Literatura
Alfabetyczność. Teksty o literaturze i życiu
Niepodległość czytania
Henryk Bereza, człowiek postury niepozornej, zwierzę biblioteczno-kawiarniane, byt niemal w całości znakowy, wyłania się z pism swoich (a wszystkie one mają niesolidną postać komentarzy i notatek) w zbroi i na wierzchowcu, gotowy przyjąć ciosy zdradzieckie i zaatakować najpotężniejszych. Wyłania się z całe tej alfabetyczności głosem – własnym, czystym, mocnym, a przecie łagodnie brzmiącym. Co najmniej połowa tekstów zamkniętych w tej grubej księdze to gadanie: polemiki i spory, filipiki i apologie. Partytury ukrytych dramatów? Spontaniczne szarże? I żeby to jeszcze skuteczne! Gdzie tam, całe życie walka z wiatrakami. Zaiste – literacki Rycerz o Smutnym Obliczu – obrońca spraw z góry przegranych, najszczerszy z wierzących w bezinteresowne fantazmaty, które rzesze oddały już dawno w zarząd menadżerom naszego wolnego czasu. Bo czyż nie po to tylko czytamy wiersze i opowieści, żeby nacieszyć się wolnością, choćby w ograniczonym czasie? W imię tego właśnie próżnowania rycerz Henryk bronił literatury dla samej literatury, w poezji szukał poezji, w sztuce sztuczności. Bronił rzeczy, idei i ludzi (tak, ich też), bo uważał, że jeśli w ogóle jest coś, co niczemu i nikomu nie służy, to znaczy, że to właśnie warte jest uznania za władcę naszego czasu. Prawdziwy rycerz walczy za króla, bo ten uosabia słodką ojczyznę.
Funkcji nie pełnił, stanowisk nie piastował, za to publikował regularnie, niczego sobie tym nie załatwiając, nawet osobistego spełnienia. Był krytykiem z istoty, na wskroś i dogłębnie – pisał o pisaniu, bo od dziecka chciał robić tylko to i nic innego. Z czasem ta chętka młodzieńcza dojrzała do powinności. Wiedział, że pisanie jest niepotrzebne, więc trzeba jego istnienie – ba, plenienie się! – uzasadniać. I uzasadniał – sobą. Jego opowieści o czytaniu to corpus delicti, że dzieło literackie nie jest ciągiem znaków, lecz organizmem, który żyje prawdziwie, bo infekuje się w życiu czytelnika. A czytelnikiem był ze wszech miar samodzielnym i, dzięki tej wewnętrznej wolności, namiętnym i heroicznym. Ktoś taki, uzasadniając pisanie innych, broni po prostu własnego prawa do czytania, czyli do namiętności prywatnej, do życia po swojemu. Aliści, nie o egotyczną furię mu przecie chodziło. Czyż bowiem walki o prawo do indywidualnej pasji nie zwykliśmy nazywać wolnością? Za wolność waszą i naszą narażają się cisi, niepozorni bohaterowie. I o dziwo – nie da się ich wykończyć ani brutalną pogardą, ani cynicznym lekceważeniem, bo znajdują wyznawców, naśladowców, kontynuatorów.
Nie piszę tego jako jeden z nich. Spośród rzeszy autorów promowanych przez warszawskiego recenzenta podoba mi się niewielu, wielu nigdy nie przeczytam. Wolę czytać jego samego. Bo mi imponuje. Przeto lekturę Alfabetyczności zalecałbym przede wszystkim młodziankom i dzierlatkom z polonistycznych bibliotek, nieopierzonym poetom, nieoszlifowanym narratorom. Słowem, wszystkim tym, którzy jeszcze nie wiedzą, co z sobą począć, kiedy poczyna się w nich pisarz. Niechaj więc zbiorek ten dziatwa dawkuje sobie po krótce i na chybił trafił, jak poradnik na życie. Życie literacie, rzecz jasna, czyli to bardziej prawdziwe.
Dla pana Henryka (nie spotkałem osobiście, przeto nie byłem z nim na ty) argumentem absolutnie przekonującym do czytania była prawda płynąca z tekstu. Płynąca słowem potoczystym, bo takie chyba lubił najbardziej, czyli toczącym się w mowie, bo to ją właśnie chciał wpisać w literaturę. Prawda ludzi żyjących tu i teraz, których żadna doraźność nie więzi, bo aktualność dzieje się dla nich zawsze, skoro, tak naprawdę, dzieje się w języku. W języku, i nigdzie indziej, należy szukać prawdy. Nie po to wszakże, by ją tam przyskrzynić, molestować i porzucić martwą, lecz by ją ostatecznie stamtąd wydobyć na światło dzienne codzienności, w postaci już nie słów, lecz przekonań, które zawiadują losem indywiduów. Prawda! Jakie to proste, prawda?
Prawda wyraża się w słowie, właściwie tożsama jest z wyrazem, a więc z wysłowieniem. Wciśnięta między niemą pamięć a niewidzialną myśl, prawda ma szansę ujawnić się jedynie w mowie wiązanej, która wiąże słowa w sensy, w impresje, w formuły i tym sposobem trafia nam do przekonania. Dlatego poszukiwacz prawdy szuka jej w tworach językiem zrobionych, w świadectwach czyjegoś wysiłku. „Prawdziwa literatura była, jest i pozostanie do końca sztuką rękodzieła, nie będzie miało do niej dostępu nic z ersatzu i sztucznego tworzywa, będzie to zawsze sztuka poszukiwań, odkryć, błądzeń i nieustannego ryzyka…”. Biczowany za promowanie literatury pokrętnej, Bereza trwał przy swoim (i przy swoich), przekonany, że tylko trud literackiej roboty wyciska z pisarza pot, którym ten cuchnie, albo feromony, którymi wabi.
Bereza ufał literaturze, bo wierzył, że doświadczenie przepuszczone przez niepowtarzalną wrażliwość pisarza i przez zbiorową pamięć utrwaloną w języku wychodzi na spotkanie naszej przytomności nie anonimowo nagie, lecz przyodziane stosownie – do własnej istoty i do okoliczności. Wierzył, że język figuratywny, w przeciwieństwie do języka informacji, służy suwerennej prawdzie, bo nie służy żadnym innym panom. Narażając się na śmieszność w obronie językowych „dziwactw”, jak określiliby to klasyczni krakowscy akademicy, czy krusząc kopie w sprawie abstrakcyjnych „zabaw”, jak stwittowałyby to zaangażowane publicystki z Krakowskiego Przedmieścia, czytelnik komentujący wybiera niepraktyczność, bo tylko ona gwarantuje niezależność.
I faktycznie, Henrykowi Berezie udało się nie służyć komukolwiek; żadna władza polityczna, żadne środowisko, żadne korzyści nie złamały jego solidarności z prawdą. Mówienie prawdy nie jest zaś możliwe inaczej, jak tylko poprzez wypowiadanie własnego „wierzę”. Jako wierzący i wiedzący w co wierzy, Bereza miał odwagę występować w roli duchowego przewodnika. Z jego intymnej publicystyki dowiadujemy się, że bywał mentorem, a nawet współpracownikiem twórców. Nie dlatego, że wiedział lepiej od nich, jak się pisze. On ufał czytanym przez siebie pisarzom, bo był przekonany, że ten tajemniczy fluid konfesji daje się wyczuć w mówieniu, a w pisaniu może nawet bardziej, niezależnie od tematu czy stylu, niezależnie od stopnia dokumentalności, czy abstrakcyjności tekstu. Był dla pisarzy partnerem zaiste idealnym, który chce ich zrozumieć, który chce z nimi rozmawiać. I to się udawało, bo był człowiekiem dumnym, a więc pokornym w obliczu osób.
Ta moralna postawa przekładała się na styl tekstów krytycznych – nieoczekiwane dygresje, błyskotliwe wglądy i cięte przypisy. Prawdziwy czytelnik komentujący nie ogranicza się do opowiadania świata opisanego przez pisarza, nie promuje i nie zwalcza wyłuskanych z dzieła poglądów, lecz tropi miejsca, w które wkradł się demon fałszu, skryty pod postaciami banału, estetycznej kliszy, myślowej łatwizny, żeby w końcu oddać honor szczerości. To dlatego notatki Berezy są osobiste, ale nie egotyczne. Przyjmując bowiem czyjąś wypowiedź na łono swego sumienia (bo tam rezydują pospołu intelekt i zmysły, i czucia), pytał ją zaraz od progu (na progu samowiedzy): Azaliż szczerą jesteś Osobo Mówiąca? Bo jakbyś nie była, to cóż nam po tobie? Fora ze dwora! Rozlega się trzask okładek i niesie się darcie papieru na wszystkie strony świata pisanego. „Każdy, kto odnajdzie swoją twarz prawdy, stanie się potrzebny innym. Amen”.
Uczoność i znawstwo bez belferskiego zadęcia charakteryzuje pisarstwo krytyczne Henryka Berezy. Skrótowość i lapidarność, sentencjonalność, czasami nadto enigmatyczna, ale za to intrygująca tak, że aż chciałby się usłyszeć coś więcej…, a tu przyjdzie człowiekowi samemu przeczytać. On, tak chętnie chwalący rzemieślniczą solidność pisarzy, sam właściwie nie tworzy tekstów, raczej zapisuje gadanie, czyli wydobywa z siebie opinie i uwagi, bo chyba lubi wypowiadać się doraźnie, wzorem starotestamentowych proroków, ulicznych nauczycieli. To urodzony polemista, dialogista, który nigdy nie gada po próżnicy, a zawsze, jak chciał Witkacy, wchodzi w rozmowy istotne. Jego liczne felietony i notatki, listy i mowy okolicznościowe zdradzają niespotykaną w epoce cyfrowej erudycję, która doprowadziła do ukształtowania się, jakże dziś politycznie niepoprawnej, cechy osobniczej – gustu. Smakosz, koneser, arbiter elegantiarum. A przecież nie daje nam odczuć swojej wyższości! Szczególnie wzruszają w tym tomie, włożone między złote myśli, wspomnienia krytyka z ochoczo podejmowanych wycieczek do wiejskich domów kultury, do małomiasteczkowych bibliotek, gdzie potrafił rozmawiać z ludźmi często podejrzliwie nastawionymi do inteligenta ze stolicy, poświęcając im całą swoją uważność. Potrafił też zdobyć się na dobrotliwą autoironię wobec własnych porażek na polu popularyzacji czytelnictwa. W tym mówieniu do ludzi jest coś pociągającego, co powoduje, że chciałoby się z kimś takim przysiąść w kawiarni, niekoniecznie warszawskiej, a nawet bardziej właśnie w prowincjonalnej knajpie. Człowiek mówiący od siebie i za siebie zostawia nam bowiem prawo do polemiki, do akceptacji lub odrzucenia jego opinii. Dlatego z teksami Berezy daje się dyskutować; oczywiście na miarę własnego znawstwa i uczoności.
Szczególnie mocno akcentowana opinia krytyka głosi, że literatura służy, ni mniej ni więcej, tylko poznaniu. Angażując się w świat za pośrednictwem literatury, umysł bynajmniej nie uzależnia się od języka, lecz właśnie pokonuje uwarunkowania narzucane przez język. Wybitny pisarz prowadzi język wędzidłem, nie pozwalając mu zbaczać tam, gdzie on sam by chciał się zapodziać. Po prawdzie, to język niczego sam nie chce, za to bywa prowadzony przez jeźdźców i woźniców, których do prawdy bynajmniej nie ciągnie. Dlatego dopiero dzięki literaturze język uwalnia się od służby dyskursom, a tym samym od wszelkich ideologicznych i ekonomicznych interesów. W tym tkwi moralna wartość, a więc i zasadność istnienia tekstów językowo nieprostych. Chodzi o to, żeby nie mówić wprost, lecz mówić trafnie. Trafność się przytrafia, nie da się jej zaplanować, ale można starać się unikać celowania na ślepo. Dlatego „trwała szansa literatury tkwi w zerwaniu z dyskursywnością, która, gdy zaczyna w literaturze górować, pozbawia ją wszelkiej poznawczej fundamentalności, uzależniając ją od wszelkich niedowładów dyskursów.” Człowiek pisze, Pan Bóg słowa nosi? Oskarżany o sprzyjanie tekściarstwu i słowiarstwu, o promowanie niezrozumialstwa, wręcz grafomanii, Bereza był w głębi duszy personalistą. W roku 1991, a więc krótko po transformacji ustrojowej w Polsce, pisał: „Dla uproszczenia wolno by – może – przyjąć, że dzieło sztuki jest sztuczną i uniezależnioną istnieniowo formą funkcjonowania osobowej (indywidualny twórca) i ponadosobowej (cały świat lub cała rzeczywistość) podmiotowości”.
Ta nonszalancja, ta brawura, to anarchistyczne sobiepaństwo i jednocześnie ten szacunek do osoby, republikański z ducha… Co nam to przypomina? Apoftegmata lekkie i filigranowe zebrane w twardym i ciężkim PIWowskim tomie przez Pawła Orła, opiekuna spuścizny po Mistrzu, jako żywo urodziły się z bajdurzeń Rejowych, z facecji Paskowych, z moraliów Potockiego, a jeszcze i z dziennikowych tyrad Gombrowicza. Czyż mogła się taka krytyka począć gdzie indziej niż w ojczyźnie wyznawców liberum veto? Czy wyrosłaby gdzie indziej niźli na zagrodzie tych, co to głowy mają ponoć nieeuropejskie, chociaż po łacinie listy piszą? Tak, jestem pewien, że gdyby nie był Pan Henryk polskim szlachciurą, potomkiem sejmikowych pieniaczy, to gadałby po cudzoziemsku, jak, nie przymierzając, europdeputowany. Plótłby androny wysnuwane z modnych w Paryżu i w Berlinie, a w stanie mocno nadprutym importowanych nad Wisłę, dyskursów krytycznych, zamiast nawijać makaronizmy prowincjonalne tak niewymowne (dla germańskich zębów i francuskich języczków) jak kaszubski Dżedżon, albo tak zaściankowe jak wyobraźnia Myśliwskich, Nowaków, czy innych wsiowych pismaków.
Dlatego na koniec warto wydobyć i tę cechę pisarstwa Henryka Berezy – światowość wyrosłą z polskości. Jego znakomite komentarze do dzieł wielkich Europejczyków (i nie tylko) – Musila, Brocha i Gutersloha, Bułhakowa i Faulknera, Borgesa i Camusa – to szkoła (Prymusom polecam!) czytania bez śladu kompleksów, z absolutnie naturalnym poczuciem partnerstwa. A zarazem ze świadomością prawdziwej oryginalności literatury pisanej po polsku, i to tak transgresyjnie, że nie sposób podać jej zrozumiale w przekładzie. Pouczany i strofowany za tę irytującą niepodległość zarówno przez hipernowoczesnych jak i przez hipertradycjonalnych mentorów, Henryk Bereza wierzył w literaturę polską jak nikt inny. I nawet jeśli okaże się, że przecenił niektórych autorów, to przecież uzbrojeni jego odwagą możemy śmiało wyglądać przyszłości. „Nie powinniśmy być tylko dłużnikami naszych przodków, nie powinniśmy rezygnować z satysfakcji, jakie wynikają z tego, że możemy być wierzycielami naszych potomków”.
- Artur Grabowski
PIW (PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY)
Warszawa, maja 2018
712 stron
ISBN: 978-83-06-03451-6