Literatura

2018
Linda Olsson

Niech wieje dobry wiatr

Ta historia mogłaby być o mnie i mojej anonimowej sąsiadce. Codziennie mijam ją na spacerze, starszą kobietę z twarzą bez wyrazu, z pustym wzrokiem, który zdaje się przywoływać jedyną pocieszycielkę – samotność. „Tajemnice muszą być dobrze strzeżone. (...) Samotność. Ceną jest samotność” [s. 30]. Co miałaby mi do powiedzenia, gdybym odważyła się przekroczyć tę niewidoczną, ale odczuwalną barierę anonimowości, gdybym wykonała taki gest, jaki uczyniła wobec swojej sąsiadki bohaterka powieści Lindy Olsson „Niech wieje dobry wiatr”? Jakie sekrety odsłoniłaby przede mną: duszący zapach konwalii czy słodki smak poziomek? 

Dominantą kompozycyjną tej powieści jest motyw lustra i odbicia. Został on wpleciony w historię spotkania dwóch kobiet, starej, samotnej Astrid Mattson, zwanej we wsi wiedźmą, i młodej – samotnej – Veroniki Bergman, początkującej pisarki, która wynajmuje skromną willę w sąsiedztwie domostwa Astrid. Wraz z bohaterkami przenosimy się do Västra Sängeby, niewielkiej szwedzkiej wsi, do której przyjeżdża młoda kobieta, pragnąc zaszyć się w wiejskiej głuszy, by napisać swoją drugą książkę i otrząsnąć się po stracie ukochanego mężczyzny. Motyw lustra uobecnia się także w kompozycji powieści; są tutaj rozdziały spisane w formie narracji bohaterek, które przeplatają się ze sobą, przenikając się w przejmującym dialogu dwóch  zranionych serc: Astrid i Veroniki.

Astrid jest jak jej dom: „Był organiczną częścią jej samej i kształty tej przestrzeni wrosły w jej ciało: poruszała się w niej bez wysiłku, nie zapalając świateł. (...) Rzadko wyglądała przez okna: widok stracił wszelkie znaczenie” [s. 14]. Obojętność i alienacja... oto bastiony Astrid. Zaintrygowało mnie i poruszyło jej życie na uboczu i status wiejskiej dziwaczki, na który zasłużyła sobie, wybierając dobrowolne wyobcowanie, banicję, los pustelnicy. W kolejnych odsłonach asymetrycznie splecionych ze sobą losów bohaterek obserwujemy rodzącą się między kobietami subtelną więź. Niemożliwe staje się realne. Wystarczył jeden gest. I żarliwa, bezinteresowna otwartość Veroniki. Cierpliwe, płynące gdzieś z głębi jej delikatności przełamywanie nieufności, lęku przed drugim człowiekiem. Ogromne wyczucie, intuicja i takt. Oswajanie, ale dalekie od zniewalania. Jest w tym jakaś wzruszająca naturalność i głęboka potrzeba, jakaś konieczność, tak jakby nie mogło być inaczej. Nieoczekiwane spotkanie dwóch światów, dwóch samotności, z którego obie kobiety czerpią inspirację, pocieszenie, ukojenie. Staje się ono początkiem podróży w głąb własnych traumatycznych przeżyć, podróży wyzwalającej tragiczne wspomnienia i oczyszczającej. Astrid w liście pożegnalnym do Veroniki będzie mogła napisać: „Poznałaś mnie jak nikt inny na świecie. Przez bardzo długi czas czerpałam ulgę z tego, że nic nie miałam. Nikogo. Teraz jednak wiem, że nie jesteśmy stworzeni, aby żyć w ten sposób. (...) Niektórym moje życie może się wydawać tragiczne. Stracone. Ja tego tak nie widzę. Ty dałaś mi nową perspektywę. Wyciągnęłaś mnie z powrotem na światło dzienne, otworzyłaś mi oczy. Dzięki tobie lód stajał” [s. 204].

Opowieść Lindy Olsson przypomina mi „pejzaż namalowany akwarelą” [s. 164],  przesycony „zmęczonym światłem w kolorze ochry” [s. 76]. Został on urealniony za pomocą subtelnej, poetyckiej narracji, cudownie wyczulonej na meandry samotności, narracji przejmującej jak rzewna muzyka skrzypiec i melancholijne dźwięki fortepianu, splecione w nastrojowej sonacie Brahmsa, sonacie trzeciej d-moll, która rozbrzmiewa gdzieś w tle tej historii. Rozgrywa się ona na kilku planach: fabularnym, który jest ledwie zarysowaną kreską, oraz na planie emocji, uczuć, psychiki. Ten wewnętrzny pejzaż zdecydowanie wysuwa się w powieści na plan pierwszy. Zanurzamy się weń z bolesną fascynacją, dając się porwać introspekcjom ulotnym jak japońskie haiku i hipnotyzującym jak krajobrazy impresjonistów. Jest w tej historii smutek utraconej niewinności, drżenie zranionej duszy, szorstkość bezradnej, niemej skargi zdławionej u zarania dzieciństwa. Jest trujący smak traumatycznych wyborów, których moralny ciężar nie daje się jednoznacznie zaklasyfikować, zmuszając czytelnika do nieustannego balansowania między odruchem potępienia bohaterki  a próbą zrozumienia motywacji, jakie popchnęły ją do straszliwego czynu: dlaczego to zrobiła? W geście miłości, litości, nienawiści, szaleństwa, czy w imię  innej, niezrozumiałej dla odbiorcy wyższej logiki, jaką się kierowała? Olsson nie rozstrzyga, nie ocenia, nie moralizuje. Jedynie opowiada, a właściwie maluje swoją opowieść, z wyczuciem proporcji rzucając na literackie płótno zarysy bolesnych emocji,  utraconych złudzeń i odnalezionych marzeń, nadając im właściwą głębię, deseń i perspektywę. 

Ta książka to nie jest proza. To poezja pisana prozą. Poetycki charakter nadają książce symboliczne motywy: lejtmotyw poziomek, uosabiający utraconą niewinność dzieciństwa oraz tęsknotę za miłością, jej słodkim, delikatnym smakiem. Motyw konwalii, ucieleśniający konwenans, zniewolenie, cierpienie i śmierć (metaforycznie: śmierć duchową). Poziomki odgrywają również rolę aluzji intertekstualnych: przywołują dzieło Ingmara Bergmana „Tam, gdzie rosną poziomki”, które koresponduje z motywem brutalnie zbrukanego dzieciństwa Astrid. Poezja drzemie w języku, w melodyjnej frazie narracji, w sposobie wyłuskiwania z materii słowa dźwięków, smaków, zapachów, kolorów. W tworzeniu nastroju. W wyczuleniu na ulotną strukturę chwili. W budowaniu psychologicznej tkanki wypełniającej interakcje między kobietami, kiedy dialog Astrid i Veroniki rozgrywa się bez słów, w ciszy. Kiedy spotykają się ich spojrzenia. Kiedy ich myśli tulą się do siebie w instynktownym porozumieniu dusz. Kiedy Veronika opowiada o miłości swojego życia. Kiedy Astrid snuje opowieść o cierpieniu i nienawiści. Poezją jest także przesycona kompozycja powieści, kiedy jak murmurando na początku każdego rozdziału pojawia się cytat z poezji, najpierw kilka wersów w języku szwedzkim, a potem w tłumaczeniu Urszuli Szczepańskiej. Urzekła mnie melodia języka szwedzkiego zwłaszcza we fragmentach wierszy Kerin Boye. Poezja jest tutaj jak cicerone. Staje się przewodnikiem. Tropem. Obietnicą. 

I taką niezwykłą obietnicą jest cała powieść. W moim odczuciu – obietnicą spełnioną. A zatem... Niech wieje dobry wiatr. Niech sypie biały śnieg [s. 203]...

Jolanata Chrostowska-Sufa
DKK w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Zambrowie