Aktualności

Jakub Ćwiek, fot. Magdalena Bednarek
30.11.2023

Nocny stolik #96. Jakub Ćwiek: wstydzić należy się tylko literatury, która utrwala szkodliwe wzorce

Jakub Ćwiek, pisarz i współzałożyciel wydawnictwa Pulp Books, mówi o magii opowiadań, o słuchaniu książek, a także o tym, jakiej literatury należy się wstydzić i na czyje książkowe rekomendacje warto zwrócić uwagę.

Jak znaleźć czas na czytanie, skoro wydaje się tak dużo książek, a do tego dochodzą jeszcze chociażby platformy streamingowe?

W pewnym momencie zaobserwowałem u siebie drastyczny spadek czytanych książek – z jakichś stu rocznie ta pula zmniejszyła się do trzydziestu. Duża zmiana nastąpiła we mnie, gdy pojawiły się audiobooki – na przyswajanie opowieści mogłem zagospodarować czas, który kompletnie nie pasował do czytania, to znaczy w trakcie biegania, jazdy samochodem lub gdy przebywałem w zatłoczonej komunikacji miejskiej. Sama czynność czytania – książki albo e-booka – kojarzy mi się z dedykowanym czasem relaksu i odpoczynku, a przyswajanie historii w innych formach mogę łączyć z innymi aktywnościami.

Czy słuchanie książki można nazwać czytaniem?

To wciąż ta sama opowieść – jej przyswajanie wymaga od nas skupienia, ale oddziałuje na inne receptory.

Co pan niedawno przyswoił książkowo?

Przy okazji premiery serialu Emigracja XD wróciłem do wszystkich tekstów Malcolma XD – zarówno do dwóch jego powieści jak i zbioru past. Uważam, że to fenomen i świetnie nadaje się do przełożenia go na język telewizji. Ten bardzo anonimowy autor, ukryty dla opinii publicznej, który wywodzi się z zupełnie innej przestrzeni, z internetu, kojarzy mi z Banksym ze względu na to, że w swoich tekstach jest bardzo zaangażowany społecznie, choć oczywiście prześmiewczo. To znakomity obserwator, który ma świetną vis comica. Widać, że z jednej strony bardzo czuje język internetu, a z drugiej umie posługiwać się literacką polszczyzną i świetnie to ze sobą łączy.

Co jeszcze pan poleca z przeczytanych przez pana ostatnio książek?

Dzikie psy Julii Łapińskiej. To druga książka tej autorki. Trafiła do mnie przypadkiem, ale na tyle mnie zainteresowała, że będę chciał do niej wrócić i sięgnąć po jej debiut, czyli Czerwone jezioro. Oprócz tego przyswoiłem książkę Ludzie z mgły Izabeli Janiszewskiej. Odkryłem w sobie duże braki, jeśli chodzi o znajomość autorek piszących polskie kryminały. A tymczasem znajduję tam kryminalnie więcej dla siebie niż w przypadku książek pisanych przez większość mężczyzn, choć obecnie jestem w trakcie słuchania Martwego klifu Jędrzeja Pasierskiego. Bardzo lubię jego książki.

Pytanie, jak wybrać lektury, skoro wydaje się tak dużo książek?

To ogromnie trudne, także ze względu na bardzo poważny problem z krytyką literacką literatury gatunkowej. Nie mamy w zasadzie źródeł, które mogłyby być bezpieczne i pewne w zakresie rzetelności w tym temacie. Do tego krytykę wypiera coraz agresywniejszy marketing. Zanika umiejętność argumentowania, dlaczego dana książka jest dobra. Mam kilka osób, którym ufam, a które czytają więcej niż ja i potrafią uargumentować, dlaczego coś warto przeczytać. Czasem łapię się na marketing, a czasami, ze względu na trochę uprzywilejowaną pozycję bycia autorem, który dostaje egzemplarze książek, mogę się dać złapać na lep okładki i paczki. Najmocniej stawiam jednak na rekomendacje zaufanych osób.

Na czyje rekomendacje warto zwrócić uwagę?

Bardzo dużą zgodność, zwłaszcza w literaturze gatunkowej, mam z Wojtkiem Chmielarzem, który recenzuje i poddaje te teksty analizie – co prawda na potrzeby Facebooka i nie jest to analiza zbyt głęboka, ale jednak bardzo wyraźnie zaznacza zarówno atuty, jak i wady danej pozycji. Z blogerów sięgam – mimo dużo mniejszej zgodności – po wpisy Pigouta, bo to ktoś, kto – jak sam o sobie mówi – „mieli” bardzo dużo książek. Staram się też korzystać z opinii dziennikarza kulturalnego, Bartka Czartoryskiego, który jest dla mnie bardzo mocnym wyznacznikiem w filmie i komiksie, a czasem także w literaturze.

Zważywszy na problem z krytyką literacką literatury gatunkowej, ale nie tylko, odważne jest założenie w dzisiejszych czasach wydawnictwa.

Owszem, to trochę kwestia odwagi, ale bardziej celowości. Zadanie sobie pytana, czy to ma sens i co tak naprawdę można zaoferować w zalewie tych wszystkich treści. Jednym z celów wydawnictwa Pulp Books, które współtworzę, od samego początku była chęć znalezienia sposobu na przywrócenie na rynek literacki opowiadań. Uważam, że jedną z największych bolączek rynku jest to, że mamy bardzo dużo pisarzy, którzy nigdy albo prawie nigdy nie napisali opowiadania. Oznacza to, że nie przechodzili krok po kroku przez szkołę pisania tekstów, bo nie ma lepszego warsztatu dla pisarza niż tworzenie opowiadań. To wymaga zwięzłości, a także panowania nad pomysłem i każdym aspektem historii. Niestety – ze względu na te braki wśród pisarzy i upodobania czytelnicze – ta forma zupełnie przepadła. Bardzo dużą zmianę wprowadziły audiobooki, które pozwalają nam na wypełnienie w ciągu dnia przestrzeni krótkimi formami audio. Półgodzinne opowiadanie idealnie nadaje się na przejazd autobusem z domu do pracy. Właśnie stąd wzięło się „pulp” w nazwie naszego wydawnictwa – tak to kiedyś funkcjonowało w Stanach Zjednoczonych. Opowiadania wciskało się w wolne szczeliny dnia, np. w autobusach albo w poczekalniach. Chcemy nie tylko przywrócić je do łask i znaleźć dla nich przestrzeń, ale także od podstaw kształcić autorów i przekierować czytelników tak, żeby zbudować nową przestrzeń dla solidnej i dobrze napisanej literatury gatunkowej. Choć to literatura rozrywkowa, która nie stawia sobie nadrzędnych celów społecznych czy artystycznych, nie znaczy to, że nie powinna być solidnie przygotowana przez osoby z odpowiednim warsztatem i wiedzą.

Pulp Books to wydawnictwo, które działa trochę szerzej – jako media house. Chcemy opowiadać o tych historiach inaczej, podobnie jak opowiada się o filmach – z odautorskim komentarzem i pokazywaniem scen, które trudno wyobrazić sobie w formie wideo czy dźwiękowej. Naszym mottem jest „liczy się opowieść” i bardzo mocno na to stawiamy.

Z pewnością wymaga to czasu.

Jesteśmy na to przygotowani, wiemy, że to potrwa i że będziemy sobie zjednywać ludzi jednego po drugim, ale myślę, że mamy w tym trochę doświadczenia. Kiedy osiemnaście lat temu zaczynałem jako autor, bardzo dużo czasu spędzałem na konwentach miłośników fantastyki. Cały czas byłem w kontakcie z odbiorcami – wiedziałem, czego oczekują i mówiłem im, co zamierzam im zaoferować. W ten sposób można zbudować niesamowite historie. Moi partnerzy biznesowi, z którymi założyliśmy to wydawnictwo, mają doświadczenia startupowe i przy prowadzeniu firm. Nie nastawiamy się na szybki zysk. Nie interesują nas najszybsze, najprostsze i najłatwiejsze tematy czy wydawniczne mody. Chcemy zagospodarować gatunkowo każdą możliwą przestrzeń i grupę czytelniczą.

Wracając do opowiadań – co pan poleca?

Och, bardzo dużo! Moim ulubionym autorem opowiadań jest Richard Matheson, czyli człowiek znany w Polsce jako autor Jestem legendą. Jest twórcą wybitnych tekstów, które nie są wydawane w naszym kraju. Mam nadzieję, że uda nam się to zmienić.

Tylko jego pojedyncze opowiadania przetłumaczono na polski.

Tak, a wydał kilka zbiorów opowiadań, które są bardzo mocno pulpowe. To wybitne teksty, chociażby Pojedynek, na kanwie którego powstał reżyserski debiut Stevena Spielberga, Pojedynek na szosie. Lubię też bardzo dosadnego, a zarazem świetnego literacko autora tekstów science fiction Harlana Ellisona. To nieprawdopodobnie mocne, wyraziste i pomysłowe opowiadania.

Harlan Ellison podał do sądu Jamesa Camera, bo uważał, że ten tworząc Terminatora inspirował się dwoma odcinkami serialu Po tamtej stronie.

Mimo orzeczenia sądu, że podstawy do roszczeń były zasadne, wśród fanów cały czas trwa spór, czy to była bezpośrednia inspiracja. Dotyczy to także opowiadania Nie mam ust, a muszę krzyczeć, gdzie antagonista mocno kojarzy się ze Skynetem.

Wracając do dobrych opowiadań, w latach 70. i 80. w Polsce wydawane były Kroki w nieznane – zbiory, w których pojawiły się teksty klasyków z różnych stron świata, przede wszystkim Amerykanów, ale też sporo autorów ze Wschodu. To naprawdę znakomite rzeczy. Kroki w nieznane są do zdobycia wyłącznie antykwarycznie, ale bardzo je polecam.

Warto zwrócić też uwagę na to, jak przebiegała pisarska droga Stephena Kinga. Sporo osób uważa go za autora opasłych tomisk, ale King zawsze powtarzał, że najważniejsze są opowiadania – że są duszą pisarza, na których ćwiczy się warsztat i że zawsze jest przestrzeń do opowiedzenia krótkiej historii. Napisał mnóstwo wręcz wybitnych opowiadań, a także wyśmienitych stustronicowych nowel. Bardzo dobrym autorem opowiadań jest również Neil Gaiman, który sięga do różnych kultur i z czerpie z nich, opowiada nowe wersje baśni, nowe wersje mitów, a także współczesne historie obyczajowe.

Warto sięgać również po klasyków, np. Ernesta Hemingwaya czy Kurta Vonneguta, żeby sprawdzić, jak radzili sobie z krótką formą. Wydawnictwo Albatros wydało Opowiadania wszystkie Vonneguta i to absolutne mistrzostwo świata – znalazło się tam tak dużo dobrych tekstów, że dawkowałem je sobie. czytając po jednym dziennie.

Opowiadania to świetna wizytówka autora, która daje pole do dopowiedzenia sobie historii. Do tego można przyswoić naraz całą opowieść. Myślę, że dużym problemem dzisiejszego czytania jest to, że czytamy po jednym rozdziale i w zasadzie co chwilę się gubimy, więc te historie muszą być coraz prostsze. Nie dotyczy to opowiadań, które są zwartą całością.

Czy pamięta pan, jak się narodziła u pana miłość do opowiadań i pierwsze ważne przeczytane przez pana opowiadania?

Mam wrażenie, że był to właśnie Stephen King, a konkretnie – jego opowiadania ze zbioru Nocna zmiana. Ogromne wrażenie zrobił na mnie Gzyms, który jest bardzo prostym tekstem. To historia człowieka zmuszonego do tego, żeby obejść budynek szerokości stopy po gzymsie znajdującym się chyba na trzydziestym szóstym piętrze. Jeżeli mu się uda, to ocaleje. Bardzo spodobało mi się też opowiadanie Steel Richarda Mathesona, na podstawie którego powstał film Giganci ze stali z Hugh Jackmanem i odcinek serialu Strefa mroku z Lee Marvinem w roli głównej. To tekst o przyszłości boksu – bohater ma boksera-robota, ale nie chce go zużyć. Jako bokser postanowił podać się za maszynę i stanąć do walki przeciwko robotowi. Pamiętam, że roboczo przetłumaczyłem sobie to opowiadanie i bardzo mocno zapadło mi w pamięć.

Z ogromną radością chłonąłem też pierwszego Wiedźmina i wszystkie pozostałe opowiadania wiedźminskie. To znakomite teksty. Podobnie jak Conan Roberta E. Howarda, ale w tym przypadku nie jestem pewien, czy zacząłem od opowiadań, czy od powieści.

U mnie to się zaczęło od zbiorów opowiadań z cyklu Droga do science fiction.

Znakomite zbiory! Podobnie jak Rakietowe dzieci. W pamięci utkwiło mi także opowiadanie Raya Bradbury’ego pt. Nadejdą ciepłe deszcze o zautomatyzowanym domu, który wciąż pracował i przygotowywał śniadania po tym, jak ludzie zginęli w wyniku wybuchu atomowego. Ten tekst zrobił na mnie kolosalne wrażenie – jego pointą jest to, że ludzi nie ma i już nie będzie. Mimo braku bohaterów, to bardzo ludzkie i przejmujące opowiadanie.

Do których opowiadań albo zbiorów opowiadań chciałby pan wrócić, gdyby miał pan czas?

Na pewno do Richarda Mathesona i do opowiadań z Kroków w nieznane, bo kilka z tych tekstów pamiętam mgliście i chciałbym je sobie odświeżyć, chociażby Dziewięć miliardów imion Boga Arthura C. Clarke’a. Richard Matheson napisał opowiadanie o mieszkającym na przedmieściach człowieku, który robił wszystkim drobne psikusy. Okazało się, że w ten sposób konfliktował ze sobą ludzi. King wykorzystał później ten koncept w swoim Sklepiku z marzeniami. Przypomniało mi się też jedno z najbardziej przejmujących opowiadań, jakie przeczytałem i o którym zawsze mówię na warsztatach. To Proszę nikogo nie winić Julia Cortazara – niesamowity tekst, tak naprawdę horror. Jego bohater zakłada sweter, czemu towarzyszy paniczny lęk związany z tym, że zrobi to źle. Cortazar opisał to w taki sposób, że można się tym rzeczywiście przejąć. W trakcie czytania tego tekstu przypomniały mi się moje własne doświadczenia, które sprawiły, że zarówno sama historia, jak i jej pointa są przerażające. Będę chciał wrócić do tego opowiadania i może nawet nauczyć się go na pamięć.

Uczy się pan opowiadań na pamięć?

Kiedyś tak robiłem. Przypomniało mi się opowiadanie Chucka Palahniuka ze zbioru Opętani, trochę wzorowanego na Dekameronie – zostało napisane w formie listu seryjnego mordercy do firmy produkującej noże, których jest wielkim fanem. Zaproponował, że jeżeli zapłacą mu duże pieniądze, to będzie używał noży konkurencji i w ten sposób nie pogrąży swojej ulubionej firmy, jeśli zostanie złapany. Opowiadanie jest w swoim założeniu głupie, ale Palahniuk miał znakomicie rozpracowaną współczesną epistolarną formę. Uczyłem się tego tekstu na pamięć, żeby spróbować złapać rytm zdań, a potem spróbować przetworzyć je po swojemu. Choć słabo pamiętam już ten tekst, to w głowie zostały mi pewne warsztatowe schematy.

Z opowiadań Richarda Mathesona bardzo lubię Zrodzonego z męża i niewiasty.

Wystawiłem je kiedyś w formie monodramu w Domu Kultury we Wrocławiu. Przypomniało mi się bardzo kompromitujące zdjęcie, na którym klęczę w łańcuchu na szyi i samych gaciach. Ten tekst znałem w zasadzie na pamięć i minimalnie zmieniłem go pod monodram. Prowadziłem kiedyś w Śląskim Klubie Fantastyki grupę teatralną, która nazywała się Słudzy Metatrona. Wystawialiśmy fantastykę, m.in. niektóre utwory Neila Gaimana, chociażby Kaliope z cyklu Sandman czy Arlekin i walentynki, a także wspomniane już Nie mam ust a muszę krzyczeć i Zrodzonego z męża i niewiasty oraz monodramy na podstawie opowiadań Janusza Zajda.

Przypomniał mi się wybitny przedstawiciel fantastyki, który pisze tylko opowiadania – Ted Chiang.

Znakomity autor, którego odkryłem bardzo późno, dzięki Marcinowi Zwierzchowskiemu – wielkiemu promotorowi Chianga w Polsce. Przeczytałem kilka tekstów Chianga, które ukazały się w „Nowej Fantastyce” i obejrzałem film Nowy początek z Amy Adams, zrealizowany na podstawie Historii twojego życia. Ted Chiang to autor, który potrafi zabłysnąć opowiadaniami i wszyscy zastanawiają się, co będzie, kiedy napisze powieść. Nie uważam jednak, żeby to było konieczne. Moim zdaniem w krótkich formach można odnaleźć swoją przestrzeń do opowiadania historii i sprawnie przeskakiwać w nich z tematu na temat. Zadaniem naszym – czytelników, wydawców i propagatorów kultury – jest zbudować przestrzeń dla krótkich form, żeby autorzy opowiadań mogli z nich żyć.

Brzmi jak spore wyzwanie, podobnie jak napisanie dobrej książki akcji. Jak dokonać tego drugiego?

Zasada jest chyba taka sama jak przy tworzeniu jakiegokolwiek gatunku. Jestem wielkim fanem podkastu SpoilerMaster o filmach,. Wielokrotnie była w nim mowa o tym, że najlepsi twórcy tacy jak Martin Scorsese, Francis Ford Coppola, George Lucas czy Steven Spielberg, to ludzie wychowani na kinie, którzy każdy film mogliby rozłożyć na czynniki pierwsze. Doskonale wiedzą, z jakich elementów korzystają gatunkowo i znają je jak własną kieszeń. Wiedzą, co jest schematem, a co uproszczeniem. Najważniejsze, żeby dobrze znać i kochać to, o czym opowiadamy. Quentin Tarantino nie jest reżyserem wykształconym w szkołach, tylko człowiekiem, który kocha kino – wszystko obejrzał w wypożyczalni kaset wideo, w której pracował. Głowa człowieka tworzącego w konkretnym gatunku powinna być wypełniona przykładami tego, co chciałby zrobić. Ważne jest bardzo analityczne śledzenie tego, co pojawiło się na rynku i do czego chcemy zmierzać.

Kiedy buduję opowieść sensacyjną, w pierwszej kolejności wymyślam pomysł i siadam nad nim, a potem instynktownie robię listę filmów i książek, które w jakiś sposób mi się z nim kojarzą. Następnie zaczynam zastanawiać się, co chciałbym z nich zaczerpnąć – co mi się w nich podobało i w jaki sposób mój tekst wniesie do tego tematu coś nowego. Jeżeli nie pokażę w nim nic ode mnie, to po co tworzyć? Z takiego założenia wychodzę i myślę, że to działa przy każdym gatunku. W przypadku opowieści akcji sprawdza się to ze względu na bardzo dobrą dokumentację literacką i filmową. Jeśli spotkamy autora, który opanował do perfekcji jakąś sztuczkę, warto go o nią zapytać. Miałem okazję rozmawiać ze znakomitym autorem powieści sensacyjnych Lee Childem. Jego książki są tak bardzo schematyczne i proste, że nie da się ich czytać jednej po drugiej, ale najlepsze powieści o Jacku Reacherze to po prostu mistrzostwo. Zapytałem go, jak dobrze skonstruować scenę walki protagonisty z kilkoma antagonistami; w jaki sposób zbudować rytm takiej sceny. Lee Child powiedział, że powinna wyglądać niczym walka – kilka szybkich ciosów opisywanych szybkimi zdaniami, a potem cofnięcie się i zatrzymanie akcji tak, żeby bohater mógł się zastanowić. Mimowolnie oddychamy wtedy tak jak on – krótszymi albo wolniejszymi oddechami. To nie porada wymyślona ad hoc, tylko porada przećwiczona.

Dodam, że w trakcie pisania moich książek korzystam z rad konsultantów do spraw walki, strzelania czy szybkiej jazdy. Najpierw mówią mi, jak dana scena może wyglądać realistycznie i w jaki sposób podkręcić jej tempo, nie tracąc przy tym realizmu, a potem analizują ją i oceniają, czy udało mi się to osiągnąć.

Jak to wyglądało przy książce Drelich. Nim braknie tchu?

To bardzo zabawne, bo bohater miał napaść przy pomocy samochodu na galerię handlową. Żeby zrobić to wiarygodnie, poprosiłem o pomoc specjalistów ze szkoły doszkalania kierowców skody w Poznaniu, a konkretnie Filipa Kaczanowskiego, którego wskazano mi jako najlepszego fachowca. Rzeczywiście bardzo fachowo mi pomógł – oprócz tego, że byliśmy razem na torze, to opracowywaliśmy przy kawie napad na galerię handlową. Szczegółowo rozmawialiśmy o tym, co się może tam wydarzyć, a co nie, które rozwiązania fabularne działają, a które niekoniecznie.

Ważnym elementem tej powieści jest sposób działania sekt – w jaki sposób werbują i utrzymują u siebie ludzi, jak budują wewnętrzne więzi. Zwróciłem się w tej sprawie do ekspertów, m.in. do Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Ruchach Religijnych i Sektach w Warszawie. Poprosiłem o wskazanie mi właściwych lektur i konsultację, żeby to wszystko wiarygodnie przedstawić. To bardzo ważne w przypadku książek, które poruszają istotne społecznie tematy. Chodzi o to, żeby przy okazji nie zrobić ludziom krzywdy. Jedna z bohaterek pierwszego Drelicha doświadczała psychologicznej i ekonomicznej przemocy domowej. Bardzo ważne było pokazanie, że choć nie zachodzi tam przemoc fizyczna, nie znaczy to, że jest to mniej okrutne i bolesne. Wymagało to szeregu konsultacji i rozmów.

Dodatkowo wszystkie sceny walki z Drelicha skonsultowałem z mistrzem brazylijskiego jujitsu i judo, z człowiekiem, który był jednym z prekursorów MMA w Polsce – z Maciejem „Lobo” Linke. W naszej wydawniczej aplikacji pokazaliśmy, jak te sceny wyglądają.

Bardzo szanuję takie podejście. Moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak „guilty pleasure”.

Większość tego, co nazywamy „guilty pleasure”, tak naprawdę jest czystym „pleasure”. Bardzo często są to zaskakujące przestrzenie – np. komedie sytuacyjne, które wydają się niektórym głupie i są mocno piętnowane. Podobają nam się, ale głupio nam się do tego przyznać i dlatego nazywamy to „guilty pleasure”. Uważam, że ludzie, którym coś się podoba, nie odczuwają tego poczucia winy. Jedyna literatura, której należy się wstydzić to taka, która na kilku poziomach mocno utrwala szkodliwe wzorce. Z jednej strony robi to autor, a z drugiej rynek, który zrównuje ją z wartościową literaturą. Gdy ta granica zaczyna się zacierać, mamy poważny problem. Chodzi na przykład o korzystanie z postaci historycznych, żeby zbić na nich kapitał, zwłaszcza w kontrowersyjnych powieściach. Z kolei w erotykach mitologizuje się i utrwala syndrom sztokholmski czy przemoc seksualną, która jest bardzo ważnym problemem. Te książki i filmy sprawiają, że cofamy się – nagle zaczynamy romantyzować coś, co nie powinno być romantyzowane. To długofalowo jest niebezpieczne. Mam na myśli modę na dane książki, przejęcie przez nie list bestsellerów i sprawienie, że ludzie, którzy nie czytają dużo, będą sięgać tylko po takie pozycje. Może to nas społecznie znieczulić i wręcz wypaczyć. Bardzo mocno się tego obawiam jako twórca i odbiorca kultury, a także jako ktoś, kto stara się ją badać.

Pytanie, czy horrory i powieści akcji też nie znieczulają i wypaczają.

Myślę, że tak. Nie da się powiedzieć, że jakikolwiek gatunek nie znieczula, ale ważnym elementem horrorów i filmów akcji jest to, w jaki sposób ta konwencja została zbudowana. Genezą horrorów bardzo często są baśnie, których przesłaniem było nie tyle „bądź dobry, a wszystko ci się uda”, co „nie bądź głupi”. Liczy się czystość intencji i zdolność myślenia – dzięki temu osiągniemy jakiś cel. Dobrze napisany kryminał i opowieść akcji zostawia nas z poczuciem – nie chcę nadużywać słowa „katharsis” – ale tego że wiem, jak ta historia się zakończyła i kto w niej postąpił dobrze, a kto źle. Z kolei coś niefajnego w głowie robi nam książka, która całkowicie rozbija nam kompas moralny i zaciera go. Jest miejsce dla takich powieści, czasami są wybitne, bo mogą coś podważyć, ale jeżeli czytamy tylko słabe książki, które na tym bazują, wtedy mamy poważny problem.

Pisze pan książki dla siebie czy dla czytelników?

Pisanie książki zawsze jest dla mnie procesem dzielenia się z odbiorcami. Zawsze piszę dla konkretnej grupy ludzi, która jest z mojej bańki. Czasami chcę zrozumieć jakąś grupę i dlatego poszerzam swoją bańkę, ale nigdy nie jest odwrotnie. Nie piszę dla ludzi, których nie rozumiem i nie znam. Pracuję teraz nad publikacją young adults, więc bardzo często konsultuję się z moimi dziećmi, które mają teraz 19 i 17 lat, ale także z ich środowiskiem. Rozmawiamy na wiele trudnych tematów. Mam szczęście, że udało mi się zdobyć ich zaufanie i uczestniczę w szeregu wydarzeń, które są dla nich ważne.

Inna rzecz, że nigdy nie przyświecał mi komercyjny cel pisania na masową skalę – w przypadku moich najbardziej hitowych książek zdarzyło się to przypadkiem. Nie chciałbym, żeby wszyscy mnie czytali, bo mnogość interpretacji wyrywa historię spod kontroli. Doświadczył tego Stephen King – podobno echa interpretacji jego książki Rage doprowadziły do słynnej strzelaniny w Columbine. Wypuszczenie książki ze świadomością, że każdy ją przeczyta to ogromna odpowiedzialność, której mógłbym nie udźwignąć. Chciałbym, żeby książka trafiała do konkretnej grupy odbiorców, której język rozumiem i wiem, co oni z tą opowieścią zrobią.

– rozmawiał Michał Hernes