Aktualności

fot. archiwum autorki
14.03.2023

Nocny stolik #88. Roksana Jędrzejewska-Wróbel: książki wołają mnie z półek

Roksana Jędrzejewska-Wróbel to pisarka, scenarzystka i literaturoznawczyni, autorka popularnych i nagradzanych książek dla dzieci i młodzieży. W ostatnich latach wydała m.in. powieść Stan splątania i książki z cyklu Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane. W rozmowie z Instytutem Książki opowiada m.in. o intuicyjnym doborze lektur, zapożyczonym od książkowej Polyanny wyuczonym optymizmie, a także o tym, że w literaturze najbardziej lubi prawdziwe historie i poezję.

Przebywa pani akurat w Kalifornii, dlatego rozmawiamy przez internet. Co czytała pani w podróży?

Błony umysłu Jolanty Brach-Czainy, które zabrałam ze sobą z uwagi na kompaktowy format. Wzięłam też Podróże, zamyślenia, aluzje Mariana Golki. Książka jest malutka, kupiłam ją przypadkiem i zachwyciła mnie. To eseje o podróżowaniu – o tym, jak przeżywamy doświadczenie podróży, co utrwalamy we wspomnieniach, dlaczego podróżujemy i po co w ogóle wychodzimy z domu. Bardzo adekwatna lektura w kontekście mojego wyjazdu.

A co czyta pani teraz?

Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach autorstwa Rosecransa Baldwina. Jak wskazuje tytuł, to książka o Los Angeles, próbuję z jej pomocą zrozumieć to miejsce. Jestem tu czwarty raz, ale wciąż nie umiem ułożyć tego miasta w sobie, wciąż mi się wymyka. Los Angeles to bardzo szczególne miejsce – przestrzeń obciążona mitem, rozpoznawalna na całym świecie, sklejona z Hollywood. Próbuję sobie poukładać to, co widziałam do tej pory, a także swoje własne przemyślenia. Siłą rzeczy lektura tej książki jest więc dla mnie bardzo interesująca.

Czyta pani dużo literatury faktu?

Przed naszą rozmową zastanawiałam się, co ja właściwie czytam (śmiech). Jeśli policzymy wywiady jako literaturę faktu, to zdecydowanie tak – bardzo chętnie czytam rozmowy. Lubię literaturę faktu, bo jest usytuowana blisko życia. Już wiele lat temu, kiedy szukałam tematu do doktoratu, wiedziałam, że absolutnie nie chcę wchodzić w fikcję. Czułam, że analizowanie literatury pięknej daje olbrzymie pole do manipulacji. Po pięciu latach filologii polskiej doszłam do wniosku, że naprawdę wszystko można zinterpretować na tysiąc sposobów i jeśli ma się spryt, inteligencję i zdolność argumentacji, to do każdego tekstu da się dorobić dowolną teorię.

Przechodziłam podobny kryzys pod koniec studiów polonistycznych. Popchnęło mnie to w stronę językoznawstwa – miałam wrażenie, że to mniej giętka gałąź.

Dobrze to pani ujęła, chodzi o potrzebę poczucia oparcia pod stopami. Jestem niezła w analizie. Wielokrotnie to słyszałam i zdałam sobie sprawę z tego, że jestem takim trochę cwaniakiem analitycznym – mogę zanalizować, co tylko chcę, dowolnie dobierając narzędzia. Czułam, że to stwarza duże pole do nadużyć, więc doktorat napisałam z listów, a zatem z literatury faktu.

Dlaczego zdecydowała się pani akurat na listy Kazimiery Iłłakowiczówny?

W czasie poszukiwania tematu doktoratu pojechałam na wycieczkę do Kórnika, tak po prostu, żeby zwiedzić zamek. Wtedy dowiedziałam się, że w Bibliotece Kórnickiej znajduje się archiwum Iłłakowiczówny. Uznałam, że w tak wspaniałym otoczeniu miło będzie pracować, dlatego zaczęłam się nią zajmować. Być może to niska pobudka, ale dała dobre owoce – Iłła okazała się fascynującą postacią. Zarówno w literaturze pięknej, jak i literaturze faktu porusza mnie prawdziwość życia, zmaganie się z codziennością, pytania, które wszyscy sobie stawiamy wobec trudnych doświadczeń, sposoby radzenia sobie z nimi. A Iłła miała niezwykłe życie – nierozerwalnie splecione z historią, z polityką – a jednocześnie była bardzo samotna jako człowiek. Wiodła życie poszarpane, wręcz bezdomne, ale przez cały czas próbowała zachować godną, wyprostowaną postawę wobec przeciwności losu. Lubię historie, które pokazują więcej niż losy jednego człowieka. Lubię szerszą perspektywę, rzuty z góry.

Nie wybrała pani Iłłakowiczówny ze względu na wiersze?

Otóż nie! Iłłakowiczówna-poetka nie zrobiła na mnie nigdy wielkiego wrażenia. Jeśli chodzi o poezję, to wielkim uznaniem darzę Annę Świrszczyńską. Uważam, że jej praca ciągle pozostaje niedoceniona, choć na szczęście zauważa się ją coraz bardziej. To wielka poezja, taka, która dotyka mięsa, sięga sedna. Świrszczyńska nie boi się spotkania metafory i fizjologii, pisze o starości, ciele, brudzie życia, kobiecej sile i słabości. Pisze pięknie, mocno. Swoją magisterkę poświęciłam właśnie Świrszczyńskiej.

Czytuje pani współczesną poezję?

Na pewno nie jestem na bieżąco, nie czuję już takiej potrzeby. Mam wrażenie, że i tak nie przeczytam wszystkiego, co jest wartościowe, czasu jest po prostu za mało. Spośród współczesnych twórców zainteresowała mnie poezja Louise Glück, noblistki sprzed paru lat. Jakiś czas temu, dość przypadkowo, w czasie pobytu w Londynie, odkryłam też poetkę Carol Ann Duffy. Chyba nie była przekładana na polski, więc czytam ją w oryginale, co na pewno ma wpływ na odbiór. Moja znajomość języka pozostawia sporo do życzenia, ale lubię czytać wiersze po angielsku. W poezji jest coś ponadjęzykowego, w czasie lektury tworzą się obrazy. Właściwie to tak można podsumować mój literacki gust: lubię prawdziwe historie i poezję.

Z tego, co pani mówi, wynika, że czyta pani głównie kobiety. Czy istotnie tak jest?

Rzeczywiście, jakoś tak się teraz składa, chociaż zaczynałam od czytania mężczyzn. Gdy miałam 17 lat, wpadła mi w ręce wydana przez Piotra Sommera Antologia nowej poezji brytyjskiej i do tej pory pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie Brian Patten. Myślę też, że moją wrażliwość językową w dużej mierze ukształtowali Różewicz i Leśmian. Natomiast teraz, istotnie, chętniej wybieram poetki – działa tu wspólnota doświadczenia, ich sposób patrzenia jest mi znajomy. Bardzo cenię Rupi Kaur, choć wiem, że niektórzy wieszają na niej psy, zarzucają jej populizm i powierzchowność.

Zbiera mieszane recenzje i budzi zaskakująco silne emocje. Może zrobiła się zbyt znana i wiele osób poczuło obowiązek wyrobienia sobie opinii.

Ja uważam, że Rupi Kaur robi dobrą robotę, oddając puls współczesnego świata. Jej wiersze to krótkie, zwięzłe, proste formy – ona ma bardzo celne spostrzeżenia, potrafi złapać coś w paru słowach. Dodatkowo jej atutem jest fakt, że czyta ją mnóstwo młodych dziewczyn, dla których to impuls, żeby wejść dalej w świat literatury i poezji. Uważam, że Rupi Kaur jest ważnym współczesnym głosem młodej kobiety, głosem przeciwko rasizmowi i patriarchatowi. W swojej poezji prezentuje bardzo niezależny, samostanowiący sposób widzenia świata. Pod tym względem wydała mi się podobna do Świrszczyńskiej.

To ciekawe!

Jest taki wiersz Świrszczyńskiej, Zgrzebło z żelaza, w którym ona pisze: „Dziś nie przychodź do mnie [...] Bo dziś u mnie remanent i generalny remont”, a dalej, że szoruje szczotką ciało aż do kości, kość aż do szpiku. To bardzo cielesna przestrzeń. To nie jest subtelna Pawlikowska, cały czas pulsująca, szukająca relacji z mężczyzną, która jest dla niej jak powietrze. Świrszczyńska to kobieta, która szuka. Szuka bardzo odważnie. Nie odwraca się od miłości, ale nigdy nie jest ona dla niej priorytetem, bo przede wszystkim szuka siebie. Właśnie w tym miejscu dostrzegam podobieństwo pomiędzy tymi dwiema poetkami. Co prawda forma jest u nich zupełnie inna, ale widzę w Kaur prawnuczkę Świrszczyńskiej.

Mówiła pani o przypadkowym odkryciu Carol Ann Duffy. Zdarza się pani dobierać lektury intuicyjnie?

Moja ulubiona pisarkę, Zeruyę Shalev, odkryłam w podobny sposób wiele lat temu. Wcześniej nic o niej nie słyszałam, aż pewnego razu trafiłam na jej książki w Empiku. To były, zawinięte w dwupak, Życie miłosne i Mąż i żona. Zajrzałam do środka i kompletnie odpłynęłam z rytmem tej gęstej prozy… Jak ona pisze! Niekończące się zdania, nieokiełznane emocje... Odpowiadając na pani pytanie: tak, często dobieram książki w taki sposób. Wołają do mnie z półek. A Tiziano Terzani to nawet na mnie patrzył! Takim wzrokiem, że Powiedział mi wróżbita kupiłam, nie zaglądając do środka (śmiech).

Czyli potrafi pani wybrać swoją ulubioną pisarkę. A ulubioną książkę?

Owszem, choć to nie jest literatura piękna. Mowa o Biegnącej z wilkami Clarissy Pinkoli Estés, która – dosłownie – zmieniła moje życie. To książka transformacyjna dla kobiet, budząca zaufanie do intuicji, ale dla mnie jako pisarki to przede wszystkim lektura o uzdrawiającej mocy opowieści. O tym, jak bardzo opowieść potrzebna jest nam wszystkim i jak bardzo jesteśmy pod tym względem do siebie podobni. Niezależnie od kręgu kulturowego ludzie mają potrzebę obudowania rzeczywistości narracją. Co więcej, te narracje często są do siebie dość podobne.

Zmienię temat: czytanie to zwyczaj, który wyniosła pani z domu, czy nabyła później?

Czytam od zawsze. Moja mama bardzo dużo czytała, więc od początku było dla mnie czymś naturalnym, że w domu są książki, że chodzi się do biblioteki. Zresztą, nawiasem mówiąc, do dziś zachwycam się bibliotekami.

Często pani w nich bywa?

Nieustająco! Mam mnóstwo spotkań autorskich właśnie w bibliotekach, więc ciągle poznaję nowe placówki i świetnych ludzi, którzy je tworzą. Biblioteka to niezwykłe miejsce, gdzie na półkach – opakowane w okładki – stoją historie, które mogą nas rozśmieszyć, wesprzeć, poszerzyć nam horyzonty. I do tego wszystkie są dostępne zupełnie za darmo! Niczym nie ryzykujemy, możemy po prostu wypożyczyć dany tytuł, zanurkować w opowieść i zupełnie bezkarnie ją opuścić, jeśli nam się nie spodoba. Oddać książkę, pożyczyć nową. Iwona Pietrzak-Płachta, bibliotekarka, która została ostatnio Nauczycielem Roku nazywa biblioteki „Wypożyczalniami skrzydeł”. I ma rację.

Co czytała pani jako dziecko?

Czytałam wszystko. Mama zapisała mnie do biblioteki, kiedy miałam 7 lat i dość szybko zaczęłam tam chodzić sama. Wypożyczałam dużo, książki były dla mnie odskocznią od raczej smutnego dzieciństwa. Byłam jedynaczką, moi rodzice byli starsi i tak naprawdę przyjaźniłam się z bohaterami książek. Z tego co pamiętam, na początku czytałam dużo Astrid Lindgren, ale i baśni ludowych. Stąd też mój sentyment do przetwarzania tych baśniowych wątków, który zaowocował napisaniem cyklu Siedem szczęśliwych. Później, kiedy byłam nieco starsza, bardzo ważną książką była dla mnie Polyanna. Mogę powiedzieć, że ta lektura mnie uformowała.

To ciekawe, bo nie wszyscy lubią Polyannę. Powie pani coś więcej na ten temat?

Dla mnie ta powieść to dowód na to, jak silny wpływ na dzieci może mieć literatura. Czytając Polyannę miałam 9 albo 10 lat i to była dla mnie książka wspomagająca, samorozwojowa. Potraktowałam historię Polyanny trochę jak poradnik i zaimplementowałam do własnego życia tę jej grę w zadowolenie (bohaterka powieści rozbraja trudności zsyłane przez los, doszukując się w nich dobrych stron – przyp. red.). Kiedy było mi trudno i źle, zastanawiałam się, co dobrego zobaczyłaby w tej sytuacji Polyanna i bardzo mi to posłużyło.

To taki wyuczony optymizm.

Dokładnie tak. Można kpić z takiej postawy, ale tak naprawdę to do nas należy decyzja o tym, w jaki sposób widzimy rzeczywistość. Jej spektrum jest szerokie, a my możemy wybierać, na jakich fragmentach się koncentrujemy. Oczywiście warto starać się widzieć całość, ale jednocześnie, dla własnego zdrowia psychicznego, trzeba decydować, nie tylko na co się patrzy, ale też, co się widzi. W najczarniejszych historiach można znaleźć światło. Właśnie tego nauczyłam się od Polyanny.

Podobne podejście, które akcentuje, że sposób postrzegania rzeczywistości stanowi wybór jednostki, wraca dziś do łask pod postacią coachingu. Jest tylko inaczej opakowane.

Dla wielu – nieznośnie opakowane. Wczoraj widziałam w księgarni zbiór esejów pod tytułem: Antidotum: Szczęście dla ludzi, którzy nie mogą znieść pozytywnego myślenia (śmiech). Natomiast mnie nie chodzi o pozytywne myślenie, ale o wzięcie odpowiedzialności za swoje życie, a to oznacza też zobaczenie i docenienie tego, co się już ma. Czasem, żeby dobrze funkcjonować, trzeba świadomie wybierać swoje myśli. Jak Kopciuszek oddzielać plewy od ziarna. Zresztą mam poczucie, że w dzisiejszym świecie nieustannie trzeba coś wybierać, wszystkiego jest za dużo. Przed naszą rozmową myślałam o przeczytanych książkach i nie mogłam przypomnieć sobie, co mi się właściwie podobało. W tym natłoku zapomniałam o powieści, którą czytałam parę miesięcy temu i która mnie powaliła: Żywe morze snów na jawie Richarda Flanagana. To genialna powieść o śmierci, zanikaniu świata. Autorowi udało się dotknąć czegoś prawdziwego, powiedzieć coś niezwykle ważnego o kondycji współczesnego człowieka. Uchwycił naszą samotność, wyalienowanie, lęk przed życiem. Zna pani tę powieść?

Nie.

Jest świetnie napisana i znakomicie przetłumaczona przez Macieja Świerkockiego. Jej akcja dzieje się w Nowej Zelandii. Główna bohaterka przyjeżdża tam, razem z rodzeństwem, bo ich matka jest umierająca. Trzeba podjąć decyzję o dalszym postępowaniu z osobą w stanie terminalnym. Rodzeństwo decyduje się podtrzymywać ją przy życiu i na skutek tej decyzji ta matka, kolokwialnie mówiąc, umiera przez całą powieść. Powieść Flanagana to historia o nieudolnej próbie kontrolowania świata, podczas gdy w tle płoną lasy w Australii, wymierają kolejne gatunki zwierząt. Świat znika, w pewnym momencie zaczynają znikać rzeczy z domu bohaterki, a ostatecznie znika również ona sama, i to fizycznie – najpierw palec, kawałek ręki… Żywe morze snów na jawie to ciekawe połączenie naturalistycznego opisu świata i realizmu magicznego. Znakomita powieść, przepiękna! Zmierzałam jednak do tego, że ta powieść zrobiła na mnie wielkie wrażenie, bardzo dużo o niej myślałam, po czym zupełnie o niej zapomniałam! Ciągle jesteśmy bombardowani nowymi rzeczami, przesyceni, przebodźcowani. Przez cały czas musimy czuwać, uważnie wybierać.

Czy w puli pani dziecięcych lektur było coś, za czym pani nie przepadała? A może coś, do czego wróciła pani po latach i przeżyła rozczarowanie? 

Przychodzi mi do głowy Ania z Zielonego Wzgórza. Jako dziecko pochłaniałam książki dość bezkrytycznie, czytałam dużo i wszystko mi się podobało. Miałam też poczucie – na szczęście już się go pozbyłam – że książkę należy przeczytać do końca, nawet jeśli się nie podoba. Cykl o Ani podobał mi się bardzo, przeczytałam całość, dobiłam aż do Rilli ze Złotego Brzegu. Jednak potem, już wychowując trójkę własnych dzieci, próbowałam zachęcać je do „swoich” książek. Zaczęłam czytać ten cykl swojej najmłodszej, wtedy około trzynastoletniej córce. To było ciekawe doświadczenie – lekturowe spotkanie z innym pokoleniem zaowocowało wieloma rozmowami, jakie odbyłyśmy z córką. Szło nam nieźle aż do momentu, w którym Ania jest już na uniwersytecie i próbuje pozbyć się niechcianego kotka… 

Z perspektywy dzisiejszej czytelniczki to szokujący wątek, bo kto to widział, żeby truć kota!

Czytałam to zszokowana. Nie mogłam uwierzyć, że to mój stary egzemplarz, początkowo myślałam, że ktoś zamienił książki. Jak to możliwe, że nie pamiętałam tego okropnego wątku? Gdzie ja byłam, czytając to w wieku kilkunastu lat? Pamiętam, że po lekturze tego fragmentu odbyłyśmy z córką bardzo długą dyskusję. Obie zastanawiałyśmy się, co tu się w ogóle wydarzyło. Nawiasem mówiąc, moja córka studiuje teraz antropozoologię (śmiech). W każdym razie w przypadku cyklu o Ani z Zielonego Wzgórza mogę mówić o bardzo rozczarowującym powrocie do lektury. Nawiasem mówiąc, bardzo ciekawa jestem Anne z Zielonych Szczytów, czyli nowego tłumaczenia Anny Bańkowskiej. 

Czy jako członkini Polskiej Sekcji IBBY jest pani na bieżąco z polską literaturą dla niedorosłych?

Szczerze mówiąc, niespecjalnie. Przeglądam katalogi, orientuję się ogólnie, ale nie jestem w stanie czytać wszystkiego, co jest interesujące. Było mi łatwiej, kiedy moje dzieci były małe. Ostatnio zrobiła na mnie duże wrażenie świetna powieść Katarzyny Wasilkowskiej Już, już!, która była nominowana do nagrody Literacka Podróż Hestii razem z moim Stanem splątania. Jest bardzo dobrze napisana i bardzo aktualna: przekonująco pokazuje proces uzależniania się 10-letniej dziewczynki od gry, od wirtualnego świata. To uzależnienie jest niezwykle podstępne, zbliża się małymi, niezauważalnymi kroczkami. Bohaterka tak naprawdę w ogóle nie interesuje się grami, nie ma komputera, raczej rozwija uzdolnienia plastyczne, a mimo to ostatecznie poddaje się presji rówieśniczej. Jej koleżanki grają w Kryształowy zamek, o którym cały czas sobie opowiadają, a ona na ich tle jest nieco wykluczona – społecznie i cyfrowo. Kiedy w końcu w jej zasięgu pojawia się komputer, dołącza do gry – przyjemnej, łagodnej, ale zarazem wymagającej ciągłej obecności, bo kiedy gracze są nieobecni, zbudowany przez nich świat umiera. Trzeba o niego nieustannie dbać, tak jak kiedyś było z Tamagotchi. Bohaterkę krok po kroku wciąga świat gry i w końcu ona po prostu w nim znika. Zupełnie jak bohaterka powieści Flanagana, o której przed chwilą opowiadałam – dostrzegam tu podobieństwo. 

Może je pani opisać?

U Flanagana bohaterka Anna, dorosła kobieta, również ucieka w świat cyfrowy. Emocje związane z dzieciństwem, matką, jej umieraniem są tak silne, że na szpitalnym korytarzu szuka odskoczni w mediach społecznościowych. Znajduje ukojenie w scrollowaniu obrazków i stopniowo znika z prawdziwego świata. Nie chce się z nim konfrontować. Problem uzależnienia od nowych technologii nie dotyczy tylko dzieci. Być może takie znikanie to znak czasu. Coraz trudniej się nam żyje.

Rozumiem, że stawia pani na rzeczywistość namacalną. Wszystkie książki kupuje pani w papierze czy korzysta pani z czytnika ebooków?

Na razie pozostaję wierna papierowi, choć od niedawna mam też Kindle’a, bo dzieci dały mi go na święta. Nie użyłam go jeszcze, ale zamierzam. Chociaż z drugiej strony w czasach zanikania realności bardzo ważny pozostaje dla mnie kontakt fizyczny, namacalność książek. 

– rozmawiała Patrycja Pokora