Aktualności

Foto © Anna Mika
13.05.2019

Nocny stolik #20. Weronika Murek: Bylejakość języka bierze się z bylejakości myślenia

Pisarka Weronika Murek opowiada o książkach, które ją zassały, i tych, które ją ukształtowały, zdradza, jaka powieść uruchamia jej wyobraźnię i przybliża ostatnie czytelnicze zachwyty.

Co teraz czytasz?

Czy pamiętasz, Anaïs? Michela Bussiego. Zobaczyłam dzisiaj gigantyczną reklamę tej książki na wystawie księgarni, sloganowo pisano: najbardziej pomysłowy francuski autor kryminałów. To słowo „pomysłowy” mnie ujęło na tyle, że natychmiast postanowiłam ją sobie kupić/ściągnąć. Bo musisz przyznać, że to nie jest typowe słowo na którym zwykle się opiera reklamowe strategie.

To prawda, królują arcydzieła. Chociaż w kryminale „pomysłowy” brzmi nawet na miejscu.

Pomysłowy” wszędzie powinien brzmieć na miejscu! Dlatego albo wydawnictwo zużyło już wszystkie inne przymiotniki z puli słów dostępnych w języku polskim albo może wreszcie odczarujemy słowo „pomysłowy” – zwykłe, prostoduszne słówko, które jako wyznacznik jakości cały czas się gubi – a zaczarujemy słowo „arcydzieło”.

I pomysłowy ten Bussi czy raczej nie?

To zależy jak się pozycjonujesz wobec zdania: „Czubkiem kielni wskazał kopertę wsuniętą w szczelinę w murze, który remontował”. Bo jeżeli poziomo, to znaczy, że łatwo cię zaskoczyć. Ale ja jestem dopiero na samym początku.

Zachwyciło cię coś ostatnio?

Nie jest to może jakoś głęboko hipsterski wybór, ale bardzo podobał mi się Dom z dwiema wieżami Macieja Zaremby Bielawskiego. Wspaniale mi się to wydało zrealizowane literacko: zmontowane w precyzyjny i imponująco świadomy sposób, dotkliwe na poziomie pojedynczego zdania, z akapitami, które czyta się bez nabrania jednego oddechu. Unikałam tej książki długo, buzowało nią najpierw w mojej bańce internetowej, pojawiały się wobec niej duże słowa, a przy tym jakoś bałam się nobliwej, arcypolskiej historii arcypolskich losów.

Skoro już przy montażu i pojedynczym zdaniu jesteśmy, to ważniejsze jest dla ciebie to, co się dzieje z językiem, czy jednak sama opowieść?

Zawsze wchodzi cała ta dyskusja #teamopowieść kontra #teamforma, przy czym niemal wszyscy deklarują się jako #teamboth; lepiej być pięknym, zdrowym i bogatym, no ale. Więc moje „no ale” polega na tym, że szybko zniechęcam się do książek pisanych płaskim, stereotypowym językiem. W prostocie języka nie ma nic złego, jeśli ten język nie udaje, że jest w ten sposób skonfigurowany po to, aby najpełniej oddać rzeczywistość. Wydaje mi się, że najmocniej działa wtedy, kiedy świadomie kapituluje wobec niej. Ale bywa, często zresztą przecież, że bylejakość języka bierze się z bylejakości myślenia: w tym sensie uważam, że powinno się wobec niego zachowywać czujność. Poza tym uważam formę za opowieść samą a sobie: gest będący równoprawnym bohaterem. Inną sprawą jest to, w jaki sposób podchodzisz do tego, czym jest historia; jeżeli ze złą wolą czy złośliwą intencją, jeśli z kręgu grupy niedocelowej, to na pewno trudno ci ją będzie znaleźć.

Bussiego ściągnęłaś czy też kupiłaś. Częściej sięgasz po czytnik czy tradycyjną książkę?

Prawie wyłącznie czytnik już, bo mam aplikację z abonamentem, która daje dostęp do wszystkiego prawie, co jest teraz wydawane, więc ostatecznie znalazłam się w tej wymarzonej sytuacji w której człowiek ma dostęp do całego mnóstwa książek, które go nie interesują lub mu się nie podobają, i może sobie po prostu siedzieć w domu i ich powolutku i systematycznie nie czytać. Do tego jestem osobą nagminnie niekończącą książek: nie mam i nigdy nie miałam surowości i dyscypliny związanej z tym, że trzeba koniecznie doczytywać to, co się zaczęło.

Czytniki temu sprzyjają. Szybko przerywasz, gdy coś ci się nie podoba?

Odpadam dość brutalnie: po pierwszych stronach, po pierwszych rozdziałach, bywa, że na dwadzieścia stron przed końcem, co jest oczywiście kompletnie idiotyczne i związane bardziej z tym, że mam długie okresy zapalczywego czytelnictwa, a potem długie okresy – związane z pracą czy wyjazdami – w trakcie których po prostu nie mam czasu czytać, więc książki, których nie przeczytam jednym tchem do końca, najczęściej zostają nieprzeczytane.

Czytanie na czytniku owocuje też czymś w rodzaju ostatecznego komplementu wobec książki: kiedyś mówiłam, że coś jest wspaniałe czy świetne, teraz po prostu myślę, że muszę to mieć w papierze. I ostatnio chciałam mieć w papierze Dom z dwiema wieżami i Ostępy nocy Djuny Barnes, które czytałam najpierw w prebooku, potem na czytniku, a w końcu uznałam, że rzecz jest tak świetna i tak wspaniale przetłumaczona przez Marcina Szustra, że muszę ją mieć w papierze.

A co cię tak zachwyciło w prozie Barnes?

Ona się kłębi wspaniale, jest językiem w szczytowym okresie życia języka – obrazowa, dygresyjna, zupełnie oryginalna, rozpisana z wielką wolnością na wiele głosów, a wszystko to zrobione w taki sposób, że nie widać niemal szwów. To jest imponujący eksperyment – taki, który robi się bez żadnej asekuracji, nie zakłada żadnych obozów aklimatyzacyjnych po drodze. Pewnie trzeba było znaleźć w sobie spore pokłady energii i odwagi, żeby móc się odwrócić tyłem do wszystkich tych obsadzonych kawiarnianych stolików tamtych czasów i podjąć wyzwanie, chociażby się słyszało – a Djuna słyszała – że jest się wariatką, o której wiadomo tyle, że nie wiadomo, o co w jej pisaniu chodzi.

Cofnijmy się trochę: jaką czytelniczką byłaś w dzieciństwie? Zostały z tobą jakieś książki z tamtych czasów?

Byłam zapaloną czytelniczką, bardzo radosną i bardzo ufną. Pamiętam, że Dzieci z Bullerbyn były pierwszą rzeczką, którą czytałam samodzielnie i która zassała mnie w jakiś niewiarygodny sposób: zaczynasz czytać i przepadasz, słońce schodzi, księżyc wschodzi, a ty nawet tego nie zauważasz. Teraz zdarza mi się coś takiego rzadko, najczęściej w kinie chyba. Dobry czy zły film, nieważne, jeśli ma się szczęście do niechrzęszczących sąsiadów, to całe to kinowe uwarunkowanie, które pracuje na to, żeby wygłuszyć świat wewnętrzny – ciemność, dźwięk, neutralna wygoda albo niewygoda fotela – przynosi jakąś ulgę i mimo wszystko zasysa. W tym sensie cieszy moment, kiedy wychodzi się po seansie w światło korytarza kinowego albo na zewnątrz w ogóle, bo wszystko, co jest po tej stronie światła, wydaje się nagle nierealne, i już wiadomo, że takie odessanie się od rzeczywistości cały czas jest możliwe.

Jakie książki były dla ciebie najważniejsze?

Nie wiem, przychodzi mi na myśl Biblioteka Literatury XX wieku, którą kiedyś wydawała „Gazeta Wyborcza”: chodziła wtedy do gimnazjum i to było jakieś przejście między młodzieżową literaturą a światem tzw. poważnych książek. Nabokov, Marquez, Faulkner, Capote, Cortazar, Puzo: mniej więcej tak to było montowane. Kiedyś powiedziałam chyba, że ważna była dla mnie ta literatura z nurtu realizmu magicznego, bo faktycznie pamiętam, że kiedy miałam trzynaście, czternaście lat to było wielkie odkrycie. Ale potem świadomie do niej nie wracałam jakoś szczególnie żarliwie, chociaż sporo z tych autorów nadal cenię.

Co czytasz podczas pisania?

To zależy podczas pisania czego. Oprócz tych rzeczy, które muszę przeczytać w ramach tzw. researchu czy – jakby to powiedzieć po polsku pięknie a nieszczerze – rzeczowego pogłębiania tematu staram się czytać równolegle rzeczy odległe od tego, co piszę, bo to inspirujące. Wiesz, co to jest House’s moment?

Nie mam pojęcia.

To jest z tego serialu Doktor House. Nie wiem, czy to w ogóle oglądałeś.

Jasne, już rozumiem – taki moment olśnienia.

Trochę tak jest, że kiedy coś piszesz albo kiedy o czymś piszesz, to masz to ciągle z tyłu głowy. Potem coś ci się wyjaśnia we śnie albo wobec jakiegoś skojarzenia, gestu, słowa – i nagle cały obraz nabiera kształtu i sensu. I to jest właśnie House’s Moment – sam ten mechanizm, bo nie chodzi o polot.

Wracając do pytania: mam taką ukochaną książkę na rozruch wyobraźni: to Dół Płatonowa. Znany mi wcześniej pod tytułem Wykop.

Jak cię ten Płatonow uruchamia?

Absolutnym językiem – takim, który przekręca na drugą stronę to, jak się myśli, czym się myśli i wobec czego się myśli. Płatonow przesuwa język w inny zupełnie kanał. Z tą lekturą jest podobnie jak z używaniem prawej ręki przy leworęczności.

A zdarza ci się, poza Płatonowem, wracać do starych lektur?

Do czytania w całości nie, ale mam sporo książek, które podczytuję. Babla, na przykład. Nabokova. Dolinę Issy Miłosza. Paula Beatty’ego. Ściągam je sobie z półki dla poprawy humoru. Teraz właśnie znowu przerzucam Paula Beatty’ego: cudownie to jest napisane, cudownie zabawne, cudownie punktujące, cudownie inteligentne, cudownie przetłumaczone przez Piotra Tarczyńskiego, arcycudowne po prostu.

Czy jakieś twoje fascynacje nie przetrwały próby czasu?

A propos Kolekcji Literatury XX wieku przychodzi mi do głowy Hesse z Wilkiem stepowym.

To chyba taka klasyczna rzecz, którą trzeba przeczytać w konkretnym wieku, jak Salingera.

Pamiętam, że czytałam to właśnie jako nastolatka i wtedy to była lektura, która wydawała się jakoś idealnie trafiać w moje emo-ciągoty. Tam jest o bólu i niezrozumieniu świata, jest tęsknota za normalnością i jakieś przekonanie, że ta normalność jest poza zasięgiem, ten bohater taki tajemniczy, wyobcowany, ten jego podziw wobec zapachu araukarii. I miałam w tej książce całe zdania pokreślone, całe akapity, na pełnej gorliwości to było czytane, palo santo płonęło jak altana. Do dzisiaj pamiętam jeden cytat: „przeciętny człowiek nie chce pływać, dopóki nie nauczy się pływać”. W ogóle nie rozumiałam, co to ma znaczyć, ale jakoś wyczuwałam, że jest to podawane przez autora tzw. znaczącym tonem, którego pewnie typograficznym odpowiednikiem byłoby rozstrzelenie liter. No i ostatnio wróciłam do tego Wilka stepowego, i okazało się, że zaczęłam to zdanie rozumieć. I okazuje się, że w takiej sytuacji ta książka w ogóle się nie sprawdza.

Pracujesz nad jakąś prozą?

Nie wiem, czy to będzie proza, raczej nie, pewnie coś dziwnego formalnie i gatunkowo.

Co masz w czytelniczych planach?

Daleko. Buddyjskie królestwo Mustangu Magdaleny Gołębiowskiej, bo uwielbiam serię Orient Express. O, i ta seria to jest dobry przykład książek, które muszę mieć w papierze. Bo lektura większości z nich jest lekturą właśnie marzeniową, czysto przyjemną, przygodową. Jest jeszcze w tej serii Paul Theroux, który jest jedną z ulubionych postaci tzw. życia codziennego, chociaż akurat on jest z rzeczywistości zupełnie niecodziennej, bo opisuje swoje podróże kolejowe – przez Amerykę, Azję, Afrykę. Tam jest sama podróż, sam ruch, same bycie w ruchu, przemieszczanie się, podróż taka bezcelowa, poza znojem, który się czasem kojarzy z podróżą pociągiem. Same drobne przyjemności życia.

– rozmawiał Krzysztof Cieślik (wywiad ukazał się w ostatnim numerze miesięcznika „Nowe Książki”)