech muszkieterów to dla mnie wzorzec powieści przygodowej. Inna sprawa, że Wicehrabiego de Bragelonne nie da się już czytać, bo są w nim niemal wyłącznie dialogi. Coś czuję, że ta powieść mogła być pisana na długość, jeśli autorowi płacono od szpalty.

Czy podobnie odbiera pani utwory Henryka Sienkiewicza? 

Jakiś czas temu zaczęłam czytać początek Potopu. Był znakomity, ale nie kontynuowałam lektury. Nie dlatego, że uważam, że jego powieści się zestarzały – po prostu konkurencja jest wielka, a książek na półkach bardzo dużo. 

W Płomieniu pada zdanie, że „pragnienie eksploracji nie jest intelektualne, lecz impulsywne”. Dlaczego zdecydowała się pani eksplorować tematy poruszone w tej książce? 

Zazwyczaj zalążek pomysłu pojawia się, gdy natykam się na myśl, z którą bardzo się nie zgadzam albo na powszechnie przyjmowane stwierdzenie, które wydaje mi się niesłuszne. Odnosi się to też do myśli, które wydają mi się pominięte, a odnoszę wrażenie, że są bardzo ważne. Pisanie książek zajmuje mi bardzo dużo czasu. Ważne jest więc, by wybrać temat, którym będę zainteresowana od pierwszego do ostatniego zdania. Dlatego na początku przeprowadzam test dwudziestu czterech godzin. Jeśli po dobie dalej uważam, że dany pomysł jest dobry, idę tym tropem. Z większością pomysłów tak jednak nie jest.

Przy Płomieniu wychodziłam od pomysłu konstrukcyjnego. Pomyślałam, że spróbuję napisać tę książkę w trzech narracjach i sprawdzę, co z tego wyjdzie. 

Jak przebiegał proces pisania tej książki?

Po tym, jak napisałam ją w 2017 roku, rozesłałam powieść po świecie. Nikt mi nie odpowiedział i na dwa lata trafiła do szuflady. Mój mąż w końcu nie wytrzymał i powiedział, żeby coś z nią zrobić. Bardzo szczęśliwie trafiliśmy do Powergraphu, gdzie Płomień się spodobał. Wtedy przyszedł czas na drugi etap – redakcyjny, kiedy mogłam skupić się na dopracowywaniu szczegółów. Obawiałam się, że książka nie znajdzie swojego czytelnika – dla fanów SF będzie zbyt łatwa, dla osób nieczytających fantastyki z kolei zbyt „fantastyczna”. Na szczęście w obu przypadkach się pomyliłam. 

Pisze pani książki dla siebie, czytelników, czy jedno i drugie?

Wcześniej nie miałam wydawcy i w związku z tym pisałam książki dla siebie. Teraz sytuacja się zmieniła. Wiem też, że czytelnicy trochę mnie rozpoznali i mają względem mnie pewne oczekiwania. To dla mnie nowa sytuacja. Próbuję więc pożenić ze sobą te dwie motywacje, pisząc dla siebie i dla czytelników. Marek Hłasko stwierdził w jednej z moich ulubionych książek – Pięknych dwudziestoletnich – że do pisania należy siadać z założeniem, że to na się na pewno nie uda. Tylko wtedy czasem się udaje. 

Wraca pani do swoich książek?

To dość przerażające doświadczenie i staram się tego nie robić. Rok temu moje pierwsze książki wyszły jako audiobooki i ebooki, a zanim to się stało, musiałam rzucić okiem na pierwszy tom Dolin mroku. Przypomniało mi się wtedy, że ktoś napisał o niej, że ta książka nie jest taka kiepska, jak się wydaje. Przeglądając rok temu pierwszą połowę tej powieści byłam zdruzgotana, ale czytając kolejne rozdziały pomyślałam sobie – może i jest zła, ale nie zupełnie dramatyczna. Jak widać, w recenzjach kryje się głęboka prawda, która może wyjść dopiero po latach.

Niektórzy czytają po kilka książek naraz. A pani?

Nie daję rady. Gdy zaczynam czytać kilka książek jednocześnie, to je porzucam. Ale gromadzę książki. Ostatnio wpadłam na znajomego, który kupił sobie Mój mały zwierzaku, i poprosiłam, by mi ją pokazał. Przed lekturą często sprawdzam pierwszą stronę. Nie powinno oceniać się tak książek, ale wybierając literaturę do czytania, lubię wcześniej zerknąć na język. 

Douglas Adams powiedział, że książki są jak rekiny, a ebooki niczym dinozaury – rekiny są starsze i przetrwały. 

Nie wiem, czy ta metafora jeszcze jest trafna. W czasie pandemii wiele osób przestawiło się ebooki. Ten rynek cały czas się rozwija, a proporcje papier – ebooki coraz bardziej zbliżają do podziału 50 na 50. Nie oznacza to oczywiście, że rekiny nie przetrwają, tylko że dinozaurów może być coraz więcej. 

Często trafia pani w czasie czytania na takie naukowe metafory?

Mam wrażenie, że metaforyka korzystająca z języka nauki nie weszła jeszcze na dobre do kultury (poza s-f), a jeśli już, to na czysto rozrywkowym poziomie, np. w serialu Rick i Morty, który jest w całości zbudowany z naukowych pojęć – pojawiają się w nim czarne dziury, kosmiczne podróże i dziwne bronie. W literaturze głównego nurtu nie spotykam się zbyt często z językiem naukowym, a uważam, że można by częściej po niego sięgać. Mam poczucie, że opisywanie współczesnego świata bez odwoływania się do obszaru metafor związanych z nauką jest niekompletne. Za to pojawiają się już książki, które są czystą fantastyką naukową, chociaż się ich tak nie określa. Jedną z nich jest Klara i słońce Kazuo Ishigury, w której mamy nie tylko świat przyszłości, ale też przyszłe stosunki między ludźmi, dotyczące chociażby wychowywania dzieci. Coś czuję, że tego typu książek będzie więcej i że zagospodarują one wielkie puste pole rozciągające się między literaturą głównego nurtu a fantastyką naukową. Nie ma powodu, żeby było inaczej.

– rozmawiał Michał Hernes