Literatura

2017
Jacek Olczyk

Życie literackie w Krakowie w latach 1893-2013

Życie literackie jest częścią historii literatury. Bez znajomości jego mechanizmów nie da się w pełni zrozumieć uczestniczących w nim twórców. W swej najbardziej interesującej i barwnej części jest ono ściśle powiązane z tkanką miejską. Nie ma w naszym kraju miasta, gdzie krzyżowałoby się tyle literackich śladów wybitności, a zarazem te ślady były tak dobrze udokumentowane, co w Krakowie. Kraków w różnych okresach swojej historii tętnił życiem towarzyskim artystycznych bohem i skumulował w sobie dorobek kilku pokoleń. Młoda Polska, początki awangardy, słynny dom na Krupniczej, pisma – te długowieczne jak „Tygodnik Powszechny” i te o krótszym, ale przełomowym znaczeniu jak „bruLion”. Z tym fenomenem postanowił zmierzyć się Jacek Olczyk. Autor wykonał benedyktyńską pracę, przekopując się przez bez mała setki książek i artykułów, które utrwaliły fragmenty tutejszego życia literackiego. Efektem jest – można śmiało użyć tego określenia – dzieło. Skalę przedsięwzięcia określa już sama objętość – 670 stron tekstu głównego w dwóch kolumnach plus wielka bibliografia i przepastny indeks. Olczyk zamknął swoją opowieść w latach 1893-2013 – zatem zaczynamy w wieku XIX, by skończyć w drugiej dekadzie wieku XXI. Nie ma ona formy słownika, lecz bliższa jest skrzącej się od anegdot, wartkiej gawędzie. Autor nie wpada jednak w inwentaryzacyjną buchalterię, nie wikła nas w ciąg niepowiązanych ze sobą epizodów, ale prezentuje ogromny materiał w sposób przemyślany i zdyscyplinowany, nie uciekając od własnych ocen, oświetlając w miarę obiektywnie znaczenie poszczególnych autorów, zjawisk czy pism. Nie sposób uciec w tym kontekście od refleksji, że o pozycji Krakowa w polskiej literaturze, zadecydowała w dużej mierze ciągłość. Tadeusz Różewicz, który widział w kościele Mariackim kupę gruzu, pozostawał w swoich odczuciach dość odosobniony. Kraków nie przeżył wojennej apokalipsy jak Warszawa, nie został utracony jak Lwów, czy „odzyskany” jak Wrocław lub Gdańsk. Trwał, choć próbowano usunąć go w cień Nowej Huty, czy sprowadzić do roli konserwatywnej prowincji. Ta właśnie ciągłość pozwala Olczykowi prowadzić narrację od czasów Młodej Polski do dziś. W jego opowieści współistnieją Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tadeusz Peiper, Sławomir Mrożek, Jan Józef Szczepański czy dzisiejsi piszący bywalcy krakowskich knajp. Nic dziwnego, że niektórym z tych współczesnych lokatorów życia literackiego może się ono pomylić z literaturą. Do gestów i zdarzeń w „Krakówku” przywiązuje się większą wagę niż do analogicznych zjawisk w innych miastach. Istnieje cała tradycja celebry tutejszych twórców, ich powroty do Krakowa stają się wydarzeniem, wracają nawet ci, którzy nigdy tu nie mieszkali jak Mickiewicz i Słowacki. Historię polskiej literatury pisze się przeważnie w Krakowie. Można się z tym nie zgadzać, może to kogoś drażnić – ale to fakt. Lecz i w tym Krakowie pozostała cała masa ludzi kompletnie zapomnianych, twórców poronionych, marginalnych; nazwisk, które Olczyk wydobywa na powierzchnię spod zwałów kurzu. Oni tak samo tworzą życie literackie miasta, tak samo ogłaszają manifesty, zakładają pisma, wydają książki, zrzeszają się w związki. Ba! Czasem nawet są wiodącymi postaciami w swojej epoce, by potem zniknąć z pola widzenia potomnych. Uwadze monografisty nie uchodzi koniunkturalizm, chwiejność uczestników tego środowiskowego teatru. Tym mocniej świecą na ich tle realne, niezależne osobowości, które jednak też nie są pozbawione pewnych skaz. Krakowscy literaci starali się żyć „normalnie” w każdej epoce. Widzimy ich krzątaninę wokół własnej twórczości, ale i spraw materialnych, środowiskowych zawiści. Nie wiem, ile nazwisk literatów pada w tomisku Olczyka – gdybyśmy (nader ostrożny szacunek) założyli, że pięciuset – co znaczyłaby ta liczba w skali 120 lat? Zapewne znawcy tematu znajdą tu błędy i nieścisłości. Nie da się jednak tego uniknąć, tak szeroko zarzucając sieci. Ciężko przeczytać Życie literackie w Krakowie jednym ciągiem (mnie to zajęło dziesięć dni), raczej prowokuje ono do kartkowania, wyszukiwania, wchodzenia w przypisy, w indeksy, przenoszenia się w czasie i podążania (czasem błądzenia) osobistymi tropami po literackim mieście. Bo ta książka w sumie jest jak miasto, pozwalające flâneurowi przechadzać się niespiesznie po swoich ulicach i zakamarkach.

Artur Nowaczewski