Literatura

2017
Kornel Filipowicz

Moja kochana, dumna prowincja. Opowiadania

Czułość konkretu Literacki czyściec bywa kapryśny. Kilkanaście lat temu fraza „my wszyscy z Kornela” była doskonale czytelna, dziś natomiast pozostaje enigmatyczna. Proza Kornela Filipowicza stała się nieobecna, jej autor skazany został na literacki niebyt. Na szczęście czyściec dla literatów zawiera w sobie liczne tajemnice, a jedną z nich są powroty. Wybór opowiadań Kornela Filipowicza dokonany przez Justynę Sobolewską pozwala żywić nadzieję, że będzie to powrót na dłużej. Zastanawiałem się, jakiego klucza użyje autorka wyboru, jaka opowieść ułoży się z niewielkiego przecież odprysku bogatej twórczości Filipowicza. I trzeba napisać, że nić wyznaczona przez Sobolewską sprawia, że prozaik przemawia w sposób czysty i mocny. Wybór opowiadań tylko z pozoru układa się w prostą opowieść wiodącą od wojny do pokoju, od dzieciństwa do oczekiwania śmierci. Wojna to czas dla Filipowicza, zdaje się, najlepszy: pierwszy konflikt światowy przypada na okres dzieciństwa, druga wojna zaś to krok w męskość. Pomimo strachu i upiorów okupacji, Filipowicz dostrzega otaczający go świat bardzo intensywnie. Wciąż zachowują swój kolor, zapach, formę czy postać obiekty, przedmioty, zwierzęta, ba, nawet czas zdaje się być gęsty, namacalny. Wiek podeszły naznaczony jest wyraźnie oczekiwaniem na śmierć. Odczytanie w taki sposób opowiadań Filipowicza jest tylko z pozoru oczywiste. Śmierć i echo jej grozy są bowiem rozrzucone szczodrą ręką niemal we wszystkich utworach autora, co nie przeszkadza w odczuwaniu intensywności świata. Najwięcej radości z odczuwania świata, z poczucia jego dotkliwości, zdaje się być nagromadzone właśnie w końcowej części książki; tutaj życie promienieje właściwym sobie blaskiem. Każdy klucz odczytania „Mojej kochanej, dumnej prowincji” będzie zarazem właściwy, jak i zbyteczny. Na szczęście dla czytelnika przekłada się to na jeden wniosek: Filipowicza trzeba czytać. Otwierające tom opowiadanie „Nemezis” uświadamia, z jakiej rangi literaturą mamy do czynienia. Fraza Filipowicza jest inna: śpiewna, bez zbędnej ornamentyki, doskonale trzymana w ryzach. Autor całkowicie panuje nad zdaniami, w których nie ma niczego więcej niż to, co powinno być. Pisze: „Ogień artyleryjski pustoszył nasze ziemie, obracał w ruiny wsie i miasta, ginęli nasi żołnierze trafieni pociskami lub przywaleni gruzami. Dość łatwo jest zburzyć wielką budowlę, ale znacznie trudniej trafić pojedynczego żołnierza. Trzeba było czasem kilka razy strzelać, a żołnierz stał i stał, jakby się go kule nie imały. Mimo zniszczeń wojna przedłużała się, gdyż była walką do ostatniego żołnierza”. W tych lekkich zdaniach czuć siłę ujarzmionego talentu. Filipowicz pisze całkowicie świadomy tego, co chce powiedzieć. Jednocześnie w jego frazie przeciągają się z kocią gracją emocje nostalgii i ciepłej melancholii („Rzadki motyl”, „Spółdzielnia »Czystość«, czyli opowieść o bałaganie, starzeniu się i początkach wielkiej dezorientacji” czy właśnie „Kot w mokrej trawie”) lub trzymane w ryzach uczucia o zdecydowanie mrocznym zabarwieniu („Świadek, który nie umiał mówić”, „Śmierć mojego antagonisty”). Mistrz konkretu, piewca prowincji, pisarz szarości – określenia próbujące jakoś opisać prozę Filipowicza pozostają raczej nieprzydatne. Zbiór „Moja kochana, dumna prowincja” zaskakuje bogactwem tematów, obrazów, a nade wszystko – czym autor ujął mnie, czytelnika z zupełnie innej generacji – wspaniałą polszczyzną. Zdecydowana większość opowiadań krąży wokół jakiegoś konkretu zupełnie codziennej – chciałoby się rzecz – trywialnej rzeczywistości. Sprzątanie, obserwowanie kota, rozmowy na schodach z sąsiadami… Na tej bazie buduje opowiadania, które sięgają gdzieś głęboko, w ową drugą przestrzeń w nas drzemiącą. Nienachalna metafizyka szarości? Filipowicz jest mistrzem opisu tego, co zdarza nam się w zamyśleniu przy gotującej się wodzie w czajniku, samochodowym korku, czy zwykłym zapatrzeniu się przez okno. Z wielu obrazów autora zatrzymują mnie dwa: poczucie pewnego nieistnienia oraz śmierci. W opowiadaniu tytułowym Filipowicz opisuje, jak skutecznie jest ignorowany przez kelnerkę w bufecie. Zamiast, zdawałoby się, uzasadnionej irytacji, czytelnik otrzymuje wspaniały fragment: „Zrozumiałem, że mnie tu nie ma, że jeśli gdziekolwiek w tej chwili jestem, to w każdym razie nie tu. Skutkiem tego nie mogę być ani widziany, ani słyszany” („Moja kochana, dumna prowincja”). Owo poczucie nieistnienia będzie pojawiało się dosyć często, prowadząc czytającego do nieoczywistych, wewnętrznych podróży. Innym tematem – podobnie nieoczywistym – jest śmierć, albo raczej swoiste życie pomimo śmierci. „Jedno jest tylko dla mnie pewne: od tamtego jesiennego dnia, kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, byłem przekonany, że ja sam umarłem już znacznie wcześniej. Może nie śmiercią zupełną, wystarczającą jednak, aby to śmiercią nazwać” („Śmierć mojego antagonisty”). Czy w tych powracających motywach – nieobecności, śmierci niezupełnej – drzemie doświadczenie obozów koncentracyjnych, lat okupacji? Justyna Sobolewska w posłowiu zaznacza, że dokonując wyboru opowiadań świadomie zrezygnowała z tych o tematyce wędkarskiej. Może i rzeczywiście dzisiaj wędkowanie nie jest już tym samym, czym było w PRL. Przyznaję jednak, że właśnie opisy niespiesznego łowienia ryb podziałały na mnie zupełnie ożywczo. Dzisiejszy hipster zapewne użyłby tu trudnych słów: uważność, mindfulness. Ja wybieram literacką „prowincję” Filipowicza.

Marcin Cielecki