Aktualności

fot. J. Kowalewska
16.11.2018

Nocny stolik #9. Włodzimierz Kowalewski: Fikcja mnie odstręcza

Włodzimierz Kowalewski, prozaik, krytyk literacki i nauczyciel opowiada o powieściach, nad którymi obecnie pracuje, o Zbigniewie Herbercie jako pokoleniowym idolu i autorytecie, fascynacji Żeromskim i Julianem Wołoszynowskim, zanikającym etosie pisarza-mędrca, wrażeniu, jakie zrobiło na nim w młodości Na wspak Jorisa-Karla Huysmansa, literaturze uciekającej od ważnych tematów i o tym, czego brakuje w polskiej literaturze po 1989 roku.

Co leży na pańskim nocnym stoliczku?

Włodzimierz Kowalewski: Nie mam nocnego stolika. Książki leżą na biurku, na fotelu obok, czasem na podłodze. Nie mam też stałych godzin pracy, a na intensywność mojego pisania i czytania wpływają bardzo różne czynniki. Muszę walczyć o skupienie i koncentrację z samym sobą i z przeciwnościami losu. Kiedy wreszcie wchodzę w „tryb pisania”, muszę myśleć już tylko kategoriami książki, a obecnie mam z tym pewien problem, nie ukrywam, że życiowy i poważny.

Ale pracuję nad dwiema powieściami  i siedzę w materiałach źródłowych. Pierwsza opowiada o romansie polskiego dziennikarza i niemieckiej aktorki. Rozpoczyna się w Toruniu tuż przed wybuchem II wojny, kończy w 1974 roku  na Cyprze, w czasie inwazji tureckiej. Główną bohaterką drugiej będzie postać zapomniana, Marta Rydzowa (Thomas-Zaleska), żona marszałka Śmigłego-Rydza. W latach 30. była kontrowersyjną figurą warszawskich salonów. Jedni kpili po kątach z jej pochodzenia (była „tylko” córką aptekarza) oraz rzekomej przeciętności i nijakości, inni przeciwnie – plotkowali o wybuchowym charakterze, skłonnościach do prowokacji, manipulowania ludźmi, fascynacjach ezoteryką i chiromancją.  Przypisywano jej również  megalomanię i zgubny wpływ na męża. Wojnę przeżyła w Monte Carlo, a w 1951 roku została zamordowana w okrutny sposób. Francuska policja nigdy nie wykryła sprawcy ani nawet nie potrafiła ustalić motywów. Chyba dlatego, że tkwiły one głęboko w „polskim piekle” powojennych środowisk emigracyjnych, którego nie był w stanie zrozumieć żaden zachodni umysł. Dla mnie nie to jednak jest najważniejsze. Chciałbym pokazać tę dziwną kobietę jako głos sumienia, którego nie słuchał nieszczęsny marszałek Edward Rydz-Śmigły. Nie dla rozrywki czy sensacji, ale dla niewielkiego choćby rąbka prawdy o nas, Polakach, tu i teraz. 

Czyta Pan tylko źródła?

Właściwie tak. Zakopałem się w tradycyjnych, papierowych opracowaniach. Bardzo długo dawałem się ponosić magii internetu. Miałem wrażenie, że w sieci można znaleźć wszystko. Byłem przekonany, że wiedza, która jeszcze kilka lat temu, gdy pisałem Excentryków, ukryta była w bibliotekach, teraz jest dostępna na jedno kliknięcie. Ale przeszedł mi ten zachwyt. Zwłaszcza, że coraz częściej zauważam, jak wiele współczesnych polskich powieści jest opartych o wiedzę internetową. Nawet w poczytnych, okrzyczanych i nagradzanych tytułach – na przykład sensacjach i kryminałach rozgrywających się w dwudziestoleciu międzywojennym – można znaleźć wiedzę z Wikipedii. I to całe wątki, charaktery postaci, racje ich postępowania. Na to nie ma zgody, internet nie może być szablonem dla literatury.

Wracam do książek, bo tam skrywa się więcej szczegółów, wiarygodności,  potwierdzonej wiedzy. Tylko dotarcie do nich wymaga większego nakładu pracy.

Ostatnio przeczytałem po raz drugi Diariusz wrzesień – grudzień 1939 Jana Szembeka, wiceministra spraw zagranicznych II RP, zastępcy Józefa Becka. Nieocenione źródło wiedzy o zdarzeniach, które miały wtedy miejsce. Wyciągam z tej lektury tragiczne wnioski, często bardzo pasujące do współczesności. Wielu badaczy mówi o megalomanii politycznej, jako przyczynie klęski wrześniowej. O tym, że staraliśmy się być na forum międzynarodowym graczem, którym w rzeczywistości nie byliśmy. Graliśmy rolę mocarstwa, a byliśmy słabeuszami gospodarczymi i militarnymi. I w kołach międzynarodowych to nasze stroszenie piórek budziło poczucie śmieszności. Po cichu szydzono z nas, lekceważenie lakierowano dyplomatyczną kurtuazją, którą my naiwnie braliśmy za wyraz respektu i poważania. Potwierdzali to w rozmowach z Szembekiem rozgoryczeni klęską zawodowi dyplomaci: Ciechanowski, Muhlstein, były minister August Zaleski i inni.

Czytam też biografie. To mój ulubiony gatunek literatury, bo fikcja mnie odstręcza. Nie będę tu oryginalny, jestem zafascynowany biografią Zbigniewa Herberta pióra Andrzeja Franaszka, tak samo zresztą jak biografią Czesława Miłosza tegoż autora. Pełen podziw dla wysiłku, wiedzy i warsztatu! I zazdrość. To samo mogę powiedzieć o biografii Gombrowicza Klementyny Suchanow. Czytając obydwie te książki doszedłem do wniosku, że w zasadzie nie znam pisarzy, których wydawało mi się, że znam doskonale. Szczególnie Herberta.

Czytał go pan w młodości?

To był jeden z idoli i autorytetów naszego pokolenia. Jest nim nadal. Prawdziwa świętość! Odkryłem go u schyłku liceum. W roku 1974, będąc uczniem klasy maturalnej kupiłem tomik Pan Cogito, który mam do dziś. Dostałem go z trudem, bo przecież był to towar spod lady. W tamtych czasach Herbert był poetą czytanym i bardzo szeroko komentowanym. W akademikach, po nocach, przy wódce i papierosach spieraliśmy się o jego wiersze. Ale jako o człowieku nie wiedzieliśmy o nim nic. Tylko, że przebywa gdzieś tam za granicą i czasami bywa w Warszawie, to wszystko. Byliśmy święcie przekonani, że jest postacią krystaliczną, kimś takim, jak jego poetycki Pan Cogito. A książka Franaszka pokazuje, że była to osobowość skomplikowana, przedziwna. Człowiek-fenomen, przenikliwy filozof i etyk, posiadający szalony talent poetycki, ale i uzależniony od alkoholu straceniec, i błędny rycerz, i wikłający się ciągle w romanse donżuan. To dla mnie niezwykłe doświadczenie, bo wcześniej w ogóle nie potrafiłem wyobrazić sobie Herberta w rolach typowo ludzkich.

Dlaczego w swoich lekturach odchodzi pan od fikcji?

W zasadzie nie lubię prozy fabularnej, bo zbyt dobrze wiem, jak się ją robi. Przez lata doszedłem do takiej wprawy w konstruowaniu fabuł, że nie potrafię już się nimi na serio przejmować.

Zresztą, to co mnie najbardziej interesuje w utworach fabularnych, to sfera refleksji o człowieku, a współczesne polskie powieści w coraz mniejszym stopniu są takimi rozważaniami zainteresowane. Zanika etos pisarza-mędrca, wytyczającego wzorzec moralny. Pisarza, który nawet pokazując zło tego świata, zmierza jednak ku dobru. Ten etos zastąpiła postać pisarza dostarczającego rozrywki. Proza polska przesuwa się w strefę ludyczną, komercyjną, show-biznesową. Powstaje coraz więcej książek przeznaczonych tylko do tego, by je przeczytać, oderwać się na chwilę od rzeczywistości, a następnie zapomnieć.

Nie kibicuje pan żadnemu młodemu polskiemu pisarzowi?

Nie widzę nikogo wartego kibicowania. Oczywiście powstają w Polsce rzeczy literacko bardzo dobre. Niezwykle sprawnie napisane są powieści Jakuba Żulczyka. Albo niektóre książki Szczepana Twardocha – Morfina czy Król. Natomiast nie dostrzegam w nich tego, co wskazuje na wielkość pisarza – uniwersalnej refleksji o człowieku w świecie, o dzisiejszym momencie historycznym, o kondycji Polaka, o naszym polskim sposobie myślenia i wartościowania rzeczywistości.

Nie odnosi pan wrażenia, że Żulczyk w Ślepnąc od świateł czy Wzgórzu psów jednak próbuje coś powiedzieć o złu we współczesnej Polsce?

Na pewno pokazuje współczesną Polskę. I tak, ma pan rację, mówi o złu. Ale nie dostrzegłem tam refleksji, która prowadziłaby ku dobru. Jakiegoś celu, dla którego Żulczyk przedstawia to, co przedstawia.

Niech pan zresztą zauważy, że literatura polska po roku 1989 nie potrafiła udźwignąć ciężaru nowych czasów. Czy istnieje jakaś rzeczywiście dobra powieść, obrazującą lata transformacji? Początek lat 90., kiedy te wszystkie przemiany spadły na Polaków, jak grom z jasnego nieba, jest okresem zupełnie odpuszczonym przez literaturę.

Sam zmierzyłem się z tym momentem historycznym w mikropowieści Rude włosy nocą, ale kiepsko mi to wyszło. I brakuje mi kogoś, komu by się to udało dobrze. Może Biały kruk Andrzeja Stasiuka. Ale to jest z kolei książka, której zrozumienie wymaga korzystania z kluczy interpretacyjnych. Mam wrażenie, że przeciętny czytelnik nie pojął jej symboliki.

Literatura polska in gremio uciekała wtedy w bok. Gwiazdy tamtych czasów, jak Manuela Gretkowska, Natasza Goerke  i Olga Tokarczuk tworzyły znakomitą literaturę, ale nie podejmowały wprost najważniejszych tematów współczesności.

Ceni pan Gretkowską?

Cenię i lubię. Szczególnie jej wczesne powieści. Była w nich polską Francoise Sagan. Świetne pióro, finezja i lekkość, przy tym bezpruderyjność, obyczajowa odwaga. Niesprawiedliwie się stało, że jej pierwsze książki zostały zapomniane.

Po roku 1989 nie pojawiły się, niestety,  takie powieści, jak po roku 1918. Generał Barcz Kadena-Bandrowskiego, Pokolenie Marka Świdy Struga czy Przedwiośnie Żeromskiego – to były książki, które mierzyły się z rzeczywistością tamtych lat. Współczesna literatura spanikowała i wycofała się za próg… zresztą, jak wspomniałem, ja też nie byłem w stanie czegoś takiego napisać i może dlatego brakuje mi dzisiaj Przedwiośnia lat 90.

Kto jest dla pana pisarskim wzorem?

Mam ich kilka. Zawsze powtarzałem, że bardzo ważnym twórcą jest dla mnie Żeromski. Przeczytałem wszystko, co napisał, bardzo dokładnie. I nigdy nie czytałem go tak, jak nakazywały lektury szkolne - bo to idiotyzm. Rozpatrywałem Żeromskiego z punktu widzenia moralnego, ale i poetycko-obrazowego. Podoba mi się to, w jaki sposób Żeromski operuje kolorami i zapachami.

Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie Rozdziobią nas kruki, wrony, kiedy przeczytałem je po raz pierwszy.

Fenomenalne opowiadanie. Będące bardzo potężnym uderzeniem dla kogoś, kto chce pojąć sens polskiego losu, motory naszej historii. I czegoś takiego brakuje dzisiaj. Żeromski – w krótkim przecież tekście – pokazywał podziały, mentalność Polaków, zderzał szlachetność ideałów z prymitywizmem, niebywałą pazernością a może zwierzęcą żądzą przetrwania. To majstersztyk. Właściwie cała twórczość Żeromskiego jest skondensowana w Rozdziobią nas kruki, wrony, trafił pan w dziesiątkę.

Cenię Żeromskiego również za to, że doskonale rozumie historię Polski. Dzisiaj w zasadzie przestały się liczyć udokumentowane zdarzenia. Historia nie jest już postrzegana jako nauka uprawiana na uniwersytetach, dążąca do obiektywnej prawdy. Dziś ważna jest opowieść, stworzona do celów politycznych. Mój przyjaciel, Stanisław Piechocki, który był pisarzem odkrywającym przeszłość Olsztyna, opisywał, jak w 1945 roku za wojskami sowieckimi posuwały się specjalne jednostki, mające za zadanie tworzenie historii. Kręcenie filmów rzekomo z pola bitwy, kreowanie bohaterów czy taktycznych posunięć dowództwa. Istotne było to, co zapisano, a nie to, co działo się naprawdę. Dzisiaj być może nie odbywa się to tak wulgarnie, ale wciąż najważniejsza jest opowieść. A nie fakty.

Kto jeszcze poza Żeromskim?

Julian Wołoszynowski, pisarz niemal zupełnie zapomniany, autor m.in. Opowiadań podolskich, prekursor motywu Kresów w powojennej literaturze polskiej. Był to twórca posługujący się bardzo poetyckim, sugestywnym językiem. Nostalgiczny. Tworzący skomplikowane postacie, których siłą działania była namiętność.

Tadeusz Konwicki – z racji bardzo plastycznego języka. Mam do niego sentyment również z przyczyn osobistych, urodził się w tej samej miejscowości, co moja matka, w Nowej Wilejce pod Wilnem.

Cenię pisarzy olsztyńskich. Tomasza Białkowskiego za jego powieści Zmarzlina i Rausz, niesprawiedliwie niedostrzeżone, doskonale obrazujące mechanizm rodzenia się zła w człowieku. I Mariusza Sieniewicza, który napisał Czwarte niebo, świetną powieść o tzw. „gorszej” dzielnicy Olsztyna, Zatorzu. Także niezwykłe osobowości olsztyńskich poetów: Erwina Kruka, Alicji Bykowskiej-Salczyńskiej, Kazimierza Brakonieckiego, Piotra Piaszczyńskiego. Tego ostatniego za ascetyczną lakoniczność w wyrażaniu dramatu współczesnego świata. Szkoda, że poezja w naszej dzisiejszej literaturze zeszła do tak głębokiej niszy, szkoda, że literatura ta coraz wyraźniej oddziela murem warszawsko-krakowski salon od reszty, czyli prowincji.

Wzorem jest dla mnie także Paweł Huelle. W jego prozie dochodzi do głosu klimat Gdańska i gdańskości. Ciężko mi to opisać, bo niby świat, w którym rozgrywa się proza Pawła jest światem łatwo definiowalnym: Gdańsk, przeszłość, transgresje kulturowe… Ale jednak jest w niej coś nieuchwytnego, rozległego, pociągającego, co trudno mi nazwać. Jakiś szczególny rodzaj egzotyki. Nie tylko ja czuję ją, gdy wysiadam z pociągu w Gdyni lub Gdańsku. Może to właśnie ten „wiatr od morza”, a propos Żeromskiego…

Z tego co pan mówi wynika, że cały czas czeka pan na Wielką Polską Powieść, która wytłumaczyłaby Polakom ich czas i miejsce na ziemi?

Tak. Chciałbym, żeby wreszcie pojawiło się takie dzieło i rzeczywiście czekam, by ktoś się tego zadania podjął.

Myśli pan, że w dzisiejszych czasach książka, o której dyskutowałby zgodnie cały naród ma w ogóle szanse zaistnieć?

Ma. Ale musi to być dzieło wybitne. Wielka literatura naprawdę dotykająca ważnych polskich spraw.

Czyta pan literaturę gatunkową?

Kryminały. Mam słabość do Zygmunta Miłoszewskiego - również związanego z Olsztynem. Ogromna kultura literacka. Świetna orientacja fabularno-językowa. A przy tym są to powieści z drugim dnem, w których liczy się nie tylko rozwiązanie zagadki, ale też rozważania natury społecznej, psychologicznej i obyczajowej. Świat Miłoszewskiego wciąga. Mimo iż dzieje się w nim zbrodnia, to jest to świat, w którym chciałoby się trochę poprzebywać. Wbrew temu, co sam autor myśli o swojej twórczości, ja uważam, że jego najlepsza powieść to Bezcenny. Kiedyś pochłonąłem ją w jedną noc, byłem chory na grypę i zupełnie zapomniałem o chorobie i gorączce. Ciekawa jest też jego najnowsza powieść Jak zawsze. Zawsze frapowało mnie tworzenie rzeczywistości alternatywnej. Szymborska uważała, że rzeczywistość składa się z tych epizodów, które miały miejsce i tych, które mogłyby zaistnieć. Że całość rzeczywistości to negatyw i pozytyw razem. Coś co było i czego nie było, ale pozostało po tym puste miejsce. I Miłoszewski stworzył powieść, pokazującą Polskę i Warszawę, która mogła być, gdyby inaczej potoczyła się  historia. Jest w niej kilka scen i symboli, które powinny przejść do historii literatury. Chociażby pomnik w alternatywnej Warszawie, przedstawiający orła. Nie dumnego, wojowniczego, ale otaczającego swoimi skrzydłami - symbol miłości do człowieka, a nie tylko zimnego etosu państwowego.

A jakiś gatunek, którego pan nie trawi?

Romanse, czyli tzw. „obyczajówka”. Tych książek wydaje się mnóstwo. W bibliotekach i księgarniach widzę całe stosy kolorowych okładek, bardzo popularnych autorek (zazwyczaj). Są to książki  schematyczne, pisane na jednej nucie językowej. Nie trawię tego, nie jestem w stanie nawet skupić się na podanej w taki sposób treści.

Kunszt językowy jest dla pana, jako czytelnika, ważny?

Bardzo. Ponieważ sam pisałem scenariusze słuchowisk i filmów, zawsze zwracam uwagę na budowę dialogów. Ukształtowanie języka w dialogu wiele mówi o bohaterze, czasem wszystko. A pisarz powinien panować nad językiem tak, jak dobry aktor nad gestem i mięśniami twarzy. Denerwują mnie książki pisane nieudolnie, których autor nie znajduje w sobie na tyle talentu, aby puentę przedstawić poprzez domyślne obrazy czy sugestywny dialog. Często dotyczy to właśnie pisanej taśmowo literatury popularnej. Nawet u autorki tak renomowanej, jak Agata Christie, rozwiązanie zagadki morderstwa następuje nie poprzez działanie na wyobraźnię czytelnika, ale na „zebraniu”, które zwykle jest ostatnią sceną powieści, gdzie detektyw najpierw opowiada o okolicznościach a potem wskazuje palcem zbrodniarza, zwykle grzecznie czekającego w fotelu.

Bardzo długo był pan nauczycielem języka polskiego w liceum ogólnokształcącym. Jaki był pana sposób na zainteresowanie nastolatków literaturą?

Dużo opowiadałem. O szczegółach biograficznych. O śmiesznostkach. O historiach z życia. O występkach pisarzy. Zwracałem uwagę na czas, biografię i kontekst. Nie było to przychylnie odbierane przez metodyków, władze oświatowe. Uważano, że biografię pisarza każdy uczeń może sprawdzić sobie sam. Ale dla mnie ten kontekst był istotny. Nie ma fascynacji utworem literackim bez znajomości życiorysu autora. Kiedyś interesowałem się twórczością sióstr Brontë. W latach 90. dostałem przywiezioną z Anglii naukową biografię Emily, autorki Wichrowych wzgórz. Praktycznie nie było w niej znanej z polskiego literaturoznawstwa analizy utworów, za to wszystkie wpisane były w następujące po sobie fakty z życiorysu. Pisząc o konkretnych wierszach autor podawał, kogo Brontë mogła wtedy znać, u kogo bywała, jaka była pogoda, i tak dalej. To otoczenie powstawania utworu literackiego jest ważne, a nie sucha doktryna, nakazująca dokonywać akademickich analiz, odrywając tekst od realiów. W końcu – czym byłby Joyce bez Dublina i Mickiewicz bez Maryli Wereszczakówny?

Były jakieś lektury, które szczególnie trafiały do uczniów?

Trudno traktować młodzież, jako całość. Ale były. Na przełomie wieków rekordy biła literatura fantasy. Organizowałem konkursy literackie i większość wpływających na nie prób literackich utrzymana była właśnie w tym gatunku. Tolkien i Sapkowski byli niekwestionowanymi idolami.

Natomiast jeżeli chodzi o listę lektur, to proszę pamiętać, że nawet najciekawsza lektura ucznia odpycha. Bo jest to coś narzuconego z góry, czego znajomość podlega ocenie. Ogromne wrażenie robiły na pewno opowiadania Borowskiego. Trochę mniejsze – Rozmowy z katem Moczarskiego. Dżuma Camusa, doskonale przetłumaczona,  trafiała do wielu starszych uczniów. Duże zainteresowanie – co ciekawe – budziła poezja Leśmiana.

A najgorsze lektury?

Cierpienia młodego Wertera zawsze budziły okrzyki: „O Boże!”. Trudność sprawiał też Lord Jim Josepha Conrada. Ale wydaje mi się, że to kwestia tłumaczenia. Conrad zrobił furorę w świecie anglosaskim ze względu na podziwianą tam lekkość i słowiańską barwność jego pisarstwa. I chyba osoby tłumaczące go na język polski nie potrafiły tego oddać. Poza tym licealiści nie za bardzo rozumieli Conrada, wydawał się zawiły, przegadany, nudził ich.

A pana jakie lektury ukształtowały?

Powiem teraz coś bardzo dziwnego, ale książką, która zrobiła na mnie kolosalne wrażenie była powieść, będąca lekturą pokoleniową modernistów pod koniec XIX wieku. Mowa o Na wspak Jorisa-Karla Huysmansa, rzecz o samotniku,  który z obrzydzenia do świata odizolował się w niebywałym luksusie i spełniał swoje zachcianki natury estetycznej. Mam wrażenie, że na młodego mnie ta książka zadziała równie silnie, co na poetów Młodej Polski.

A druga taka powieść to Po tamtej stronie Alfreda Kubina, także malarza surrealisty, autora między innymi okładek do książek Tomasza Manna, który uważał Kubina za wariata. Po tamtej stronie wskazuje na dwudzielność rzeczywistości. Na to, że dzieli się ona na świat racjonalny i irracjonalny, tak jak na świat piękna i brzydoty, zależnie od tego, jaki punkt widzenia przyjmujemy. Wstrząsająca lektura.

No i Proces Franza Kafki – najdoskonalsza synteza społeczeństwa XX i XXI wieku, nawet bardziej chyba XXI wieku. Kafka przewidział epokę powszechnej inwigilacji, podsłuchiwania, strachu, tropienia. Tej obezwładniającej niemocy jednostki wobec machiny państwa, władzy, wielkich korporacji.

Muszę powiedzieć, że mnie pan zaskoczył. Spodziewałem się, że wymieni pan któregoś z pisarzy iberoamerykańskich, niezwykle popularnych w latach 70. w Polsce.

Nie fascynowałem się ich twórczością. Chyba zbyt wyraźnie zdawałem sobie sprawę z kontekstu politycznego ich popularności. Byłem wtedy zagorzałym antykomunistą, natomiast oni byli lewicowej proweniencji i dlatego też bezpieczni dla władzy i wydawani w dużych nakładach. Pozornie nie odnosili się do Polski, do Europy, a do odległej  Ameryki Południowej. Można było drukować, nie spodziewając się niepokojów. Gra w klasy czy Sto lat samotności to były dla władzy książki bezproblemowe, nie budziły tęsknot, marzeń o lepszym życiu. Nie mówię źle o ich autorach, niemniej jednak do mnie nie trafiali.

Możliwe też, że buntowałem się przeciwko modzie. Autorów iberoamerykańskich wydawano wtedy bardzo obficie i ładnie edytorsko, o wiele atrakcyjniej niż polskich. Na studiach czytali ich wszyscy moi znajomi, a do dobrego tonu należało wymądrzanie się na ich temat. Nie wykluczam, że działałem po prostu na przekór.

Ale był jeden tekst z Ameryki Południowej, który zrobił wtedy na mnie kolosalne wrażenie. I to paradoksalnie autora bardzo lewicowego, czołowego pisarza komunistycznej Kuby. Chodzi o opowiadanie Alejo Carpentiera Koncert barokowy. Muzyka to moja ogromna pasja, a Carpentier w niebywale płynny sposób pokazywał, że jest to jeden żywioł funkcjonujący w różnych wcieleniach. Wychodził od postaci Vivaldiego, a kończył na Armstrongu i jazzie. W tamtych czasach taka konstatacja była bardzo odważna. Muzycy klasyczni i w ogóle tzw. „artyści kultury wysokiej” uważali wtedy granie jazzu czy, nie daj Boże, rocka za profanację i zdradę wielkiej sztuki.

– rozmawiał Tomasz Pstrągowski