Aktualności

11.02.2019

Życiowe rozłamania Wierzyńskiego

Trzynastego lutego obchodzić będziemy 50 rocznicę śmierci Kazimierza Wierzyńskiego, jednego z największych polskich poetów XX wieku. Dzięki uprzejmości Państwowego Instytutu Wydawniczego prezentujemy fragment Pamiętnika poety w opracowaniu Pawła Kądzieli, niezwykłej autobiografii, która – jak pisał jej autor – „jeśli nie ma być autobiografią, może być tylko pamiętnikiem wierszy”.

***

Miewam czasem złudzenia, że żyłem kilka razy, że na moje życie złożyło się kilka egzystencji, że każda z nich była inna i że nie wiadomo, jak wszystkie zjednoczyły się w nieprzerwany ciąg moich 70 lat. Pewne okresy wydają mi się trochę mityczne i niewiarygodne. Wracając myślą do nich mógłbym mówić o sobie jak o kimś dalekim i niedokładnie mi znanym. Patrzę na koleje życia tego mało mi znanego człowieka jakby obcym, a czasem zdziwionym okiem. Niektóre przerwy między tymi okresami nabierają wyglądu przepaści nie dających się połączyć żadnym mostem. Czuję wtedy chwiejny grunt pod nogami, a fenomen istnienia nigdy bardziej mnie nie zdumiewa niż w takich właśnie chwilach.

Pierwszym rozłamaniem mego życia była wiosna 1914 roku. Miałem wtedy 20 lat, byłem po czterech semestrach filozofii na uniwersytetach w Krakowie i Wiedniu. Wybierałem się do Legionów, a poszedłem na wojnę jako oficer austriacki. Należałem do tzw. Legionu Wschodniego, który mobilizował ochotników ze wschodniej Galicji. Zakładałem pocztę legionową na szlaku Stryj — Sanok — Jasło. Mieliśmy mieć własną służbę łączności, w każdym mieście rozdzielaliśmy odpowiednie funkcje między wybranych ludzi. Zadaniem moim było dotrzeć do Nowego Sącza, ponieważ jednak Rosjanie posuwali się szybko naprzód, skończyłem wyprawę na Jaśle. Gdy wróciłem do Stryja, gdzie kwaterował mój oddział, Legion zaczął wycofywać się na Zachód. W końcu tzw. Legion Wschodni rozwiązano. Po nieudanej próbie dotarcia do Legionów Piłsudskiego, znalazłem się w wojsku austriackim w miejscowości Léva, dziś Levice […] w obecnej Słowacji.

W kwietniu 1915 roku zostałem wysłany na front austriacki. Byłem na froncie przez cztery miesiące, stale w akcji, podczas tzw. ofensywy Mackensena. 7 lipca, to znaczy siódmego miesiąca roku, siódmego dnia bitwy o Kraśnik, o godzinie siódmej wieczorem dostałem się do niewoli rosyjskiej jako oficer 77. pułku piechoty austriackiej. Na tych siódemkach skończył się mój czynny udział w wojnie.

W niewoli przebywałem przez dwa i pół roku. Obóz nasz mieścił się w gubernialnym mieście Riazań. Osadzono nas w obszernym, drewnianym budynku, w którym kwaterowała poprzednio szkoła podoficerska. Przed domem leżał dawny plac do ćwiczeń, w tyle ogród, wszystko otaczał wysoki płot. Żyliśmy odcięci od świata, ale mieliśmy prawo do tzw. progułki, przechadzki, dwa razy w tygodniu, pod dozorem konwojującego żołnierza. Poza tym wolno nam było chodzić w niedzielę na mszę do małego kościółka katolickiego, oczywiście też pod konwojem. Riazań, brzydkie i bezbarwne miasto, leży nad rzeką Oką. Słynął wówczas z trzech rzeczy: z cudownego obrazu Matki Boskiej, z wylewów Oki i z głodu, który trapił tamte strony w latach powodzi. Nie było więc czego żałować. Trawiła nas natomiast nuda zamknięcia i monotonia życia bez wydarzeń. W tym czasie — a było tego czasu naprawdę dużo — wróciłem do nałogu z lat uniwersyteckich i zacząłem pisać wiersze. Nasamprzód odcyfrowałem z pamięci to, co zapisywałem w notatniku zabranym mi przez Rosjan przy wzięciu do niewoli. Były to rzeczy minorowe, których ogólny ton najwierniej oddaje następująca strofa:

Wszystkimi słowy, które od nas biegą

Jak głos w pustyni, w niezgłębione dno

Tak długo życiu mówimy: dlaczego,

Aż raz się śmierci zapytamy: co?

Wspomnienie koszarowego życia w Léva podyktowało mi takie zwrotki:

Kiedy to wszystko się skończy,

Kto mi tę mękę skróci.

Na mieście wracając z ćwiczeń

Śpiewają bez taktu rekruci.


Przez okno podwórze koszar

Zasiane węglowym żwirem,

Jak płachta, mi pada na głowę

Duszącym kirem.


Nie ma żadnego wyjścia,

Wiem to, wiem — z tego muru:

Szarokamienny ciężar

I szary worek munduru.


Nie chcę, niech nic się nie wraca

I niechaj nic się nie zmieni.

Niech tylko ze mnie kto zdejmie

Trupy tych wszystkich kamieni.

W niekończących się rozmowach z kolegami-jeńcami opowiadaliśmy sobie o przejściach na froncie i zapewne pod wpływem tego przyszedł mi na myśl Bardiów, ongi słynne uzdrowisko na południowej stronie Karpat, miejscowość, gdzie wyładowano nasz oddział w drodze na front i skąd ruszyliśmy na pozycje. Nigdy przedtem Bardiowa nie widziałem na oczy, ale sama nazwa nie była mi obca. Tam przecież Rafał Olbromski z Popiołów Żeromskiego miał spotkać się z Heleną, znałem więc to miasteczko z lektury ulubionej powieści, z marzeń o jej bohaterach, z niezliczonych powrotów myślą do ich nieszczęsnego romansu:

Pamiętam to miasto jeszcze z Popiołów,

Helena przyjechać tu miała,

Jak dziwnym kontrastem jest myśleć

O owej miłości Rafała!


Spalenizna zmieszana z żywicą,

Poranną bielą wieją Karpaty,

Idą bezludną, dudniącą ulicą,

Słychać armaty.


Wzniesiony na wzgórzu, z daleka

Szarzeje kadłub kościoła,

Z kamieni i wież tęsknota

Nieodpędzona mię woła.


Jakżeś mi drogi, mój smutny poranku,

Jak pieści zapach wiatru górskiego,

Jak słodko żal się tłucze po sercu,

Żal nie wiadomo czego!

Mój pesymizm z tego okresu szukał dobitniejszego wyrazu:

Opadło ze mnie wszystko ludzkie,

Co porywało mię, człowieka,

Pozostał tylko czas niezmienny,

Który przeze mnie przecieka.


Stoję tak oko w oko z światem,

Który jak zaczął się, tak skończy;

Poza mną gdzieś, poza nim kiedyś

Odwieczny potok się przesączy.


I gdyby nie to, co mnie pęta

I jeszcze dławi mnie pod gardłem,

Mógłbym pomyśleć, że od dawna

Właściwie już umarłem.

Z całego tego cyklu wojennego niewiele mam wierszy. Wszystkiego 17. Umieściłem je w zbiorze pt. Wielka Niedźwiedzica. Kończy się cykl ten wierszem pt. Piosenka:

Niech ci żaden ból serca ostrzem nie przewierci,

Gdy od ciebie, żołnierzu, zażądają śmierci.

Płacz niech cię nie zadławi, a czyjś uścisk bratni

Nie wyda się żegnaniem, choć będzie ostatni.


Jeszcze znajdziesz swych bliskich: pięścią kapral-zrzęda

Nauczy cię twej doli twardej, jak komenda.

Pojednasz się z szynelem, pokumasz z łopatą,

co ci okop wyryje opiekuńczy za to.


I tu zacznie się żywot, w którym po kryjomu

Wychowasz swą poezję: twe listy do domu.

Dni popłyną ci równo, jak gdyby bez czasu,

Dni: w czarny punkt zwrócone wskazówki kompasu.

Aż raz, rozłożywszy rzeczy troskliwie w plecaku,

Zerwiesz się, wstaniesz, skoczysz: „naprzód do ataku!”

Naprzód podniesiesz hurra, twój mus i katusze…

Nocą w tył cię odwloką już sanitariusze.

A żeś tułał się w norach bez buntu, bez żalu,

Białe ci łoże potem uścielą w szpitalu.


A jeszcze później za to, żeś dobrze umierał,

Krzyż ci na martwej piersi przypnie pan generał.

Na zakończenie muszę powiedzieć, że w niewoli napisałem o wiele więcej wierszy, ale w zupełnie innym nastroju. Wręcz przeciwnym, niż ten, który tu charakteryzuję. Złożyły się potem na tom Wiosna i wino. Jeśli jednak chodzi o rozłamanie życia, o przejścia, które wydają mi się czasem niewiarygodne albo wprost nie moje własne, drobny cykl z Wielkiej Niedźwiedzicy czytam, jakbym to nie ja go napisał, jakby to przeżył ktoś inny, jakiś obcy, mało mi znany człowiek.