Aktualności

fot. Marek Chowaniec
23.01.2019

Nocny stolik #12. Piotr Zaremba: Jestem pasjonatem kryminałów

Piotr Zaremba, pisarz, historyk i publicysta, opowiada o fascynacji Stephenem Kingiem i książkami historycznymi, wyznaje, dlaczego czasem sięga po młodzieżowe fantasy, tłumaczy, jak przygotowuje się do pracy nad powieścią historyczną i dlaczego wzorzec literatury odnajduje w sagach rodzinnych.

Co pan czyta dla przyjemności?

Mógłbym odpowiedzieć, że właściwie wszystko. Dość często w ostatnim roku jeździłem pociągami – i to jest koszmarne doświadczenie, zwłaszcza te ciągłe opóźnienia... W każdym razie miałem czas poczytać, bo co robić w pociągu? I brałem ze sobą na przykład książki historyczne.

Któraś szczególnie przypadła panu do gustu?

Choćby Dracula. Rumuński historyk Matei Cazacu napisał książkę o księciu Drakuli, ale tym autentycznym, czyli o Władzie Palowniku – władcy Wołoszczyzny z XV wieku. Cazacu bardzo szczegółowo opisuje jego życie, ale też odnosi się do mitów związanych z wampiryzmem w tym regionie.

To praca naukowa?

Tak, z przypisami i porządną bibliografią, ale dobrze napisana – niewątpliwie czytałem dla przyjemności. Zdarza się, że dla przyjemności – ale jednak powiązanej z obowiązkiem, czyli moją dziennikarską działalnością – czytam też to, o czym się dużo mówi, co jest elementem publicznej debaty. W zeszłym roku taką pozycją, którą nieźle się czyta, a niewątpliwie stała się źródłem publicystycznych dyskusji, była książka Rafała Matyi Wyjście awaryjne. Sam się z nią spierałem, ale byłem zaciekawiony. Są i pozycje mniej doraźne, np. Północ i Południe Marka Cichockiego.

Ale też w 2018 roku sporo mówiono o Dziadach, w końcu była 50. rocznica zdjęcia z afisza sztuki Kazimierza Dejmka. Janusz Majcherek i Tomasz Mościcki wydali Kryptonim „Dziady”. Kapitalna książka: opisuje historię tego przedstawienia od kulis, przepychanki Dejmka z władzą, rozmaite donosy...

To oni odnaleźli nagranie audio sztuki, którą dotychczas znaliśmy wyłącznie ze wspomnień widzów ledwie jedenastu przedstawień?

Tak, wykonali kawał świetnej pracy. I książka ta dotknęła kilku obszarów moich zainteresowań, bo pasjonuję się teatrem, ale również historią polityczną. Tu dwie te rzeczy kapitalnie się spotkały.

Zdarza się panu czytać coś typowo rozrywkowego?

Jestem pasjonatem kryminałów i uwielbiam horrory. Ale ostatnio rzadziej po nie sięgam. Mam wrażenie, że dawniej horrory były ciekawsze. To typowy tekst człowieka starego – „dawniej to było…” – ale co poradzę.

Z tej pasji, rozumiem, zrodziła się pańska Plama na suficie.

Minęło już sporo czasu od jej premiery, bo to rzecz z 2004 roku; dziś napisałbym ją inaczej. Ale wciąż sięgam po horrory, na przykład Stephena Kinga. Dla mnie jest to wzorcowy pisarz, choć ostatnio dwa razy mi się zdarzyło nie dokończyć jego książki. Wziąłem do pociągu i później odłożyłem gdzieś, niby myślałem, by do tego wrócić, ale to trochę podważa sens takiej książki, bo horror powinno się czytać jednym tchem z wypiekami na twarzy, bojąc się później w nocy…

Skąd ta pasja akurat do horroru?

Nie wiem, widocznie wynika to z jakiegoś zapotrzebowania osobowościowego. Horrorem zainteresowałem się na przełomie lat 80. i 90., kiedy takie książki pojawiły się na polskim rynku. Wcześniej oczywiście były filmy, ale prozę Kinga poznaliśmy w Polsce około 1989, 1990 roku. Wówczas pojawiły się pierwsze mocno komercyjne wydawnictwa – część z nich już nie istnieje – które wydawały jego książki w bardzo efektownych okładkach i masowych nakładach.

To jeden z moich ulubionych pisarzy, ale nie oszukujmy się, skoro wydał kilkadziesiąt książek, to one wszystkie nie mogą być tak samo dobre. Niemniej rok czy dwa lata temu przeczytałem relatywnie nowego Pana Mercedesa

…czyli horror napisany w 2014 roku.

I na podstawie którego powstał nawet serial. Przyznam, że w miarę ciekawe – tak książka, jak i serial. Ale to właściwie nie jest horror, tylko powieść grozy o zmaganiu się z psychopatą, a sfery nadprzyrodzonej raczej tam nie ma.

Horrory nie zawsze trzymają poziom pod względem literackim.

Poza Kingiem rzeczywiście trudno wymienić wielu autorów, którzy mają poważniejsze literackie ambicje. Myślę, że można wskazać pięciu, sześciu pisarzy, głównie anglosaskich.

Peter Straub?

Tak, jeszcze może Graham Masterton, choć on jest już nazbyt prościutki w straszeniu, ale na pewno jest Clive Barker, Peter James czy Joe Hill, czyli syn Stephena Kinga. Ale to jednak książki Kinga są najbardziej ambitne literacko: nasycone obrazem życia, wątkami psychologicznymi, refleksją. Gdy pisarz udanie wprowadza czytelnika w życie bohaterów, pozwala mu się z nimi zżyć, zrozumieć ich, to później naturalnie potrafi też bardziej go przestraszyć, bo tych wszelkich opresji czytelnik doznaje razem z bohaterami; ten strach jakby wchodzi w jego życie.

U Kinga pojawia się też zwykle jakaś myśl filozoficzna czy społeczna. Ale on jest mocno lewicowy, co mi zaczęło przeszkadzać. Jego powieści z ostatnich lat są już strasznie naładowane ideologią, różnymi pretensjami do konserwatystów. Ale jak widać, nie na tyle mi to przeszkadza, by go całkiem przestać czytać. A kilka jego najdawniejszych książek naprawdę uważam za dzieła wybitne, np. Carrie.

Horror chyba dwukrotnie ekranizowany.

Nawet trzykrotnie, ostatnio w 2013 roku. Przy czym ekranizacja Briana De Palmy z 1976 roku to klasyka kina. Ale o samej książce nie myślę nawet jako o horrorze, bo to naprawdę mądra powieść. Ona wychodzi trochę poza prostą kategorię literatury grozy. To opowieść o ludzkiej naturze, o naszym okrucieństwie, o niemożności naprawienia krzywdy. Może nie stawiałbym jej w jednym szeregu z powieściami, powiedzmy, Garcíi Márqueza itp., ale jeśli ktoś wzbraniał się, by nią sięgnąć, bo odstrasza go etykieta horroru, to myślę, że dużo traci.

Czy pomijając powieści grozy, na pańskim nocnym stoliku często gości beletrystyka?

Zdarza się, ale nie ukrywam, że moją zasadniczą cechą jako czytelnika jest przypadkowość. Niestety. Brakuje mi systematycznego programu czytania. Nie jestem, jak mój kolega Wojtek Stanisławski, człowiekiem, który czuje się zobligowany do przeczytania iluś tam ważnych książek w ciągu roku. Powody, dla których sięgam po nie, są najróżniejsze. Niektóre po prostu mi przysyłają wydawnictwa – jako człowiekowi, który „może coś o nich napisać”. I rzeczywiście je czytam, oczywiście nie wszystkie, a piszę tym bardziej nie zawsze.

Albo czasem ktoś, kogo cenię, napisze o jakimś tytule coś zachęcającego. A kiedy indziej po prostu znajomy coś wyda. I tak w zeszłym roku przeczytałem książkę Pogrom 1905 Wacława Holewińskiego. Dalekiego, co prawda, ale znajomego.

Powieść historyczna…

Bardzo dobrze napisana, choć bez ambicji nadmiernie historiozoficznych. To raczej typ powieści popularnej. Holewiński naprawdę sprawnie oddaje klimat czasów. Czytelnik nie ma poczucia, które mnie bardzo drażni: że akcja toczy się w kostiumie, ale urąga realiom. To po prostu dobra powieść historyczna, również ciekawie dotykająca relacji polsko-rosyjskich.

Czy przygotowując się do pisania Zgliszczy, powieści, której akcja toczy się tuż po II wojnie światowej, oprócz książek historycznych czytał pan też beletrystykę z epoki?

Tak, chociaż nie było tego wcale dużo. Przeczytałem powieści i opowiadania z lat 40., co było mi potrzebne chociażby do uchwycenia języka. Ale jest też w „Zgliszczach” dokładny opis tego, jak w 1946 roku wyglądał plac Zbawiciela. To opis zaczerpnięty z opowiadania, jakie znalazłem w jednej z gazet. I jestem dumny z tego, że udało mi się w książce zawrzeć nawet takie prawdziwe szczegóły.

Te powieści (jedną, Stolica, napisała Pola Gojawiczyńska) czy opowiadania, do których dotarłem, nie miały może dużej wartości literackiej, ale pozwalały mi zrozumieć, jak ludzie wtedy mieszkali, co jedli, w co się ubierali. Beletrystyka często dotyka takich sfer, do których urzędowe źródła, a w ślad za nimi książki naukowe, nie docierają. Opisy warszawskich ruin wierniejsze są w opowiadaniach czy w wychodzących wówczas gazetach. Historie kryminalne ze Zgliszczy wprost są wzięte z kronik sądowych, które wzorem lat 20. i 30. nadal były prowadzone.

Sięgnąłem nawet do powieści Popiół i diament Jerzego Andrzejewskiego, która dzieje się w 1946 roku, a napisana została w 1949. Ale tam już sprawdzałem głównie język, bo nie uważam tej powieści za uczciwą, poza tym nie dzieje się w Warszawie.

A dziś co znaleźlibyśmy na pańskim stoliku?

Żelaznego Kruka Rafała Dębskiego, z którym też zresztą się znam, ale tylko z Facebooka. To z kolei powieść fantasy, choć Dębski pisze też science fiction. Uśmieje się pan, ale to powieść dla młodzieży! Za to dobrze napisana. Parę lat temu czytałem Zmorojewo Jakuba Żulczyka. Też niby dla młodzieży, ale jak widać, ludzi w moim wieku również potrafi wciągnąć.

Co w ogóle ciągnie pana w rejony młodzieżowego fantasy?

Czytam dużo książek, które nie są beletrystyką – historycznych, publicystykę polityczną – czasem więc poszukuję czegoś luźniejszego, na zasadzie odtrutki, odpoczynku.

Czy do któregoś ze współczesnych polskich pisarzy ma pan słabość?

Są autorzy, którzy nie nadają do końca na moich falach, ale dobrze mi się ich czyta. Wspomniany Żulczyk to nie tylko młodzieżowe Zmorojewo, także Wzgórze psów. Na pewno jednak najbardziej ciągnie mnie do Wojciecha Tomczyka, ale to akurat znakomity dramatopisarz. To trochę inny typ obcowania z twórczością, bo jednak bardziej ją odbieram poprzez to, co oglądam, a nie, co czytam. Aczkolwiek w zeszłym roku wyszedł zbiór jego dramatów. Wydała to Teologia Polityczna. I jeden z tych dramatów, Bezkrólewie, nigdy nie był wystawiony. Wydał mi się fascynujący.

Bardzo lubię czytać też dramaty Jarosława Jakubowskiego, który zresztą napisał kiedyś bardzo oryginalną powieść historyczną pt. Rzeka zbrodni. Jej akcja toczy się tuż po I wojnie światowej w Bydgoszczy. Jakubowski ciekawie oddaje realia tego miasta, w którym wciąż mieszkało sporo Niemców. Tematem jest tyleż intryga kryminalna, co polityczne i kulturowe zderzenie. I fenomen państwa polskiego w fazie rodzenia się.

A słynny Marek Krajewski, który swoje powieści historyczne osadzał w Breslau?

O Krajewskiego ledwie się otarłem.

Bardzo dobre kryminały.

Ale nie da się wszystkiego czytać… Trzeba jeszcze chodzić do teatru, oglądać filmy. Widziałem Mocka, czyli adaptację Krajewskiego w Teatrze Telewizji. Wydała mi się całkiem sugestywna. Zacząłem czytać jedną jego powieść, ale nie skończyłem. I nie dlatego, że mi się nie podobała, ale po prostu czasem muszę czymś innym się zająć. Choć może gdyby Krajewski pisywał horrory… Łukasz Orbitowski upolował mnie kiedyś swoim Świętym Wrocławiem, jestem też pasjonatem fascynujących opowiadań Jarosława Grzędowicza – to literatura grozy, ale tak jak King opowiada czasem coś ważnego o świecie, o nas.

Ale jeszcze raz powtórzę, że tym często rządzi przypadek. Strach Boba Woodwarda o prezydenturze Trumpa czyta się jak najatrakcyjniejszy kryminał, a to przecież rodzaj politycznego reportażu.

Czyta pan czasem kilka książek naraz?

Zdarza mi się, tak jest właśnie ze Strachem, czytam go niejako przy okazji. Czasem grzęznę, ale zasadniczo czytam szybko. Ta pierwsza moja lektura jest u mnie zwykle bardzo powierzchowna: przelatuję przez książkę zaciekawiony akcją i różne szczegóły mi umykają. Ale jak coś mi się spodoba, wracam do tego i czytam drugi raz, znajduję nowe przyjemności, obserwacje, smaczki.

Tak zdarza mi się czytać choćby Zygmunta Miłoszewskiego. Pamiętam, że Uwikłanie wziąłem kiedyś do samolotu na lot do Strasburga, do Parlamentu Europejskiego, gdzie byłem zaproszony razem z kolegą, innym dziennikarzem. I oczywiście mieliśmy tam zaplanowane różne spotkania, wieczorem kolega jeszcze z kimś tam się umawiał na mieście, a ja wróciłem do hotelu, bo cały czas myślałem o tym, co też jeszcze wykryje prokurator Szacki. Uwikłanie to naprawdę bardzo dobrze napisana książka, na dokładkę ważna przez swoją tematykę, przekonanie, że pozostałości komunizmu wciąż bywają ważne. Następne powieści Miłoszewskiego może mniej mi się podobały, ale muszę przyznać, że język ma piękny. I to autor, który potrafi czytelnika zaciekawić. To jak wędrówka po górach: co jest za kolejnym wzniesieniem? Musisz sprawdzić.

Zdarza się panu wracać do klasyki?

Tak. Przy okazji Roku Conradowskiego wróciłem do Lorda Jima. Brałem udział w dyskusjach o Conradzie, zacząłem etykę Conradowską, czyli filozofię obowiązku, dostrzegać w różnych dziełach sztuki, choćby w filmie Dunkierka Christophera Nolana. Do tego Jan Englert wyreżyserował Spiskowców, czyli współczesną adaptację W oczach Zachodu. Miałem więc kilka powodów, by sięgnąć do oryginałów. I muszę przyznać, że Conrada bardzo dobrze się czyta po dziesięcioleciach, choć pewnie po Lordzie Jimie powinny przyjść kolejne jego dzieła.

A jakie książki porywały pana w młodości?

To są straszne banały. Szczerze odpowiem, że powieścią, która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, był Mistrz i Małgorzata, ale wydaje mi się żenujące tym epatować. Nawet Leszek Miller wymienia Mistrza i Małgorzatę

Kiedy pan ją czytał?

Późno, bo na pierwszym roku studiów. Pamiętam, że byliśmy z kolegami na wyjeździe, wspinamy się na jakąś górę, uwalamy się w schronisku, a ja cały czas czytam Mistrza i Małgorzatę. To powieść, która uczy wrażliwości, wyobraźni, ale z czasem zacząłem mieć wobec niej różne wątpliwości. Tam są kontrowersyjne wątki, których dawniej nie dostrzegałem. Chodzi o specyficzne okrucieństwo. Rola Wolanda jako demiurga gdzieś się kryje w meandrach biografii samego Bułhakowa. Niektórzy twierdzą, że Woland to Stalin, bo tak jak Stalin poratował kilka razy Bułhakowa, tak Woland urządza życie Mistrzowi. Dreszcz od tego człowieka przechodzi. Taki kraj, taki system.

A jaką książkę uznałby pan za formacyjną dla siebie?

Wymienić mógłbym wiele, Kamienie na szaniec, nawet poezję romantyczną, naprawdę. Ale na pewno znalazłaby się pośród nich powieść Noce i dnie Marii Dąbrowskiej, która już w czasach mojej młodości uchodziła za nudną. Zacząłem od filmu, który pojawił się, kiedy byłem jeszcze w podstawówce. Ale potem przeczytałem książkę.

Wyczerpywała kilka moich potrzeb. Po pierwsze, bardzo lubię sagi rodzinne, uważam, że zawiera się w nich cały kosmos, uwielbiam tę sieć relacji między ludźmi, upływ czasu, więzi i zarazem wojny między pokoleniami. W relacjach Bogumiła i Barbary znajdowałem dylematy własnych rodziców. A z drugiej strony ta powieść świetnie pokazuje przemiany obyczajowe do I wojny światowej, jest źródłem wiedzy o dawnej Polsce i Polakach.

Książką, a właściwie grupą książek, do których do dzisiaj wracam, jest wielotomowa Saga rodu Forsyte’ów Johna Galsworthy'ego. Te tomy stoją u mnie na półce i czasem biorę któryś do obiadu. Ten sam powód: saga rodzinna, ale też to są kapitalne książki o Anglii przełomu XIX i XX wieku. I to jest dla mnie pewien wzorzec literatury. W tym sensie, że gdybym chciał opowiadać o świecie w systematyczny sposób – czego nigdy nie robiłem, bo bawiłem się w literaturę od przypadku do przypadku – to właśnie saga Forsyte’ów byłaby dla mnie modelem do naśladowania.

- rozmawiał Michał Płociński