Aktualności

Wręczenie Nagrody Transatlantyk Laurence Dyèvre, fot. Bogdan Kuc
15.06.2015

Przemówienie Laurence Dyèvre

Po telefonie dyrektora Instytutu Książki, pana Grzegorza Gaudena, który powiadomił mnie, że zostałam laureatką Nagrody Transatlantyk, wykrzyknęłam na głos sama do siebie „oh la la!”... Musiałam się czymś zająć, żeby ochłonąć z wrażenia. Zabrałam się do robienia porządku w książkach i papierach na biurku. Wśród nich leżał… Transatlantyk Gombrowicza po polsku i po francusku – w przekładzie Konstantego Jeleńskiego i Geneviève Serreau. Zdjęłam go z półki kilka dni wcześniej, bo autorka scenariusza, który teraz tłumaczę, zapożyczyła swoje „chuli klumka, buli pumka” od Gombrowicza, po francusku brzmi to: „Coqueli coquelon, ploum ploum”.

Po tym telefonie zaczęłam się zastanawiać nad początkami mojej pracy jako tłumaczki literatury polskiej. Jak to się zaczęło? Czy chciałam kiedykolwiek zostać tłumaczką?

Kiedy widzę, ile książek przetłumaczyłam, dostaję zawrotu głowy, co jest bardzo niebezpieczne, ponieważ często porównuję tłumacza do linoskoczka, który stara się zachować równowagę między językiem źródłowym a językiem docelowym.

Sławomir Mrożek w felietonie „Jak jest – jak będzie” z tomu Małe listy, porównuje życie do sztuki teatralnej w pięciu aktach z prologiem i zakończeniem. Jeszcze nie wiem, jak będzie wyglądało zakończenie mojego życia tłumaczki, ale prolog tego życia to oczywiście nauka języka polskiego.

Wszystko się zaczęło od pewnego generała… rosyjskiego… o śmiesznym nazwisku: Durakin. Le général Dourakine, Generał Durakin, to książka dla dzieci autorstwa comtesse de Ségur, hrabiny de Ségur, z domu Roztopczyn, Rosjanki, która wyszła za mąż za Francuza i pisała powieści dla wnuków. Tak lubiłam tę książkę! Akcja toczy się w Rosji, pełna egzotyka… Kilka lat później czytałam wielkie powieści rosyjskich mistrzów i wtedy postanowiłam uczyć się rosyjskiego na uniwersytecie. Zdałam maturę i zapisałam się w Paryżu do Szkoły Języków Wschodnich – dzisiaj to Instytut Języków Wschodnich – na rosyjski i na… arabski, bo chciałam zostać dyplomatką, a na egzamin konkursowy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tzw. Concours d’Orient, potrzebna była znajomość dwóch języków oprócz angielskiego. Dlaczego język arabski? To mi przyszło do głowy w czasie wakacji, chyba jako łagodna forma buntu przeciwko rodzinie – prapradziadek należał do pierwszych kolonizatorów Algierii…

Pani przyjmująca zapisy powiedziała mi jednak, że w przypadku arabskiego tak naprawdę chodzi o dwa języki: literacki i mówiony. Nie było mowy, żebym zrezygnowała z rosyjskiego. Pani radziła, żebym wybrała sobie drugi język słowiański. Padło na polski. Dzisiaj wydaje mi się, że podświadomie zadziałał Generał Durakin, bo w powieści tej pojawia się bardzo sympatyczna postać Polaka, Romana Pajarskiego. To arystokrata wygnany na Syberię, zatrudniony przez generała jako nauczyciel domowy dla jego bratanków.

W roku 1970 po raz pierwszy wyjechałam na Wschód, na trzytygodniową wycieczkę po Związku Radzieckim. Podróżowałam tam i z powrotem pociągiem przez Warszawę. W drodze powrotnej pożegnałam kolegów na Dworcu Gdańskim: miałam spędzić trzy tygodnie w Polsce na stypendium Polonicum.

W 1971 roku skończyłam Szkołę Języków Wschodnich z dyplomami z polskiego i rosyjskiego. W październiku tego roku przyjechałam do Warszawy na dłuższy pobyt, dostałam stypendium. Początki były ciężkie, ale była to prawdziwa szkoła życia, językowa i polityczna. Mnóstwo doświadczeń.

Wróciłam do Francji na rok. Zrezygnowałam z kariery dyplomatycznej. Wykładowcy w Szkole Języków Wschodnich nalegali, żebym wróciła do Polski. We Francji brakowało polonistów, a oni z jakiegoś powodu postawili właśnie na mnie, widząc we mnie przyszłą Panią Profesor.

Wróciłam do Polski. Po roku, żeby zostać dłużej na lepszych warunkach, zatrudniłam się w Ambasadzie Francji jako asystentka attaché handlowego. Po półtora roku zrezygnowałam z pracy. W międzyczasie zrobiłam licencjat na Sorbonie i napisałam pracę magisterską. Znowu wróciłam do Francji i zostałam tym razem asystentką… dyrektora… LOT-u na kraje zachodnie. Korzystałam z bezpłatnych lotów, nawet do Japonii. Nagle okazało się, że francuskie Ministerstwo Edukacji Narodowej organizuje egzamin konkursowy dla nauczycieli języka polskiego. I tak trafiłam do liceum. Wielkie rozczarowanie. Po co ta cała wiedza o literaturze polskiej, o gramatyce, o historii? Musiałam coś zrobić, żeby mój wysiłek nie poszedł na marne.

Uratowało mnie tłumaczenie. Tu znowu zadziałał przypadek. Dwa lata wcześniej zaproponowano mojej przyjaciółce, też blisko związanej z Polską, tłumaczenie krótkich tekstów literackich dla pewnego czasopisma. Nie mogła lub nie chciała tego zrobić i poprosiła mnie, żebym ją wyręczyła. Tak się zaczęło moje podwójne życie zawodowe.

Jak już wspomniałam, lista moich przekładów jest długa i urozmaicona. Jakoś szło to samo. Kończyłam jedno tłumaczenie, dostawałam zamówienie na kolejne, często zupełnie inne. Każda książka, każdy tekst okazywał się nową przygodą. Niektóre były naprawdę trudne i stanowiły ciężkie przeżycie, ale żadnego nie żałuję. Każda książka mnie wzbogacała, i nie mówię tu tylko o finansach. Pozwalała mi pogłębiać znajomość języka polskiego i… francuskiego, coraz lepiej wyczuwać niuanse. Jak wiadomo, takie ćwiczenie jest trudne i wymaga wielkiego skupienia, bo chwila nieuwagi i linoskoczek spada z liny. To skupienie ma jednak swoje dobre strony: człowiek o niczym innym wtedy nie myśli! Świat może się walić.

Tłumaczę mniej więcej od 35 lat. Narzędzia, jakimi dysponuje tłumacz, bardzo się przez ten czas zmieniły. Na początku lat 80. przepisywałam jeszcze żmudnie kolejne wersje przekładu (co najmniej trzy) i używałam korektora, ale już w połowie dekady kupiłam sobie komputer. Teraz komfort, jaki zapewnia duży ekran, jest niesamowity.

Słowniki polsko-francuskie były słabe, nie używałam więc prawie słowników dwujęzycznych. Dziwię się, że kiedyś tłumaczyłam bez Internetu. Jak ja to robiłam? Skończyło się chodzenie po bibliotekach w poszukiwaniu cytatów (trudno nie cytować autorów francuskich w wersji oryginalnej!), wertowanie encyklopedii… Przecież wszystko, absolutnie wszystko można sprawdzić w sieci: plany miast, budynki, rozmaite rośliny, nazwiska, historię, geografię, najróżniejsze pojęcia, cytaty… Można szukać słów w różnych kontekstach, żeby uchwycić specyfikę ich użycia, ich subtelności. Jedyna wada: sprawdzanie jest strasznie czasochłonne. Wydaje mi się czasami, że kiedyś bardziej ufałam intuicji i własnej wiedzy.

Mój sposób tłumaczenia niewiele się zmienił. Pierwsza wersja, która jest właściwie analizą i, by tak rzec, wchłonięciem tekstu oryginalnego, jest czytelna wyłącznie dla mnie. Druga wersja to już porządny tekst francuski dokładnie porównany z polskim oryginałem. Wreszcie trzecia wersja, bliska ostatecznej formy przekładu, czyli faza tworzenia tekstu literackiego, już bez patrzenia na oryginał. Przy czytaniu tej trzeciej wersji za każdym razem dziwi mnie, jak nagle wychodzą na jaw wszystkie mankamenty językowe.

Lubię wszystkie fazy, ale tę trzecią chyba najbardziej, choć jestem zawsze pełna wątpliwości. Wtedy czuję się naprawdę współautorką, odpowiedzialną za kształt przekładu po francusku. Moim zdaniem forma jest tak samo ważna jak treść, idą w parze. Tłumacz nie jest odpowiedzialny za treść tekstu, natomiast jest odpowiedzialny za oddanie jej w swoim języku, czyli za formę.

Potem ostanie czytanie: forma i treść są już dopasowane, a w każdym razie staram się, żeby jak najharmonijniej współgrały, żeby w pełni wybrzmiała muzyczność języka francuskiego.

Tak więc przełożyłam wiele książek i jestem bardzo wdzięczna ich autorom za to, dokąd mnie zaprowadzili. Zawiedli mnie tam, dokąd sama bym się nie wybrała – z braku czasu, śmiałości, możliwości. Podróżowałam z nimi w czasie i w przestrzeni, po światach mi nieznanych, odkrywałam różne dziedziny, odkrywałam ich samych. Z niektórymi pisarzami miałam kontakt, zwykle bardzo serdeczny. Istnieje między nami pewne porozumienie, takie, które nie potrzebuje słów. Kilka spotkań odbyło się w nieco nietypowy sposób.

Moim zdaniem przekład jest o wiele mniej etnocentryczny niż sto lat temu, a nawet 30 lat temu. To chyba jedna z niewielu zalet globalizacji. Ja dzisiaj wymagam więcej od czytelnika. Niech się dowie, że Jerzy może być też Jureczkiem.

W językach bardzo mnie wzruszają ślady poprzedników, ślady czasu: mentalność danego języka, jego logika, jego muzyczność… W przekładzie języka polskiego na francuski lubię wyszukiwać podobieństwa i różnice w logice zdań.

Zawdzięczam tłumaczeniu chwile zachwytu, czasami olśnienia, kiedy odkrywam właściwe narzędzia do oddania tego, co znajduje się między słowami. Gdy uświadomiłam sobie, że język polski należy do języków konkretu, w których bierze się pod uwagę przeważnie działanie – dlatego używa on więcej czasowników – a język francuski, do języków abstrakcji, w których liczy się przede wszystkim efekt, wynik działania, zaczęłam tłumaczyć o wiele szybciej, już nie wędrowałam drogami okrężnymi. Śmielej przekładam słowo „szukać” na „trouver”, czyli „znaleźć”. Z czasem przybywało mi śmiałości, choć starałam się nigdy nie przywłaszczać sobie przesadnie tekstu, bo powinien stać się moim tylko częściowo.

Pewnie Państwo już zrozumieli, że kocham języki, kocham je, bo w nich kryją się poprzednie pokolenia, kryje się historia i geografia, kryje się pewna wspólnota.

Kiedy zaczęłam tłumaczyć, najtrudniej było mi odróżnić, co należy po prostu do języka polskiego, a co do języka danego autora. W tym na początku bardzo pomagał mi Andrzej Żuławski. Mam głębokie przekonanie, że jeśli autor wybrał takie słowo, a nie inne, nie stało się tak przypadkiem. Wspominam Andrzeja Żuławskiego, bo to pod jego jakże czujnym okiem tłumaczyłam pierwsze eseje.

Na zakończenie dodam, że lista moich przekładów jest podobna do mnie. Idzie w różne strony, przechyla się raz w jedną, raz w drugą. Zawsze chętnie odkrywam nowe światy, nowe dziedziny.  

Ten rok 2015 jest dla mnie rokiem „przekładowym”. Zaczął się od prowadzonych razem z Jackiem Giszczakiem warsztatów dla młodych tłumaczy literatury polskiej w Międzynarodowym Centrum Przekładu Literackiego w Arles, we Francji. To im powoli będziemy przekazywać pałeczkę! Transatlantyk stanowi dla mnie najlepszy symbol tego przekazywania pałeczki, choć to jeszcze nie jest moja ostatnia sztafeta.

Dziękuję, dziękuję bardzo szanownym jurorom.

- przemówienie wygłoszone podczas uroczystości wręczenia Nagrody Transatlantyk, 12 czerwca 2015