Aktualności

fot. Klaudyna Schubert
22.10.2021

Nocny stolik #68. Bartosz Sadulski: lepiej pamiętam skład Leeds niż fabułę ostatnio czytanej książki

„Przeważnie niezdolność do werbalnych popisów maskuję albo coś przesadnie hejtując, albo chwaląc. W ten sam sposób, z przesadną emfazą, mówię o książkach, których nie czytałem, jestem w tym znakomity” – mówi prozaik i (nieczynny już) poeta Bartosz Sadulski.

Czy masz nocny stolik, na który odkładasz książki do czytania? Jeżeli tak, to jakie? Jeżeli nie, to jak to możliwe?

Oczywiście, że mam. Moje skaranie boskie, bowiem stolik jest całkiem sporych rozmiarów. Siłą rzeczy, choć bardziej czasu, został podzielony na strefy wpływów i sektory, jak Berlin po wojnie. Na północnym wschodzie znajduje się wysoka kupka z poezją, bo chociaż, słowo daję, złamałem to pióro, którym pisałem wiersze, to nie mam zamiaru przestać ich czytać, przy czym są to głównie tłumaczenia. Lubię przed snem przeczytać kilka wersów, czuję się wtedy jednocześnie intelektualnie wzmożony i słodko ululany. Na szczycie tej kupki dominują aktualnie Houellebecq i Dickinson, więc łatwo sobie wyobrazić, że sny mam rubaszne.

Nie wiedziałam, że Houellebecq pisze wiersze.

Od tego, jak my wszyscy, rezolutni melancholicy i przebojowe noblistki, zaczynał. Pamiętam, że Andrzej Stasiuk kiedyś straszył, że na starość wróci do poezji, a kiedy przeprowadzałem z nim legendarny wywiad na OFF Festiwalu (legendarny, bowiem z różnych powodów nie mógł ujrzeć światła dziennego), kazał się przedstawić także jako poeta, co akurat jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe, bo grube książki pisze się przecież także po to, żeby ludzie zapomnieli, że kiedyś byliśmy liryczni.

Dobrze, mapujmy dalej stolik nocny.

Poniżej strefy wpływów poezji, powiedzmy w Köpenick, w zasięgu ręki z łóżka, znajduje się niewielka ruchoma kupka rzeczy, które czytam aktualnie, zazwyczaj maksymalnie dwie, trzy pozycje. W tym momencie, przed moim urlopem, jest to „Oko Świata” Maksa Cegielskiego o Stambule, bo właśnie tam kieruję swoje pierwsze urlopowe kroki, i „Koniec końca świata” Franzena, idealna lektura na sen, bo co może być lepszego od eseistycznych bajdurzeń libka-ornitologa. Jeszcze niżej rozmowy Rotha „Mistrzowie. Spotkania z twórcami”, w których okazuje się, że Philip był całkiem niezłym dziennikarzem, i „Rok magicznego myślenia” Didion, który zacznę czytać, jeśli Allah pozwoli, po powrocie.

Sektor amerykański, czyli południe, to w części środkowej eseistyka humanistyczna, czyli na przykład rzeczy z serii „Domy ze słów” PIW-u, książki, których nikt normalny nie czyta ciągiem, lecz po eseiku-dwa do wieczornego pinot noir. Pod nimi znajdują się nieliczne tytuły, które zacząłem czytać, ale z różnych powodów zaprzestałem, ale wiem, że je dokończę, bo na przykład powinienem o nich napisać (tutaj przepraszam panią z WL, ale o „Cywilizacjach” Bineta jednak nie napiszę, straszne rozczarowanie). Na zachodzie tej strefy, w Steglitz, leży obwoluta esejów Coetzee’ego o pisaniu. Nie wiem co tam robi.

Północ to wysokie góry, Góry Mgliste przedzielone Przełęczą Czerwonego Rogu, gdzie w ukryciu swoje armie zbierają kurz i pneumokoki, bo czego innego spodziewać się po strefach francuskiej i brytyjskiej. Oba te sektory to po prostu RÓŻNE RZECZY, sporo tam opowiadań, np. Lispector i O’Connor, które czytam na wyrywki, trochę rzeczy, które podczytywałem pod kątem numerów tematycznych „Herito”, ale dominują sezonowe must-ready, które przeminęły jak moda na jo-jo, ale wciąż cierpliwe czekają na dotyk ciepłych rąk.

Jak opisałbyś siebie jako czytelnika?

Zdolny, ale leniwy.

Miewasz okresy, w których nie czytasz, tylko na przykład grasz albo wciągasz z pasją seriale?

O Jezu, oczywiście, w życiu spędziłem więcej czasu na graniu w managery piłkarskie niż czytaniu, nic mi tego czasu nie zwróci, ale niczego nie żałuję. W samą tylko wersję Football Managera 2013 grałem, według statystyk Steama, 2695 godzin. Doprowadziłem mały lewicowy klubik z przedmieść Madrytu, Rayo Vallecano, na futbolowe szczyty, nowy stadion nazwali moim imieniem, ale jak pisał Thomas Bernhard, na szczytach panuje cisza, więc zabawa co jakiś czas się nudzi. W chwilach egzystencjalnego wyczerpania sięgam jednak wciąż po Championship Managera 3 z sezonu 2001/2002, wersję, która w tym roku skończy 20 lat. Mógłbym podpisać się pod tytułem książki, która ukazała się jakiś czas temu także po polsku: „Football Manager Stole My Life: 20 Years of Beautiful Obsession”. Jako że nie palę i nie nadużywam alkoholu, to chyba moje jedyne poważne uzależnienie. W jednej z książek Palahniuka, tego zdolnego kursanta kursu creative writing prowadzonego przez bardziej zwyrolską wersję śp. Adama Zagajewskiego, chyba w „Potępionych”, bohaterowie trafiają do piekła i widzą tam między innymi morze zmarnowanej spermy: mam nadzieję, że po śmierci nie zobaczę morza zmarnowanych minut na granie w managery, bo szalenie mnie to odpręża. Po skończeniu „Rzeszotu” nagradzałem się wielogodzinnymi sesjami w „Red Dead Redemption 2”, ale ta gra w przeciwieństwie do menadżerki ma swój koniec. Zaś na samym początku pandemii, jak chyba większość świata, nie byłem w stanie robić nic, poza oglądaniem „Rodziny Soprano”.

Czy kupujesz książki w prezencie?

Podobnie jak Mariusz Szczygieł, który wszystkich obdarza nie tylko uśmiechem i uwagą, ale w miarę możliwości także egzemplarzami „Śmierci pięknych saren”, mam książkę, którą zawsze kupuję, kiedy widzę ją w antykwariacie, aby następnie podarować ją miłym znajomym. Jest to „Gołąb” Patricka Süskinda, którego znamy tylko jako autora „Pachnidła” i ewentualnie „Kontrabasisty”, a tymczasem ta egzystencjalna nowelka o stróżu, którego życie legło w gruzach po spotkaniu gołębia, jest bez wątpienia jedną z najlepszych rzeczy, jakie czytałem. Przyznam też, że podarowując tę książkę innym staram się odkupić winę, bowiem w posiadanie „Gołębia” wszedłem nielegalnie.

Czyli jak?

Klasyczny zabór mienia, ale nie wchodźmy w szczegóły, odpokutowałem to rozdając „Gołębia” na lewo i prawo. Zatem tak, zdarza mi się kupować książki na prezent, ale częściej jest to prezent bez okazji, kiedy widząc jakiś tytuł pomyślę o konkretnej osobie. Na urodziny i imieniny staram się nie chodzić, gdyż przeważnie znajdują się na nich ludzie, których nie znam, co zawsze napawa mnie lękiem. Mógłbym tam się znaleźć na przykład w towarzystwie biskupa, terrorysty albo stomatologa, z czym bym sobie zupełnie nie poradził i popadł w trwały stupor.

Trochę trudno wyobrazić sobie, jak popadasz w stupor w towarzystwie.

Zupełnie naturalnie i swobodnie popadam w stupor zawsze w towarzystwie więcej niż jednej osoby, której nie znam. Jestem klasycznym introwertykiem, z wiekiem nabyłem jednak pewnego obycia, którym maskuję nieśmiałość.

A zdarza ci się kłócić o książki, na żywo albo w internecie?

Bardzo rzadko, głównie dlatego, że mam ograniczone możliwości oratorskie – po prostu myślę pisząc, a nie mówiąc, kiedy zaczynam mówić jestem przeważnie zgubiony i celne riposty przychodzą mi do głowy dopiero dwa lata później pod prysznicem. Przeważnie niezdolność do werbalnych popisów maskuję albo coś przesadnie hejtując, albo chwaląc. W ten sam sposób, z przesadną emfazą, mówię o książkach, których nie czytałem, jestem w tym znakomity. O tych, których nie czytałem czasem barwniej opowiadam, niż o tych, które czytałem, bo niestety lepiej pamiętam skład Leeds z sezonu 2001/2002, niż fabułę książki czytanej w zeszłym tygodniu. A w internecie to się w ogóle nie kłócę, kompletna strata czasu.

Papier czy cyfra?

Zdecydowanie papier, uwielbiam książkę jako obiekt, ale też nie fetyszyzuję go, nie gromadzę książek tylko ze względu na to, jak wyglądają – z nielicznymi wyjątkami, jak na przykład piękna antologia „Kraj rad w poezji polskiej. Muzo pieśni opowiadaj” oprawiona w tkaninę wykonaną w Centralnym Laboratorium Jedwabniczo-Dekoracyjnym w Łodzi, z ilustracjami Andrzeja Strumiłły i z pieczątką „Egzemplarz okazowy”.

Odczuwam teraz palącą zazdrość kolekcjonerki książek dziwnych i wykopanych z bibliotecznych wystawek.

Nie, nie ma czego zazdrościć, staram się nie gromadzić rzeczy, o których wiem, że mi się nigdy nie przydadzą. Więc kuriozów nie mam zbyt wielu, ostatnio korciło mnie kupienie wspomnień Leonida Breżniewa z okresu kiedy był pierwszym sekretarzem Zaporoskiego Komitetu Obwodowego Komunistycznej Partii Ukrainy i odbudowywał tamy, ale wolałem kupić sobie loda. Mam czytnik służbowy, na którym często czytam publikacje związane z nowymi numerami „Herito”, bądź takie, co do których posiadania nie jestem przekonany, chociaż z natury lubię posiadać. Mam na nim sporo klasyki (znajomy kazał mi ostatnio pobrać „Próby” Mointagne’a, więc będzie nadrabiane), rzeczy niedostępnych w papierze, jak „Duch króla Leopolda”, i literaturę po angielsku, bo mogę sobie łatwo sprawdzać słówka. Często są to rzeczy których nie ma i zapewne nie będzie po polsku, jak „Thomas Bernhard in San Salvador”, książki Vollmana, którego na szczęście będziemy mieli w tym roku przetłumaczonego, albo ostatnio eseje Siri Hustvedt, które poleciła mi znajoma, szukająca dla nich wydawcy (halo!).

O Vollmanie nie słyszałam, powiedz dwa słowa.

Po polsku wyjdzie „Centrala Europa”, którą zacząłem podczytywać po angielsku, ale poległem, bo sporo w niej wojskowego słownictwa, a przekopywanie się przez to ze słownikiem mogłoby bawić chyba tylko Radka Wiśniewskiego. Pewnie coś o tym Vollmannie napiszę, bo to i postać fascynująca, i pisarz znakomity.

Jakim czytelnikiem byłeś w dzieciństwie? Tutaj pytam też o książki formacyjne i ukochane. 

Bardzo ochoczym! Zacząłem czytać bardzo wcześnie i kiedy robiono nam badania prędkości lektury w okolicach II czy III klasy, to czytałem z szybkością siódmoklasisty. Czytałem dużo, więcej czasu może tylko grałem na komputerze, ale wtedy jeszcze mieszkał ze mną w pokoju starszy brat i on miał pierwszeństwo. Więc słuchałem Michaela Jacksona z kasety i czytałem. Ale zaczynałem od komiksów, wszystkich Kaczorów Donaldów i tym podobnych. Kiedyś kuzyn przyniósł mi mnóstwo Batmanów i to było olśniewające doświadczenie. Mój kanon jest w ogóle dość osobny, niekonsekwentny i nieco kuriozalny, bowiem nie przechodziłem nigdy fascynacji Panem Samochodzikiem i polską klasyką, może poza nielicznym wyjątkami, jak „Sposób na Alcybiadesa”, który przeczytałem w jedną noc. Wychowałem się na amerykańskiej literaturze popularnej: całego Grishama miałem w małym palcu, i pamiętam jak z mamą obsadzaliśmy aktorami jego sielankę „Malowany dom”, którą w końcu nakręciła jakaś kablówka i obsadziła aktorami z reklam polis ubezpieczeniowych. Czytałem na zmianę Harrisa, Crichtona i pozostałych badziewiaków z wydawnictwa Amber, ale nie nauczyłem się dzięki temu pisać jak oni, czego żałuję, może bym teraz pisał książki z Bilem Clintonem albo chociaż Waldemarem Pawlakiem. Nie wiem, co ci Amerykanie mi zrobili z głową, nie zostałem nigdy amerykofilem, komiksy też szybko przestałem czytać – może zainstalowali mi oprogramowanie z lekkim piórem, bo słabość do literatury popularnej i gatunkowej szybko przeminęła, ustępując miejsca w liceum Rimbaudowi, Celine’owi i byciu egzystencjalną niedołęgą.

Spacerowałeś po Krakowie z tomikiem poezji pod pachą?

Nigdy w życiu, nawet ze swoim. Chociaż marzy mi się ławeczka z własnym nazwiskiem, najlepiej na Plantach, bo chodzi po nich pani, która na tych ławeczkach często sika drąc się jednocześnie w niebogłosy, co jest oczywiście fantastyczne. Ale po Wrocławiu na studiach chodziłem, chodziłem z różnymi dziwnymi rzeczami, na pierwszym roku bibliotekoznawstwa czytałem na korytarzach „Niepodległość głosu. Szkice o poezji polskiej po 1968 roku” Jacka Gutorowa, co jakoś tłumaczy, czemu nie założyłem rodziny.

Czy zawsze kończysz czytanie, a jeżeli nie, co jest w stanie zniechęcić cię do książki tak, żebyś ją odłożył?

Staram się na tyle starannie wybierać książki, żeby je kończysz, i niemal zawsze mi się udaje. Mówię niemal, bo ten Binet i „Cywilizacje” to naprawdę największe rozczarowanie roku, chociaż to przecież i sprawny pisarz, i temat fantastyczny.

Czyli?

Odwrócona kolonizacja i Majowie w Portugalii i Hiszpanii zamiast triumfów Kolumba i konkwistadorów po drugiej stronie, ale całość pęka w szwach, jest jednocześnie męcząco seriożna i powierzchowna. Jest też sporo książek, do których sięgam się w poszukiwaniu fragmentu, olśnienia, epifanii. Od dwóch lat na przykład w toalecie trzymam „Myśli” Pascala, i czytam je na wyrywki we wszystkie strony, ale chyba nie robię się od tego mądrzejszy.

Czy masz jakieś wstydliwe miłości literackie, Coelho pod poduszką albo „Grę w klasy” w toalecie obok Pascala?

Chyba niczego się nie wstydzę, dla relaksu czytam książki o piłce nożnej, ale ich poziom w ostatnim czasie znacząco wzrósł.

Wyrzucasz książki?

Nigdy, niech mi tę rękę, którą bym kiedyś wyrzucił książkę, władza ludowa odrąbie. Przed przeprowadzką z Wrocławia do Krakowa z całym księgozbiorem najgorsze rzeczy, które u siebie znalazłem, sprzedałem na kiermaszu – co do jednej, okazałem się genialnym sprzedawcą własnych książek. Książki gromadzę dość starannie, jeśli coś zupełnie nie trafia w mój gust, to sprzedaję lub oddaję: po tym, jak mój znajomy wysłał mi karton poezji polskiej wydanej w bodajże 2019 roku, większość wylądowała w szafie do wymiany książek w nowohuckim Parku Ratuszowym. Raczej jestem tym, który podnosi wyrzucone książki.

– rozmawiała Olga Wróbel