Literatura
Mikrotyki
„Miasto na nas jak czołgiem wjechało wieżami” – słowa Andrzeja Bursy zdają się być doskonałym résumé dwudziestu trzech mikroopowieści Pawła Sołtysa (Pablopavo) z tomu Mikrotyki. Bo rządzi nimi właśnie miasto, rozległe, pokawałkowane i pozlepiane z koślawych dzielnic oraz blokowisk, przekrojone niebieską wstążką wciąż jeszcze trochę dzikiej rzeki, wcale nie jakieś przypadkowe, anonimowe, a konkretne: Warszawa. Miasto, które wciągnęło jak nikotynowy albo narkotyczny nałóg, od którego chciałoby się uciec, ale nie można, bo wżarło się głęboko w duszę, w samo sedno człowieka, stało się jakąś jego częścią i nie da się już bez niego żyć, oddychać innym powietrzem gdzie indziej. Miasto wypełnione pokiereszowanymi, pozornie nieskomplikowanymi ludźmi z bocznych uliczek, którzy być może „nigdy nikomu się nie śnili” – Eliotowskimi „the hollow men”, cichymi i bez znaczenia. Kim jest profesor Kruk, ciocia Stefania, wujek Wariat, Anka fryzjerka? Kim są ci wszyscy, którzy odeszli, zniknęli, ale zachowali się w nieuporządkowanych wspomnieniach, wyłaniający się z ich odmętów wraz z betonowym podwórkiem z dzieciństwa, na którym piło się pierwsze piwo i paliło gryzące w gardło papierosy podkradane rodzicom? To oni, ich małe historie tworzą miasto – miasto pamięci indywidualnej, tętniący życiem mikroświat, który każdy człowiek ma swój własny, osobny, swoisty palimpsest, wiążący byłe z obecnym, realne z fantastycznym.
W którymś momencie życia znaczenie odchodzenia innych zaczyna być coraz bardziej uświadamiane. Pojawia się potrzeba zapisania tego mijającego świata, ludzi, unieśmiertelnienia powracających w umyśle widm przeszłości, uwiecznienia w jakiejś większej pamięci, społecznej, zbiorowej, historycznej. Mikrotyki to właśnie zapis pamięci o „przechodniach”, ludziach epizodycznych, trwających chwilę, niekiedy pojawiających się znów po wielu latach, własnych widm autora, na zawsze związanych z tym miastem, na zawsze w nim obecnych: sprzedawczyni z zieleniaka na osiedlu, dwóch braci z czasów szkolnych, którzy byli jakby wyjęci z XIX wieku, sąsiada-wariata niewychodzącego ze swojego mieszkania… Sołtys uczynił z nich na chwilę bohaterów, pozwolił im wzruszać i trochę śmieszyć, nakładając na nich odcień „pogodnej melancholii”. Ich pozornie nieistotna egzystencja jest w istocie konieczna miastu do życia – zarówno w wymiarze realnym, jak i metaforycznym, oni bowiem zamieszkują miasto pamięci autora, nadając materialnej metropolii wymiar ponadrzeczywisty.
Przestrzeń w Mikrotykach to miejska rzeczywistość rozciągnięta między latami osiemdziesiątymi, dziewięćdziesiątymi a teraźniejszymi, w której – niczym w praskich odrapanych kamienicach, gdzie jedno podwórko przechodzi w następne, a potem w jeszcze kolejne i nie zawsze wiadomo, dokąd ostatecznie doprowadzi – jedna historia przenika drugą: opowieść o profesorze Kruku, choć to on jest w niej dominującą postacią, przeskakuje sprawnie w historię baru Stokrotka, w „którym jeszcze można było palić”, i odwiedzających go stałych klientów. Przebija przez nie intymność autora, próba ujarzmienia tej introspektywnej metropolii pamięci, która nieustannie rozrasta się, bo wciąż dołączają do niej kolejni mieszkańcy. To linearna historia, dynamiczna, żyjąca, dziejąca się nieustannie w umyśle, niedotknięta jednak negatywnym wartościowaniem czy bezmyślnym idealizowaniem.
Lakoniczne w swej formie i niekoniecznie domknięte w treści Mikrotyki, charakteryzujące się nieco emfatycznym językiem, wypowiadają na głos (choć czasem szeptem) to, co tkwi w głębi duszy człowieka wyrosłego w tym pełnym kontrastów mieście, w którym niebosiężne szklane wieżowce żyją obok betonowych dwunastopiętrowców i przedwojennych ceglanych kamienic z wychodkiem na podwórku-studni – wyznanie szczerego przywiązania do tego „nekropolis” i tych, którzy je tworzą.
- Katarzyna Wójcik