Aktualności

21.06.2013

Wykład inauguracyjny

Zapraszamy do lektury wykładu inauguracyjnego Wiesława Myśliwskiego, wygłoszonego podczas otwarcia 3. Światowego Kongresu Tłumaczy Literatury Polskiej:

Uwagi, którymi chciałbym się z Państwem podzielić, odnoszą się przede wszystkim do prozy, co wydaje się naturalne w moim przypadku. Nie jestem historykiem literatury ani też krytykiem literackim, więc będę mówił jedynie o tym, co wynika z moich przemyśleń na marginesie mojego pisania, z moich różnych zainteresowań nie tylko literaturą, a w dużej mierze również z mojej biografii.

Urodziłem się na wsi i do czasu pójścia do szkoły średniej zdążyłem nasycić  się chłopskim światem, który wówczas jeszcze istniał. To był mój pierwszy świat. Tego świata w zasadzie nigdy nie porzuciłem. On stał się odniesieniem dla moich wszystkich nabytych później światów w okolicznościach już życia wielkomiejskiego. A co najważniejsze, on do dzisiaj wszystko, co piszę, sprawdza, o czymkolwiek bym pisał.

Mój pisarski związek z tym chłopskim światem nie jest jednakże natury nostalgicznej, lecz był moim świadomym wyborem. l to dość późnym wyborem. Debiutowałem zresztą także późno, miałem trzydzieści pięć lat. Toteż kiedy porwałem się na pierwszą powieść, a do dziś nie wiem, dlaczego uległem tej pokusie, stanąłem przed problemem, przed którym staje zapewne każdy początkujący pisarz, o czym i jak pisać, żeby nie pisać tego, co już było. Być może to ten chłopski świat, który wówczas dopiero odkryłem w sobie, namówił mnie do pisania, otwierając jakby przede mną bramę do swojego wnętrza. 

Co prawda, miałem już sporo przeczytanych i wysłuchanych narracji, o dramatycznej, najczęściej tragicznej chłopów doli, ale i godnym podziw ich upartemu dążeniu do wyrwania się z wielowiekowego, poniżającego zaklęcia na najniższym szczeblu drabiny społecznej ku pełnemu obywatelstwu w narodzie. Zgromadziłem też sporo codziennych obserwacji dotyczących, wciąż rzucającego  się w oczy, rozwarstwienia społecznego, co ujawniało się w demonstrowanych uprzedzeniach, a nierzadko pogardzie wobec chłopów i chłopskiego pochodzenia. Niestety, to charakterystyczna cecha polskiej wielkopańskiej mentalności, ale także objaw rozdwojenia polskiej kultury.

Toteż wnioski, różnorakie wnioski, płynące z tej mojej pierwszej powieści, legły  u podstaw mojego pisania. Uznałem przede wszystkim, że nie ma takiego tematu jak wieś. Jakkolwiek krytyka polska do dziś się tym terminem posługuje jako kluczem rzekomo otwierającym wnętrze książki. W ogóle temat jako linearne następstwo zdarzeń, prowadzących do jakiegoś przesłania, jest dla mnie pojęciem tradycjonalnym, mało przydatnym, żeby unieść brzemię doświadczeń człowieka.

W przemaganiu się z bezradnością w trakcie pisania tej pierwszej powieści nie temat mnie absorbował, a więc nie wieś, nie życie jej mieszkańców, ani  żadne przemiany, nawet cywilizacyjne, chłopskiej zbiorowości. A to było wówczas często używaną kategorią w rozważaniach krytycznych, publicystycznych, naukowych, odnoszących się do literatury. Oczywiście kontekst społeczny, obyczajowy, historyczny był i jest dla mnie ważny, jak i związane z tym najbardziej szczegółowe, wręcz drobiazgowe, realia, bo według mnie to w nich przede wszystkim kryje się potencja kreacyjna, nie mówiąc, że poświadczają  one wiarygodność opowieści. Irytowało  mnie jednak dość powszechnie stawiane, rzekomo poznawcze, pytanie, jaki jest chłop. Na zadane mi kiedyś tego rodzaju pytanie, odpowiedziałem; „Gdybym wiedział, jaki jest chłop, wiedziałbym, jaki jest człowiek.” Ta odpowiedź stała się moją pisarską kotwicą. 

Nie wieś zatem, lecz kulturę chłopską uznałem za najbogatsze pisarskie źródło. 
Objawiła mi się ta kultura nie tylko jako kultura zbiorowości, a wiec suma bezimiennego, wielowiekowego doświadczenia zbiorowego, którego historia nie poskąpiła chłopom.  Nade wszystko jako los człowieka, jednostki, stanowiącej jednakże nie element zbiorowości, lecz medium przez które zbiorowość przepływa. 
Los spełniający się w warunkach takiej, nie innej przestrzeni, która jest równorzędna z każdą przestrzenią ludzkiego bytowania. Nie ma bowiem ani wiejskiego, ani miejskiego losu. Los jest los. A każdy los dopomina się, aby ujrzeć w nim człowiecze uniwersum.

Są tacy, którzy w istnienie kultury chłopskiej wątpią. Wydaje się to o tyle dziwne, że nie ma takiej społeczności, zwłaszcza zamkniętej, która by nie stworzyła swojej kultury. Kultura, jak wiadomo, jest formą naszego istnienia. Wszystko zależy od tego, jak się kulturę rozumie i co  się chce w niej widzieć. Jeśli ogranicza się perspektywę do tego, co najogólniej określamy folklorem, to można dopatrzyć się przenikania do kultury chłopskiej innych kultur, w tym dworskiej. Można także dopatrzyć  się wyraźnych zapożyczeń w wytworach chłopskich rąk, również w obyczajach, śpiewach, tańcach itp.  

Chłop nie wiedział, jaki jest jego folklor, wiedział, jaki jest jego byt. Nie miał świadomości artystycznej. Wszystko, co wytwarzał, przetwarzał, przyjmując za swoje, wynikało z przydatności użytkowej lub potrzeby duchowej. Nawet ten, który pierwszy wyrzeźbił Chrystusa Frasobliwego, a to najwspanialszy wytwór chłopskiej wyobraźni składał jedynie ofiarę Bogu według miary swojego losu, jako że nic więcej prócz losu nie miał. Toteż skromny to Bóg, zatroskany i niemal bezradny jak człowiek. Niemal przydrożny w swojej skromności, jak gdyby broniący się przed ludzką pychą, gdyby chciała go przetransponować w jakąś monumentalną bryłę. I stworzył to ktoś, kto nie wiedział, że jest artystą. Ale sztuka nie musi być przecież samej siebie świadoma.

Tej kultury chłopskiej oczywiście już nie ma. Umierała zresztą długo, przez dziesięciolecia, odkąd chłopi drogą awansu społecznego i cywilizacyjnego zaczęli się piąć ku pełni swoich praw. Wygłosiłem nawet coś w rodzaju mowy pogrzebowej pod tytułem "Kres kultury chłopskiej", tuż przy końcu ubiegłego wieku, na pewnym sympozjum. Tekst po kilku latach ukazał się w okolicznościowym druku, w formie skromniutkiej książeczki, a następnie przedrukowany przez miesięcznik "Twórczość" i "Gazetę Wyborczą" odbił się echem, przysparzając mi tyleż zwolenników, co przeciwników. 

Ci ostatni uznali, że się wręcz sprzeniewierzyłem swojemu rodowodowi. Różni mistyfikatorzy i udawacze uważali, że dalej uprawiają kulturę chłopską, nie zdając sobie sprawy, że jedynie jej folklor powielają, eksploatują mechanicznie jego dawne wzory i motywy bez żadnego własnego twórczego wkładu. Przy tym najczęściej estetyzują chłopską prostotę i surowość, dramatyczność  zamieniają w sentymentalizm, w estradową atrakcyjność, a wyroby w straganowy, rynkowy towar.

Nie śmiałbym jednakże odmówić wartości, i to nieraz znacznych, wielu zjawiskom, czerpiącym z tej kultury inspirację. Tak się dzieje w muzyce, rzeźbie, w malarstwie, zwłaszcza na szkle, w tkaninach, ceramice. Kultura chłopska zostawiła nam bowiem bogate dziedzictwo, do którego dokopują się teraz nasze wnuki i prawnuki. l moim zdaniem, dokopywać się będą dalej. Przekonuje mnie o tym chociażby zainicjonowana niedawno przez krakowski miesięcznik "Znak" dyskusja pod hasłem "Wszyscy jesteśmy chłopami". A z drugiej strony powodzenie takiej, na przykład, "Kapeli ze wsi Warszawa", śpiewającej we własnych nowoczesnych interpretacjach wyszukiwane przez zespół, stare chłopskie pieśni. Takich zjawisk i zdarzeń jest naturalnie dużo więcej i coraz więcej.

Na tle współczesnej cywilizacji, niebywałych jej osiągnięć, wydaje się to czymś niewytłumaczalnym, z pewnością paradoksem, a może i spóźnioną o dziesięciolecia społeczną rewindykacją. W moim jednakże przekonaniu to właśnie współczesna cywilizacja, narastający lęk przed nią, zmęczenie jej wymogami, skłania nas do poszukiwania jakichś wartości obronnych, a przynajmniej łagodzących w człowieku poczucie wyobcowania i zagrożenia.

Miałem jeszcze to szczęście, że przez dwadzieścia pięć lat redagowałem dość osobliwy kwartalnik pod nazwą "Regiony”. Stworzyłem ten kwartalnik, naturalnie nie bez przeszkód, gdy coraz częściej nawiedzała  mnie myśl, że kultura chłopska ma się ku końcowi, a może już się skończyła i  to ostatni dzwonek, aby ratować chłopskie narracje, gdziekolwiek się zachowały. Zaczęliśmy szukać niemal po omacku, w instytucjach, archiwach, ale i w kufrach rodzinnych. Metodą na wyczucie, jak się to kolokwialnie mówi, na ile nam pozwalały możliwości redakcji,  a były to mniej niż skromne możliwości, zespół nieliczny, finanse poniżej potrzeb. Uruchomiliśmy  przyjaciół, znajomych prawie w całej Polsce. Śledziliśmy wszelkie sygnały, które byłyby jakimiś tropami. Z perspektywy patrząc, było to zadanie dla wielkiej instytucji poszukiwawczej. Niemniej jednak przez te dwadzieścia pięć lat udało nam się opublikować wiele cennych znalezisk chłopskich zapisów.
Nosiliśmy się nawet z zamiarem wydania czterotomowego wyboru pod tytułem "Księga chłopskiego słowa”. Niestety, zamiar spalił na panewce z różnych zresztą powodów.

Trafiały się znaleziska nawet sprzed dwustu lat. Najwięcej jednak tekstów  udało nam się odkryć  z okresu, kiedy to chłopi polscy mniej więcej od połowy dziewiętnastego wieku zwolna i nieśmiało, nieufnie zaczęli przechodzić z kultury mowy w kulturę pisma. Podam kilka przykładów: „Zapiśniki chłopów śląskich” z przełomu XVIII i XIX wieku, „Listy braci Gawlików", uczestników zbiorowego wychodźstwa w połowie XIX w.  ze wsi Płużnica Wielka na Opolszczyźnie, "Testamenty chłopskie" z różnych czasów, które nota bene odkrył dla nas młody wówczas prawnik w archiwum pewnego sądu wojewódzkiego, dziś wybitny sędzia o znanym nazwisku. Testamenty własnoręczne, nie notarialne, stanowiące najkrótsze, jeśli można tak powiedzieć, sumy życia odchodzących z tego świata testamentorów. "Wspomnienia żelarzy”, czyli ostatnich chłopów pańszczyźnianych, których uwłaszczył dopiero Sejm II Rzeczypospolitej w 1931 roku. I przykład ostatni, "Supliki chłopskie z czasów kolektywizacji”, przejmujący przekaz z połowy lat pięćdziesiątych  ubiegłego stulecia, ostatni chyba akt mowy żywej wtłoczonej w konwencję pisma, obcą jeszcze wówczas wielu chłopom. 

Warto przy tej okazji dodać, że kultura chłopska na obszarze tak zwanego obozu socjalistycznego trwała najdłużej. Można powiedzieć, że ówczesna władza niejako zakonserwowała tę kulturę, ponieważ chcąc nie chcąc w jakimś stopniu przedłużyła życie dotychczasowej wsi. Mimo bowiem niewątpliwego awansu społecznego w latach powojennych, chłopi polscy w przeważającej większości nie dali się skolektywizować. Nie pomogły propaganda, naciski, represje. Wobec tego powiązano chłopskie gospodarstwa różnymi nićmi z monopolem państwa, zachowując jednak prywatną własność ziemi. Zdążyliśmy więc  jeszcze uratować wiele chłopskich zapisów, z których wyłania się w miarę pełny, codzienny obraz ich życia, a które są najbardziej wiernym zapisem chłopskiej mowy.

Chłopi byli przez wieki w swojej masie analfabetami. Ich kultura była kulturą mowy. To dla nas, ludzi pisma, może wydać się trudne do wyobrażenia. Podam drobny przykład. Kiedy chodziłem do gimnazjum, trwała akurat akcja pod hasłem "walki z analfabetyzmem". Zgłosiłem się jako wolontariusz, została mi przydzielona do nauki samotna kobieta w podeszłym wieku, mieszkająca już poza miastem. Przyjęła mnie życzliwie, bo jak powiedziała chciałaby przed śmiercią nauczyć się przynajmniej podpisać swoim imieniem i nazwiskiem testament. Zacząłem więc naukę od jej imienia i nazwiska. Nie pamiętam już, jak się nazywała. Powiedzmy, że Agnieszka Broda. Nauczyłem ją, niezgrabnymi literami podpisała się. Ale kiedy powiedziałem, tak się pani nazywa, jak tu pani napisała, odpowiedziała, nie. Nazywam się tak, jak ci mówię, Agnieszka Broda. 

Proces przechodzenia chłopów polskich w pismo toczył się oczywiście równolegle z coraz powszechniej nabywaną umiejętnością pisania i czytania, niekiedy ze zdobywaniem regularnego wykształcenia, w pojedynczych przypadkach także uniwersyteckiego. Niemniej jednak jeszcze w jednej  ze wspomnianych suplik z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, z okresu kolektywizacji, pisanej gromadnie przez całą wieś do Bolesława Bieruta, ówczesnego prezydenta, może cztery – pięć podpisów jest sygnowanych imieniem i nazwiskiem, reszta krzyżykami. 

Charakterystyczne zresztą dla chłopskich zapisów  jest to, że jeśli ich autorzy przyjęli pismo i umieli już pisać, pisali mową. Było to pisanie nieporadne, żmudne, świadczące o wielkim trudzie, żeby przelać uczucia, myśli, a nawet zwyczajne informacje w konwencję pisma, a jednocześnie zachować mowę żywą, tę jedyną mowę, której się ufało. Toteż niejednokrotnie spotyka się w tych chłopskich zapisach wielkie bogactwo form, wynalazcze struktury narracji, zdań, godne literackiej awangardy. Nie mówiąc  już o urodzie i bogactwie słów, a rzadko chłopi przenosili i przetwarzali słowa zasłyszane z obcych języków. Ich wyobraźnia  słowotwórcza była zadziwiająca. Nasz zasób słownictwa, ludzi wykształconych, jest jakby tylko częścią języka polskiego wobec chłopskich zasobów. Przy tym chłopska mowa potrafi konkretyzować wszelkie odmiany rzeczy czy zjawisk, a nawet pojęć. Język narracji płynie przeważnie nie według następstwa zdarzeń, lecz według naporu myśli, emocji, wyobrażeń, nie licząc się z żadnym kanonem porządku. Chłop, kiedy pisał, obojętne czy suplikę, życiorys, testament, list czy nawet podanie do urzędu, na przykład, kiedy pojawiła się możliwość oddawania ziemi za rentę w przypadku braku następców, jak gdyby wgarniał w siebie wraz z całym swoim żywotem cały świat. Nawet ten, którego nie znał, lecz przed którym czuł lęk. 

W niepomiernie liczniejszych przypadkach, gdy nie umiał pisać, wynajmował pisarza, któremu dyktował, ale i  którego słowo, w słowo sprawdzał. Największy zbiór takich  napisanych przez wynajem tekstów stanowią  listy z emigracji, jako że w drugiej połowie XIX wieku rozpoczęła się już stała i narastająca emigracja chłopów za chlebem. Przypomina mi się początek jednego z takich lisów: "Kochana żono, wynająłem tu jednego i on pisze do ciebie wedle moich słów". Na marginesie powiem, że opisy emigracyjnych perypetii w tych listach bywają niekiedy wstrząsające. Ale to już inna kwestia.

Zdarzało się i tak, że gromada wynajmowała pisarza do napisania zbiorczej supliki w jej imieniu. Jedna z takich XVIII-wiecznych suplik, którą pamiętam, jest strukturalnie niezwykle ciekawa.  Występuje w niej z imienia i nazwiska wielu narratorów i każdy dopomina się odrębnie o swoje, chociaż suplika dotyczy ich wspólnej sprawy - uciemiężenia przez pana.

Zdziwię może Państwa, ale czasami mam wrażenie, że jestem jednym z takich wynajętych pisarzy. Może zresztą to nie tylko wrażenie, może rzeczywiście tak się usytuowałem na stałe w roli pisarza wynajmowanego przez narratorów moich książek. Bo to oni występują we własnych sprawach, oni opowiadają własne światy, oni mówią swoim językiem, ja tylko to notuję. Ale też w moim przekonaniu jedynie człowiek sam jest w stanie opowiedzieć prawdę o sobie. Nikt za niego.

Kiedy nawet przywłaszcza to czy tamto swojej pamięci, kiedy tę pamięć nagina do intencji, kiedy mistyfikuje czy nawet kłamie, jest to jedyna prawda o nim, którą  możemy poznać. Nasze prawdy o innych to zazwyczaj domniemania, przypuszczenia, hipotezy lub oceny, które są w istocie prawdami nie o tych, o których mówimy, lecz o nas. Powiada Ludwig Wittgenstein: "Jestem moim światem". Dodam: i z nikim niepodzielnym. Tenże Wittgenstein dokonał odkrycia bardziej jeszcze istotnego dla literatury: zrównoważył granice języka z granicami świata. Aby podeprzeć  się kimś podobnie wielkim zacytuję Pascala: "Treść otrzymuje swą godność od słów, nie odwrotnie".

Język jest właśnie dla mnie tym najdonioślejszym dziedzictwem chłopskiej mowy. Mógłbym powiedzieć, że wziąłem u chłopów wielką lekcję języka polskiego. Nie języka stanowego, środowiskowego, regionalnego, nie takiej czy innej gwary, lecz lekcję wolności języka i możliwości języka. Języka jako naszego człowieczeństwa, jako kreatora naszych myśli, wyobrażeń i uczuć. Powiedziałem kiedyś: "Chłop we wszystkim niewolny, w jednym był wolny - w języku”. Wolny także od wszelkich przepisów na język, wszelkich słowników, poradników, wszelkich kanonów tak zwanej poprawnej polszczyzny i ustalanych poza nim zasad.

Każde zjawisko, rzecz, zdarzenie, które pojawiło się w obszarze jego doświadczenia, musiał nazwać. Nie dla samego nazwania, lecz żeby ustanowić relację z tym, czego doświadczał, a więc wpisać siebie w świat, a świat w siebie. 

Toteż w chłopskiej mowie objawia się najpełniej skala wartości chłopskiej kultury. Ta kultura wypracowała własne sposoby życia i zachowań, własne układy ze wszystkim strefami rzeczywistości, tej empirycznej i tej metafizycznej. Przekuła wielowiekowe ludzkie doświadczenie, jednostkowe i zbiorowe, w mądrość istnienia, w afirmację ludzkiego losu, jakikolwiek ten los był. Stworzyła niemal system obronny swojej bezbronności, tak społecznej, jak i jednostkowej. Uczyniła z wyobraźni remedium na życie. 

Dla mojego pisarstwa najbardziej inspirująca okazała się artystyczna potencja mowy chłopskiej. Nie mam na myśli mechanicznej reprodukcji mowy w literaturze. Takie przedsięwzięcia, moim zdaniem, przeważnie skazane są na miałkość, gadulstwo i zawężenie wymiarów opisywanej rzeczywistości. Mam na myśli to, co bym najogólniej nazwał duchem języka. Od początku mniej więcej XX wieku przestrzeń literatury zaczęła się systematycznie kurczyć. Różne są tego przyczyny. Na dobrą sprawę literaturze pozostały dzisiaj światy zawarte tylko w językach jednostek. Tego nic i nikt jej nie odbierze. I taki język jest dla mnie decydującym kryterium literatury. Język znamienny tylko dla jednostki, jeśli jednostkę na własny język stać.

Do takiego rozumienia literatury doprowadziła mnie właśnie chłopska mowa. Literatury jako sztuki słowa. Słowo bowiem ustanawia świat każdej książki. Nie fabuły - słowo. Jakie słowo, taki świat. Słowem wdzieramy się w tajemnice ludzkiego losu i słowem ten  świat opowiadamy. Nie ma znaczenia, co wiemy o literaturze, choćbyśmy  wiedzieli jak najwięcej, choćbyśmy  znali wszystkie rzemieślnicze sposoby, jak się ją robi, wszystkie tajniki jej tkania, a więc posiadali najbogatszą świadomość literacką. Świadomość literacka bywa często obciążeniem.  Moglibyśmy w ogóle nie wiedzieć, co to literatura i nawet nie wiedzieć, że istnieje coś takiego jak literatura. Świat, który dopomina się od nas opowieści, kryje się nie w naszej świadomości literackiej, lecz w naszym języku.

Chłopi polscy bez żadnej świadomości literackiej tworzyli niejednokrotnie w swoich zapiskach literaturę. Bo moim zdaniem, wszystko może być literaturą, każdy ludzki zapis, każda opowieść, a nawet jedno zdanie. Podział na gatunki i formy nie ma dla literatury żadnego znaczenia. Powieść, na przykład, jest z natury zaborcza i korzysta ze wszystkich możliwych gatunków, poezji, dramatu, eseju, reportażu, z różnych form pisarskich, jak i piśmienniczych. Jest można by rzec, formą bez zasad, formą jednorazową, bo każdorazowo język nadaje jej formę. Dzisiaj, moim zdaniem, język powieści jest zmuszony korzystać najobficiej z poezji. Metafora stała się niezwykle istotna dla epickiej narracji. Zdaniem, które jest zawsze pewne swego, które ogranicza się do tego, co jest na jego powierzchni czy w jego naskórku, które nie jest w stanie zdobyć się na wieloznaczność czy choćby na sugestię, że coś się jeszcze  w nim kryje, które nie potrafi się zawiesić z bezradności - takim zdaniem nie stworzy się opowieści o człowieku tak doświadczonym w niedawnych dziesięcioleciach przez historię. 

Jeśli więc literaturę  rozumieć, jako sztukę słowa, to można odnieść wrażenie, że mało co jest literaturą. Ale mam nadzieję, a nawet jestem pewny, że to wrażenie jest tylko skutkiem zwiększającej się w zatrważający sposób dysproporcji między literaturą-sztuką, a przemysłową megaprodukcją wytworów literaturopodobnych, ucharakteryzowanych często nie do poznania na literaturę, która zalewa rynek, massmedia i licytuje się w różnych rankingach, nie bez pomocy zachwalaczy mieniących się niekiedy krytykami. W takim obrazie literatura wydaje się nieobecna. Na szczęście jest obecna i będzie zawsze obecna, ponieważ rodzi się z naturalnej  potrzeby człowieka, który musi się opowiedzieć, żeby być.

Mam świadomość, że literatura jako sztuka słowa bywa dla tłumacza szczególnym wyzwaniem i niezwykle wysokim progiem trudu.
Wymaga bowiem od niego nie tylko profesjonalizmu, co konieczności stworzenia języka dla książki, którą tłumaczy. Satysfakcję przynosi mu jednak to, że staje się współautorem, a w tym partnerstwie zdarza się nawet, że okazuje się być lepszym twórcą od autora oryginału.

Tłumaczenie literatury nie jest żadnym przekładaniem z języka na język, jest sztuką pisarską, a więc literaturą w takim rozumieniu, jak rozumiem literaturę. 
 

(Kraków, 20 czerwca 2013)