Literatura
Wiersze niepublikowane
Wiersze niepublikowane Stanisława Grochowiaka, właśnie opublikowane wraz fotografiami rękopisów z dodaniem obrazków malowanych przez literata, to zbiorek 32 tekstów z lat głównie pięćdziesiątych, z dodaniem kilku bardzo wczesnych, jeszcze młodzieńczych i pojedynczych późnych. Ponoć to tylko niewielka część tego, co pozostało po poecie i kryje się wciąż po muzealnych skrytkach. Fakt, iż mamy do czynienia z niezwykle szczupłym tomikiem, a więc będącym rezultatem ścisłego wyboru, dowodzi, że intencją wydawców nie było jedynie udostępnienie nieznanych archiwaliów; nierówne pod względem artystycznym i niejednorodne tematycznie utwory nie prezentują też jakiejś szczególnie odkrywczej koncepcji interpretacyjnej. Może zatem to właśnie manifestacyjną zwyczajność należałoby uznać za przewrotne przesłanie tej, znacząco pozbawionej znaków, broszurki? Nie potwierdza tego tropu przydługie i zbędne wprowadzenie do zbiorku, szkolnym stylem mówiące tak niewiele, że lepiej chyba uwolnić autora od konieczności podejmowania ewentualnych polemik z miłośnikami poezji. Pójdźmy raczej tropem tego, co nieznaczne, ledwie się zjawiające, możliwie podejrzewane jedynie, tropem myśli słabej i pisania zdradzającego swoje źródła. Adekwatna to będzie lektura, bo zgromadzone w książeczce dziecięce wierszyki, wierszowe notatki, liryczne zapiski, szkice poematów odsłaniają przed czytelnikiem pęknięcia, niedoróbki, pospieszne fastrygi , a nawet jakby świadomie niewykończone strzępki, w których wręcz wyczuwa się chęć okazania zniecierpliwienia, wołanie o prawo poety do porzucenia zamysłu, wolność niebycia Poetą oczekiwanym, a jedynie wierszokletą możliwym, jakim może być każdy, jeśli tylko pochyli się nad rzeczami, wysłucha sąsiadów i wsłucha się w ich mowę. Bo stylizacje Grochowiaka – jakby wstydliwie ukrywające głos własny w głosach, nie tyle cudzych, ile w głosach wspólnych, w jakimś zbiorowym głosie „naszym”, w mowie wiązanej po polsku – zachwycająco bezpretensjonalne są w swojej pokornej wtórności, a przez to właśnie awangardowe: jak Leśmian, jak Schulz, jak Kantor. Grochowiak, próbujący swoich sił jako poeta, próbuje od razu siły rodzimej poezji. I od rodziny też zaczyna, od najbliższego ciału otoczenia, które toczy życie tego pospolitego poety od koszuli nocnej do całunu okrywającego ciało w ciemnicy. On przecież nie załapał się na martyrologię Różewicza, na heroiczną postawę Herberta, na uwikłania Miłosza, a na rozterki nowofalowców nie zdążył z młodością. Pił dużo, lecz marne trunki krajowe, robotę miał słabo płatną i nudną, sławy zażył nieco, owszem, ale więcej bólu; żaden tam z niego Beniowski, o Konradzie nie wspominając. W swoim czasie marnym i przestrzeni szarej wybrał jednak trafnie – wybrał prawdziwą, niezakłamaną, niepożyczoną swojskość. Wzruszają dzisiaj czytane portreciki córki i bajeczki dla dzieci, wzrusza erotyzm bliski, intymny w swoim czułym bezwstydzie, bo też i czego tu się wstydzić, kiedy się kocha każdą cząstkę kobiecego ciała, ciała niezasłoniętego fotką z tygodnika dla nienasyconych. A w tych przedpokojach i łazienkach z blokowiska najczystsza poezja! W głosie chrapliwym urzędniczo zapisanych (zobaczcie zdjęcia rękopisów) wersów słychać i wojowniczego księdza Bakę i rozdartego Sępa, i sentymenty Karpińskiego, Lenartowicza, Asnyka, a w końcu liryczną groteskę Gałczyńskiego i przepowiadanie rytmów Rymkiewicza. Są też wiersze jawnie polityczne, znowu proste, niemal publicystyczne, ale zarazem sarkastyczne, gorzko zniecierpliwione, bezsilne siłą złamanych faktami, a przecież niezłomnie niewierzących kłamcom. Cóż więcej można było wtedy, w latach realnej zagłady nadziei i fałszywej ogłady cynizmu, zrobić niż pisać pięknie? A to przecież znaczy rzetelnie, rzeczowo, trzymając się rzeczy i tuląc się do ciał. I dwudziestoparoletni wówczas poeta szybko zrozumiał, że albo będzie dorosły za młodu, albo zdziecinnieje po kres żywota. Miał szczęście umrzeć w kwiecie wieku, miał szczęście odebrać sobie życie trunkiem, zostawiając nam zadziwiająco zdrową, choć gorzką i brzydką, odtrutkę – lokalność. Ale z jakimś kresowym akcentem… Bo czyż nie słowiańskie te Grochowiakowe ciągoty? Takie trochę po białorusku zaokrąglone i po czesku zaśpiewne, po ukraińsku znowu kostropate. Takie one jak Rzeczpospolita nasza wielonarodowa? Nie dziwi zatem, że dojrzały pisarz zanurzy się w końcu w barok sarmacki, z jego funeralną celebrą, która lęk przed nicością, przed znikomością ludzkiej materii, przemieniała w bogatą materię teatru grzebania przodków, żeby odezwać się znowu już w samym teatrze: w Dziadach, w Akropolis, w Apocalipsis i w Wielopolu; albo w nagiej historii: w Oświęcimiu, Katyniu, Smoleńsku. To będzie barok codzienny, domowy, z jego seksualnie podrażnioną religijnością, z jego po małżeńsku prostą erotyką, która pieszczoty rozpoczęte w kuchni bezceremonialnie przenosi do alkowy, a potem naturalnie wydobywa z nich pieszczotliwą czułość wobec dziecka. To pomieszanie wrażliwości, to bezkonfliktowe przechodzenie od bezpośredniości mimowolnej do sztuczności zamierzonej, to przecież również Polska ludowa (pierwotnie wiejska) i Polska Ludowa (przaśny socjalizm) i polska ludowość (ta wymyślona przez folklorystów); to polskość ta sama, która się odzywała słowiańsko w gnostyckich, bo znowu metafizycznie cielesnych, religijnie erotycznych balladach Leśmiana. W tych prostych, jakby na brudno zanotowanych wierszach (chociaż zawsze starannie przepisanych na czysto), czuje się atmosferę domowych pieleszy, a może tylko tęsknotę do nich, taką tęsknotę, która nieobca być musiała naszym przerafinowanym romantykom na paryskim bruku i zatrutym krakowskim smogiem dekadentom, a później wierszom Barańczaka, do bólu prostym w treści i skomplikowanym w formie. Ach, gdybyśmy jeszcze umieli usłyszeć w tych naszych piosenkach chasydzką modlitwę albo ukraińska dumkę, to może polska szkoła poezji nie musiałaby odgrywać prymusa w europejskiej akademii… Wiersze niepublikowane Stanisława Grochowiaka oddają nam więc przysługę – oddają nam nasze.
Artur Grabowski