Aktualności

fot. archiwum autora
30.09.2022

Nocny stolik #79. Krzysztof Majer: nie ma dla literatury nic bardziej zabójczego niż świętoszkowate traktaty

Krzysztof Majer, tłumacz literatury pięknej i adiunkt w Zakładzie Literatury i Kultury Północnoamerykańskiej na Uniwersytecie Łódzkim, opowiada m.in. o tym, co pociąga go w literaturze, pracy nad powieściami Marksona, Thompsona i Gurnaha, swych literackich fascynacjach, redaktorach jako sprzymierzeńcach i pragnieniu, by dzielić się z polskimi czytelnikami tym, co się odkrywa.

Często trafiasz na książki, które masz ochotę przełożyć?

Optymistycznie zakładasz, że mogę wybierać, co tłumaczę. Udało mi się to tylko dwa razy. Tak było z Kochanką Wittgensteina Davida Marksona, którą niedawno wydał Państwowy Instytut Wydawniczy. Wcześniej był zbiór opowiadań Billa Gastona, Bogowie pokazują klaty, który tłumaczyłem razem z Kają Gucio. Ani Markson, ani Gaston nie są pisarzami z pierwszych stron gazet… To może najpierw o Kanadyjczyku Gastonie?

W przeciwieństwie do Alice Munro z jej Noblem czy Margaret Atwood z Bookerem, Gaston to raczej pisarz offowy, który częściej zbiera nominacje do pomniejszych nagród, niż je dostaje. Wpadłem na pomysł, żeby zrobić wybór jego krótkiej prozy, bo w tej formie jest, jak sądzę, najcelniejszy, więc z siedmiu tomów wybrałem kilkanaście opowiadań i skonsultowałem ten zestaw z pisarzem. Nie pamiętam już, ile trwało szukanie wydawcy, może rok. Zgłaszałem się do kilku wydawnictw, ale dopiero Marginesy, z którymi wcześniej nie współpracowałem, zainteresowały się Gastonem i wydały Bogów. Tu duża zasługa Adama Pluszki.

Z kolei pomysł na Marksona jest o wiele starszy, Kochankę Wittgensteina chciałem przełożyć, jak tylko ją przeczytałem. Wróciłem do tego zamiaru za namową Magazynu „Wizje”. Kiedy tam ukazał się fragment przekładu, udało mi się zainteresować nim Kamila Piwowarskiego z Państwowego Instytutu Wydawniczego. Wcześniej pięć dużych wydawnictw odmówiło, choć z serdecznością… Jedni nawet odezwali się jakiś czas temu, parę miesięcy przed premierą, z pytaniem, czy ten Markson jeszcze aktualny. Miło!

Podobno Marksonowi odrzucono maszynopis ponad pięćdziesiąt razy.

Pięć a pięćdziesiąt pięć – to tyle co nic. Próbowałem przekonać ludzi, że to piękny eksperyment, szalona pierwszoosobowa narracja pełna aluzji i kryptocytatów. Niektórych czymś takim zainteresujesz, inni natychmiast wiedzą, że to nie dla nich… Ja już po paru stronach byłem przekonany, że to coś zupełnie wyjątkowego. Ale teraz już wiem, że do wydawcy trzeba chodzić z próbką polskiego tekstu, najlepiej sporą, zamiast wysyłać oryginał z zapewnieniami, że rzecz jest wybitna.

Lubisz wyzwania – bohaterką Kochanki Wittgensteina jest kobieta, która twierdzi, że jest ostatnią osobą na Ziemi, a w Pottsville, powieści Jima Thompsona, którą przełożyłeś w zeszłym roku, głównym bohaterem jest szeryf-psychopata udający prostaka. To dwuznaczne, złożone postaci, co świetnie oddałeś w tłumaczeniu. Dlaczego zdecydowałeś się na przekład Thompsona? Pisał kryminały, uznanie zdobył dopiero pośmiertnie, a i dziś nie jest szczególnie popularny.

Pottsville, a właściwie Pop. 1280, zaproponowało mi Wydawnictwo Czarne. To książka sprzed pół wieku, co mi akurat nie przeszkadza. Nie widzę też problemu w tym, że facet pisał literaturę gatunkową, popularną, o ile jest dobrze zrobiona. Tak jak wspomniałaś, szeryf Nick Corey udaje nieszkodliwego głupka, ale prędko się przekonujemy, że sam jest głównym rozgrywającym w złożonej intrydze. Język tej książki wydał mi się bardzo interesujący, a to jest to, co w literaturze pociąga mnie znacznie bardziej niż fabuła, bohater, temat. Zręcznego stylisty jestem gotów słuchać, nawet jeśli opowiada o transformatorach toroidalnych, nudziarzowi dziękuję, choćby przychodził z najciekawszym tematem.

W Pottsville słyszałem echa amerykańskiej klasyki, na przykład łotrzykowskiej gadaniny z Przygód Hucka Marka Twaina, choć u Thompsona mamy raczej łotra przez duże „ł”. Szeryf Nick Corey pokazuje nam wprawdzie, co siedzi w tych wszystkich porządnych chrześcijanach z jego miasteczka, ale on sam nie jest sympatycznym chłopcem jak Huck. Ani też nie jest, jak Huck, wyrzutkiem, tylko przedstawicielem lokalnej władzy, który się w niej dobrze okopał. Thompson czerpie z amerykańskiego języka mówionego, z jego odmiany południowej. Sporo tu groteski, którą można by skojarzyć z bardziej popowym Faulknerem – z Azylu, nie z Wściekłości i wrzasku. A jeszcze więcej z zapomnianych dziś powieści Erskinea Caldwella, które czytałem wiele lat temu w przekładach Miry Michałowskiej czy Bronisława Zielińskiego. To wszystko oczywiście podkład, bo z wierzchu mamy intrygę kryminalną.

W Pottsville nie zawsze wiadomo, kiedy kpi z nas narrator, a kiedy Thompson. Lubię teksty pęknięte, bo nie ma dla literatury nic bardziej zabójczego niż świętoszkowate traktaty o tym, że wszyscy powinni się kochać i szanować. Ale… czułem, że dotykam czegoś bardziej niebezpiecznego niż zwykle. Wiedziałem, że Thompson tnie i wyśmiewa, ale kogo i po co – już nie zawsze. Przeglądałem później recenzje…

…niewiele ich było.

W większości blogi, bookstagramy, niektóre noty ciekawe. Interesowało mnie, jak odbierany jest humor w tej powieści. I często miałem wrażenie, że czytelnicy zatrzymują się na poziomie rasistowskich dowcipów, które narrator wymienia z szeryfem innego miasteczka. Nie wiem, czy zastanawiają się nad tym, że Nick podchodzi tamtego, by ujawnił się w całej swojej obrzydliwości. Do kogo jednak puszcza oko stojący nad nim Thompson? I tak dalej…

Konwencje westernu i czarnego kryminału nie są u nas tak popularne, jak kiedyś, dlatego przekład wydaje mi się gwiazdą tej powieści. Kiedy porównałam oryginał z tłumaczeniem, zauważyłam, że czasami idziesz krok dalej niż autor, tekst przekładu brzmi jeszcze swobodniej – niekiedy nawet bardziej grubiańsko – niż oryginał. Wyczułeś, że polszczyzna potrzebuje rozszczelnienia przy takiej książce, i rozwalasz język od środka?

Nie chciałoby mi się tłumaczyć czegoś, w czym jedyną gwiazdą będzie przekład, zresztą byłoby to chyba po prostu aroganckie; więc oczywiście uważam, że Pottsville to przede wszystkim sprawnie skrojony pulp albo może anty-pulp. Z rozwalaniem języka to też przesada, ale faktycznie sporo tu polszczyzny niestandardowej. Chciałem, żeby przekład był potoczysty i żeby mowa bohaterów mieściła się gdzieś między konwencją literacką a realistycznym odwzorowaniem języka. Jednak gadanie Nicka musiało być karykaturalne, bo on swoje prostactwo wyolbrzymia, to kamuflaż – miałem więc nadzieję, że czytelnik rozpozna w tym „gadaniu” gadanie literackie, skonstruowane, wystylizowane na mowę prostaczka, na tyle jednak płynne, żeby utrzymało ciężar narracji. Mam nadzieję, że da się wyczuć to Nickowe udawanie, na przykład w scenach rozmów z innymi – „porządnymi” – obywatelami, którzy posługują się zupełnie przezroczystą angielszczyzną. Balansowanie na tej cienkiej linie między potoczystością a stylizacją dało mi najwięcej frajdy, kiedy tłumaczyłem.

Pottsville jest też zabawną powieścią i zależało mi na tym, by w przekładzie zachować ten humor, choć żarty Thompsona często są naprawdę niewyszukane. Autor co chwilę testuje czytelnika – how far can you go? Rozbawią cię latające bobki albo to, że ktoś wpadł do wychodka? Starałem się, żeby było widać, że narrator panuje nad tymi elementami i zdaje sobie sprawię z ich efektu. Dla niego wszyscy jesteśmy kolejnymi rozmówcami, których udaje mu się wystrychnąć na dudka. Ale tak, w oryginale były też fragmenty, które domagały się naoliwienia. Dobrze się bawiłem, próbując sprawić, żeby niektóre żarty przeszły, a jednocześnie wywołały w czytelniku poczucie niesmaku z powodu własnego rozbawienia.

Czy Twain i Faulkner to pisarze, których czytałeś, żeby wczuć się w nastrój Pottsville?

Do nich nie musiałem wracać, bo zawsze mi do nich blisko. Przygody Hucka co roku omawiam na zajęciach z literatury amerykańskiej. Mało kogo cenię tak jak Faulknera, choć wciąż nie znam go tak dobrze, jak bym chciał. Zawsze jednak staram się przeczytać kilka książek autora, którego akurat tłumaczę. O Thompsonie wiedziałem bardzo niewiele, kojarzył mi się raczej z filmami: Morderca we mnie, Naciągacze… Doczytałem sobie te powieści; skądinąd uważam, że do Pottsville im daleko.

Podobno Państwowy Instytut Wydawniczy planuje nowe wydanie niektórych utworów Faulknera.

Tak, planowany jest nowy przekład opowiadań, w dwóch tomach; PIW wydał je pod koniec lat sześćdziesiątych w tłumaczeniu Zofii Kierszys, Jana Zakrzewskiego i Ewy Życieńskiej. Tym razem tłumaczy będzie czterech: pierwszy tom robimy na spółkę z Maciejem Płazą, pomysłodawcą, a za drugi będą odpowiedzialni Michał Kłobukowski i Marcin Szuster. Już się cieszę, że przypadnie mi w udziale parę rzeczy z Faulknerowskiej klasyki, małe arcydzieła takie jak A Rose for Emily, That Evening Sun, Dry September czy Barn Burning, o których często rozmawiam ze studentami. Ale różnie to bywa z przekładaniem rzeczy rozczytanych: opowiadania Billa Gastona znałem całkiem dobrze i sam je wybierałem, a przekład szedł opornie. Thompson za to – gładko, tak samo jak Rok Małpy Patti Smith, mimo że obie przeczytałem dopiero przed rozpoczęciem przekładu. A Faulkner jest trudny – nie bez powodu nazywa się go amerykańskim Joyceem... Każde opowiadanie to piędź ogromnej ziemi, ułamek wielkiego projektu Faulknera, dziejów całych pokoleń arystokratów i biedaków z amerykańskiego Południa. Przekładając taką Różę dla Emilii, trzeba pamiętać o dziejach Sartorisów czy Griersonów, rozsianych po iluś powieściach.

Więc rzeczywiście, lubię teksty wymagające, dobrze jednak przełożyć czasem coś lżejszego. Tych najtrudniejszych książek bardzo się boję, ale wiem, że warto je tłumaczyć i że dużo się z nich nauczę. Faulkner będzie wyzwaniem, może jak dotąd największym.

Pod koniec zeszłego roku Wydawnictwo Poznańskie ogłosiło, że będziesz tłumaczem tegorocznego Noblisty, Abdulrazaka Gurnaha. To pisarz postkolonialny urodzony na wyspie Zanzibar, którego bohaterowie są najczęściej związani z Afryką Wschodnią. Fascynuje mnie ten przeskok, którym jest dla Ciebie praca nad Gurnahem, bo jego powieści są zupełnie inne niż błyskotliwe, eksperymentalne teksty północnoamerykańskie, do których jesteś przyzwyczajony.

Informacja o Noblu zaskoczyła wszystkich. Łącznie z głównym zainteresowanym, który ponoć zwymyślał człowieka z Akademii, że sobie z niego kpi. Uwierzył dopiero jak zobaczył w telewizji ogłoszenie werdyktu… A w redakcjach potem gorączkowo poszukiwano kogoś, kto mógłby ten werdykt skomentować. Szkoda skądinąd, że o komentarz nie poproszono specjalistów od literatury afrykańskiej – w każdym razie takich opinii wówczas nie widziałem; raczej wypowiadali się etatowi eksperci od literatury wszelakiej. Nie będzie chyba zaskoczeniem, jeśli powiem, że też miałem o Gurnahu niewielkie pojęcie. Nie sądziłem, że zostanę zaproszony do tłumaczenia jego twórczości. To nie żadna kokieteria – nie tłumaczyłem wcześniej afrykańskich pisarzy, z wyjątkiem eseju Chinuy Achebego dla „Literatury na Świecie”.

Mówisz o „Krytyce kolonialistycznej”. To jeden z ważniejszych esejów, jakie napisał.

Tak. Ale Afryka jest dla mnie nowym doświadczeniem. Kiedy Paulina Surniak z Wydawnictwa Poznańskiego zadzwoniła do mnie z propozycją tłumaczenia Powróconych – bo taki jest tytuł polskiego przekładu najnowszej powieści Gurnaha, Afterlives – nie chciałem podejmować decyzji pochopnie, również dlatego, że już miałem wiele planów na ten rok. Powieści Gurnaha zdążyłem tylko przejrzeć pod kątem przekładu – zadzwonili w piątek, ja dałem odpowiedź w poniedziałek.

I z jakimi kłopotami musiałeś się zmierzyć przy tłumaczeniu?

Styl Powróconych jest podejrzanie klarowny, jakby wszystko było na wierzchu. Ale nie jest. Sporo tam niedopowiedzeń, niedoprecyzowanej geografii i chronologii, niedomkniętych fabuł. Jest też bogata tkanka intertekstualna, dla mnie nieoczywista, wymagająca znacznie więcej pracy z krytyką literacką i konsultacji ze specjalistami. Mówię o odniesieniach afrykańskich, zwłaszcza do literatury suahilijskiej – na przykład w Paradise, najsłynniejszej z jego powieści, która otarła się o Bookera. Gurnah często odwołuje się też do kontekstów anglosaskich, nawet jeśli pełnią rolę negatywną, na przykład Dickens w Dottie, Szekspir w Gravel Heart… Powieść Paradise zwykło się czytać – słusznie bądź nie – przez pryzmat Jądra ciemności. Na szczęście Wydawnictwo Poznańskie zapewniło fundusze na konsultacje ze specjalistami, co bardzo doceniam. Sam też oczywiście musiałem się oczytać… Bardzo pomocne były książki Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego o literaturze i kulturze suahilijskiej, zwykle redagowane przez Iwonę Kraskę-Szlenk, oraz książki historyczne Pawła Brudka o niemieckich wojskach kolonialnych w Afryce. Z obojgiem zresztą kontaktowałem się na różnych etapach pracy nad przekładem. Swoją drogą, w Companion to African Literatures Gurnah jest zaledwie wzmiankowany, a to obszerny tom, rok 2021... W jednej z popularniejszych antologii współczesnej prozy afrykańskiej, Gods and Soldiers, nie ma go w ogóle. Domyślam się, że w kolejnych wydaniach już będzie!

Ta nieobecność wynika być może z tego, że miał nietypową karierę – zaczynał w Tanzanii, potem spędził lata w Nigerii, a skończył jako wykładowca na Uniwersytecie w Kent.

Dodajmy jeszcze, że jego rodzina pochodzi z Jemenu… Tak, sprawa jest intrygująca. Niektórzy w ogóle nie uważają go za pisarza afrykańskiego. Sam zresztą pisze, że w anglosaskim spojrzeniu na Afrykę pomija się często północne i wschodnie wybrzeże. Dla czytelników anglojęzycznych, twierdzi Gurnah, liczy się przede wszystkim Afryka Południowa (np. z powieści J. M. Coetzeeego, Nadine Gordimer; teraz zapewne można by doliczyć Damona Galguta) i Nigeria (choćby Wole Soyinka, a ostatnio Chimamanda Ngozi Adichie). Obszar, który nazywa się ogólnikowo Afryką, jest sztucznie wyselekcjonowanym fragmentem znacznie bardziej skomplikowanej całości. Myśląc w ten sposób, rzadziej zahaczamy o miejsca takie jak Zanzibar czy Tanzania, z ich niezwykłą mieszanką etniczną, kulturową i religijną. Mam też wrażenie, że kolonializm niemiecki jest w literaturze znacznie mniej obecny niż, dajmy na to, francuski czy brytyjski.

Gurnah często wspomina o tych białych plamach?

Tak, na przykład w kontekście Powróconych otwarcie mówi, że przeciętny czytelnik niewiele wie o Tanganice, o tym, co się tam działo się między powstaniem Busziriego w 1888 roku a końcem pierwszej wojny światowej. Zresztą stosunek Gurnaha do kolonializmu jest inny niż np. Achebego, Soyinki czy Ngũgĩego wa Thiong’o, z którymi często wchodzi w spór, na przykład w eseju An Idea of the Past. Uważa, że ich optymizm z czasów po dekolonizacji był przedwczesny… Zarzuca im alegoryzowanie i upraszczanie historii Afryki po to, żeby zbudować spójną, a przez to wykluczającą narrację o przeszłości. Sprzeciwia się homogenicznemu spojrzeniu na dzieje Afryki i gloryfikacji afrykańskich nacjonalizmów. Broni też kulturowej złożoności tych miejsc – złożoności w całym jej bogactwie, a czasem i grozie, sprzed pojawienia się europejskich kolonizatorów. Uważa, że podejście postkolonialne, choć oczywiście potrzebne, uprzywilejowuje moment kolonizacji, spłaszcza historię, zrównuje ze sobą dzieje często bardzo odmiennych obszarów, bo doświadczyły podobnej przemocy ze strony imperium.

Czyli kolonializm to tylko wyimek bogatej historii kontynentu?

W Imagining the Postcolonial Writer Gurnah ukazuje kolonizację jako jeden z wielu momentów dziejowych, które kształtowały losy Afryki, podobnie jak wcześniejsze podboje i zależności – przede wszystkim handlowe. Obok wykorzenienia, migracji i uchodźstwa handel jest jednym z najczęściej powracających tematów w jego pisarstwie, bo tego typu wymiana wymaga spotkania z Innym, wejścia z nim w relację. Basen Oceanu Indyjskiego to pod tym względem niezwykle ciekawe miejsce, dlatego że w okolicach Zanzibaru przecinało się wiele szlaków handlowych. Czarna Afryka spotykała się tam z Bliskim Wschodem i Azją Południową, mieszały się tożsamości afrykańskie, arabskie, hinduskie. Gurnah właśnie tę złożoność przeciwstawia afrykańskim nacjonalizmom.

Jednocześnie nie chodzi o idealizowanie tych miejsc, które zostały skolonizowane – pisarz uważa, że trzeba pamiętać też o wcześniejszej, lokalnej historii zniewolenia, handlu ludźmi, krwawych konfliktów. Widać to między innymi we wspomnianej powieści Paradise, gdzie mamy Afrykę Wschodnią u schyłku epoki handlu karawanowego, zanim ukrócili go Niemcy. Gurnah opisuje tu podróż z Tanganiki w głąb lądu, aż po Kongo. Wszystko widzimy z perspektywy młodego chłopaka, który za ojcowskie długi został oddany w niewolę – dosłownie „zastawiony”. Muzułmanom przybyłym z wybrzeża ludy zamieszkujące interior wydają się dzikie, choć sami praktykują niewolnictwo. Wciąż powracają pytania: kto jest cywilizowany, a kto dziki? I kto o tym decyduje? Kolonializm, zdaje się mówić Gurnah, istniał w Afryce już wcześniej. A jednak krzywda, którą wyrządzili Europejczycy, jest niewyobrażalna, nieporównywalna z niczym. W sukurs tej złożoności dziejów przychodzi literatura. Podobają mi się słowa Gurnaha na temat roli literatury – że powinna być o tym, czego nie da się powiedzieć łatwo, prosto: what cannot be easily said.

Z tego, co mówisz, wynika, że Gurnah na różne sposoby odczarowuje mity o szczęśliwych czasach przedkolonialnych.

Trudno się dziwić, że podważa monolityczne narracje afrykańskich nacjonalistów, skoro sam padł ich ofiarą. Po rewolucji na Zanzibarze w 1964 roku jego rodzina musiała stamtąd uciekać. Miał wtedy szesnaście lat. Rok wcześniej Zanzibar wyzwolił się spod jarzma Brytyjczyków i stał się sułtanatem. Mniejszość arabska, do której należeli Gurnahowie, była tam dominującą siłą polityczną, ale, gdy obalono sułtanat, a Zanzibar połączono z Tanganiką, Arabowie i inni mieszkańcy wyspy uznani za nieafrykańskich stali się celem krwawych represji. Sam Gurnah, który ma za sobą naukę w brytyjskiej szkole kolonialnej i w szkole koranicznej, mówi, że jest Tanzańczykiem o korzeniach zanzibarskich, ale nie wszyscy mu tam kibicują. Po nagrodzie znów zaczęto dyskutować, nawet dość burzliwie, o związkach Tanzanii z częściowo autonomicznym Zanzibarem. Niektórzy obawiają się, że ludzie tacy jak rodzina Gurnaha wrócą po to, co tam zostawili – a raczej po to, co im zrabowano. Brzmi znajomo, prawda? Pojawiają się też głosy twierdzące, że szczytem cynizmu jest świętowanie tego Nobla przez Tanzanię, która wypędziła pisarza z zanzibarskiego domu.

A w jaki sposób postrzega się jego twórczość w Tanzanii?

Jego książki powstają w języku angielskim, w dodatku w Anglii, bo Gurnah trzydzieści lat pracował na University of Kent. Więc do niedawna mało kto je czytał w jego rodzinnych stronach! Przed Noblem był autorem niszowym, zaliczanym raczej do kategorii „Black British Writers”, która obejmowałaby też na przykład pisarki tak od niego różne jak Zadie Smith czy Bernardine Evaristo. Swoją drogą spodziewano się, że Nobla dostanie raczej Kenijczyk Ngũgĩ wa Thiong’o, który od lat unika angielszczyzny, tworząc zamiast tego w języku kikuju. Niechętni – zwłaszcza ci, którzy kibicowali Ngũgĩemu – mogliby wręcz powiedzieć, że nagroda dla Gurnaha to kolejna premia dla pisarzy anglojęzycznych... W jego narracjach są wtręty ze suahili, arabskiego czy innych języków, ale na ogół pisze klarowną i niewysiloną angielszczyzną. Jego książki można by zaliczyć do kategorii, którą Rebecca Walkowitz określa jako born translated. Chodzi o teksty pisane z myślą o tym, że zostaną przełożone na wiele języków, „urodzone” jako literatura ponadnarodowa, globalna.

Mówisz, że nie zajmowałeś się Afryką wcześniej. Czy jest jakiś inny, nieanglojęzyczny obszar świata, którego literaturę lubisz?

Miewałem fascynacje różnymi regionami. Chyba wszystkich – w każdym razie wszystkich w moim wieku! – urzekły Ameryka Południowa i Środkowa. Pamiętam, że powieści Gabriela Garcíi Márqueza czytałem jedną po drugiej, do oporu. Cortázara czy Vargasa Llosę też, choć już nie od deski do deski. Ostatnim takim odkryciem był, znacznie później, Roberto Bolaño. Od czasu do czasu mam fazę na literaturę austriacką, kiedyś bardzo się interesowałem Bernhardem. Może dlatego, że Bernhard, jak mało kto, miał szczęście do tłumaczy? Przekłady Moniki Muskały, Marka Kędzierskiego, Sławy Lisieckiej, Jacka Burasa są rewelacyjne. Sam zacząłem od książki, którą uważa się za jedną z najmniej przystępnych, czyli od Korekty – tak akurat wyszło. Zachwyciłem się nią, a potem w posłowiu Kędzierskiego przeczytałem, że, jeśli dobrze pamiętam, Korekta jest piekłem, które trzeba przejść, żeby dostąpić nieba, jakim jest Wymazywanie. Ja się od Korekty nie mogłem oderwać, może dlatego, że kojarzyła mi się z amerykańskimi metafikcjonalistami, na punkcie których miałem przez wiele lat obsesję: z prozą Johna Bartha, Williama H. Gassa czy Davida Marksona.

Czyli Ameryka Łacińska i Austria?

Może szerzej – literatura niemieckojęzyczna. Lubię wracać do Kafki… O ile w ogóle mam czas. To smutne, ale ostatnio całe tygodnie – nawet miesiące – bez reszty wypełniają mi zlecenia tłumackie z przyległościami (inne książki autora, teksty krytycznoliterackie), zajęcia i prace magisterskie, więc o czytaniu dla przyjemności w ogóle nie ma mowy. Dlatego kiedy wyjeżdżam na urlop, zwykle nie zabieram książek anglojęzycznych, tylko literaturę polską i przekłady z innych języków. Kluczem wyboru często są tłumacze! Niekoniecznie znajomi. Jednym z moich niedawnych odkryć jest Karolina Wilamowska, która przekłada z węgierskiego: byłem porażony jej robotą w Kuratorze Györgya Konráda. Nie dziwię się, że nominowano ją do Nagrody Literackiej Gdynia.

Oprócz tłumaczenia piszesz też własne teksty?

Przez wiele lat podejmowałem własne próby literackie. Teraz spróbuję tak wymanewrować, żeby nie wyszło, że tłumacz to ten, co zawsze chciał pisać, ale nie umie… Często świadomie naśladowałem czyjś głos, albo prędko się okazywało, że i tak to zrobiłem. Na szczęście miałem dobrych i szczerych przyjaciół, którzy nie bali się powiedzieć mi, co myślą. Podsuwałem im swoje teksty, a oni mówili, że to „rozwodniony Kafka”, albo „niedoważony Kerouac”. Bolało, ale dziś jestem im wdzięczny. Właściwie zawsze miałem wrażenie, że najlepiej wychodzi mi brzuchomówstwo. Wiedziałem, jak powinien brzmieć tekst, który chciałbym napisać, miałem w głowie konkretny styl albo głos – oczywiście styl i głos autora, którym akurat się zaczytywałem. Tylko o czym tu pisać? Po paru stronach wszystko wydawało mi się zgrane, wtórne. Nic dziwnego, że potem na wiele lat utonąłem w Barthowskiej literaturze wyczerpania. Ludzie chyba często noszą w sobie historię, którą chcieliby opowiedzieć, ale szukają odpowiedniej formy. U mnie było odwrotnie – formę może i umiałbym dobrać, nie wiedziałem tylko, czy mam jakąkolwiek historię wartą opowiedzenia. Czasem coś napocznę, ułożę pół strony, potem usuwam. Jeśli zachowam plik, po kilku miesiącach przeraża mnie to, co w nim znajduję. I wtedy usuwam! Przekład i pisanie mają wiele wspólnego, ale to różne umiejętności. Wcale nie należy zakładać, że jeśli jedno wychodzi, to drugie też powinno. Literatury już i tak wydaje się za dużo, więc sądzę, że trzeba mieć dobry powód, by się do niej dokładać. Moja żona, Paulina, wymyśliła nawet nagrodę literacką dla tych, którzy mogliby pisać – na przykład dlatego, że już działają na rynku w innej roli – ale jednak tego nie robią. Nagroda nazywałaby się Silencjusz. Do niej startuję.

Chyba wszyscy dobrze znamy to uczucie przerażenia, które pojawia się, kiedy wracamy do naszych starych tekstów. Czasami skutecznie zniechęca do dalszych prób pisarskich.

Mnie teraz wystarczą artykuły, teksty krytyczne, parakrytyczne. Raczej nie zacznę pisać prozy, za to inspirują mnie książki eseistyczne pisane przez tłumaczy, na przykład – choć to jeszcze inna forma – Łódź Ulissesa Macieja Świerkockiego. Ten kierunek wydaje mi się możliwy, takie luźniejsze pisanie wokół istniejącego tekstu – wynikające z bardzo głębokiej lektury i wiedzy, a mimo to przystępne. Zdarzyło mi się już tak rozpisać, że gdyby ktoś mnie nie powstrzymał, zamiast posłowia wyszłaby mi książeczka. Tak było z Kochanką Wittgensteina. Moje posłowie, i tak sporawe, to połowa tego, co napisałem, ćwierć tego, co chciałem napisać.

…piszesz też recenzje książek anglojęzycznych, a do tego tłumaczysz listy, eseje, powieści, opowiadania, artykuły naukowe.

To wypadkowa zleceń. Kiedyś przekładałem więcej esejów czy artykułów, ponieważ w „Literaturze na Świecie”, gdzie zdobywałem szlify, od tego się zaczynało. Dziś oczywiście też, kiedy w „LnŚ” proszą o przełożenie czegoś, nie odmawiam. Ale mój żywioł to proza. Przekładu poezji nie tykam, chyba że naprawdę muszę. Oddycham prozą, poezja to jak nur pod wodę, mogę się porozglądać, fascynuje mnie, ale to nie mój świat. Można by się oczywiście wdawać w dywagacje, czym tak naprawdę jest proza, ale – I know it when I see it. Ostatnio proszono mnie o przełożenie paru fragmentów poetyckich, a na moje opory odpowiedź brzmiała, że to „właściwie proza”. Akurat!

Gdzieś wspomniałeś, że twoimi pierwszymi zleceniami były tłumaczenia na język angielski. To była literatura piękna czy teksty użytkowe?

Miałem ogromne szczęście, że pod koniec studiów anglistycznych dostawałem do tłumaczenia teksty naukowe, głównie związane z historią sztuki i filmoznawstwem. Dużo się nauczyłem, bo były napisane ze swadą, a nawet z dowcipem. Ale nie chciałbym dziś zaglądać do tych przekładów, powstały dwadzieścia lat temu.

Potem był przeskok w stronę literatury pięknej?

Jeśli chodzi o tłumaczenie literatury na angielski, to trochę odwagi nabrałem podczas trzytygodniowej rezydencji w Banff w Kanadzie w 2015 roku. Poznałem tam tłumaczy z Ameryki Północnej, z różnych krajów Europy, a nawet z Palestyny i Chin. Tłumaczyłem wtedy na polski utwory Rawiego Hagea i Madeleine Thien do kanadyjskiego numeru „Literatury na Świecie”. Oboje byli w Banff razem ze mną, bo program dopuszcza możliwość zaproszenia tłumaczonych autorów. Do Banff nie mieli zresztą daleko, a na pobyt w tym przepięknym miejscu w Górach Skalistych naprawdę nie trzeba nikogo namawiać. Chyba dopiero tam, gdy już na koncie miałem przekłady dwóch ośmiosetstronicowych tomów korespondencji Ginsberga, siedząc przy stole z parą „moich” autorów, naprawdę poczułem się tłumaczem literatury, a w ślad za tym pojawiła się myśl, że może dałoby się spróbować i w drugą stronę. Nabrałem powietrza w płuca (dosłownie! Przez pierwszą noc nie można spać od tego wysokogórskiego powietrza w Banff, potem już jest wspaniale) i zacząłem opowiadać kolegom i koleżankom po fachu, że marzy mi się przełożenie na angielski Andrzeja Stasiuka.

Czemu akurat Stasiuka?

Stasiuk odczynił zły urok, jaki rzuciła na mnie polonistka w szkole średniej. Naprawdę sporo zrobiła, żebym nigdy więcej nie chciał niczego czytać, a już na pewno nie miałem ochoty na literaturę polskojęzyczną. Wówczas poza Gombrowiczem, Schulzem, Witkacym, których sam sobie odkryłem, literatura polska dla mnie nie istniała. Dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy byłem na studiach – jeszcze nie anglistycznych – przyjaciel podsunął mi Mury Hebronu i okazało się, że nie miałem pojęcia, co się u nas dzieje. Za tym poszły inne nazwiska: Tulli, Gretkowska, Świetlicki, Myśliwski z dopiero co zdobytą Nike za Widnokrąg, Tokarczuk z nagrodą czytelników za Prawiek… Ale to Stasiuk przekręcił mi kluczyk. Nie zapomnę tego objawienia, jakim były właśnie Mury Hebronu. Latami wiernie go czytałem, jak tylko wydawał coś nowego, chociaż najbardziej wciąż lubię te wczesne książki, na czele z Duklą. Parę jego miniatur ze „zwierzęcego” zbioru Kucając przełożyłem na coroczny konkurs British Comparative Literature Association, a w innej edycji konkursu zgłosiłem fragment Podkrzywdzia Andrzeja Muszyńskiego.

Tłumaczysz coś teraz na angielski?

Nie, ale mam pomysł na Macieja Płazę. Myślałem o fragmentach Skorunia, ale tu już ktoś mnie ubiegł. Zastanawiam się więc nad pierwszym rozdziałem Golema. Wspaniała powieść. Historia dziewiętnastowiecznego sztetla, napisana w 2020 roku? Nie wiem, jak to mogło się udać. A jednak… Więc jeśli znów zgłoszę się do konkursu BCLT, to pewnie z fragmentem Golema.

Dużo mówisz o tym, że relacje z innymi tłumaczami i pisarzami czynią twoją pracę przyjemniejszą. Dowiedziałam się jakiś czas temu, że Hervé Le Tellier, autor Anomalii, po otrzymaniu Nagrody Goncourtów przygotował tekst powieści w Google Docs, dodając objaśnienia dla przyszłych tłumaczy książki. Zaznaczył trudne albo powtarzające się wyrażenia, a do edycji pliku zapraszał kolejnych tłumaczy z różnych języków, którzy dopisywali własnego uwagi.

Znakomity pomysł… Przekład jest zawsze, pod wieloma względami, wynikiem współpracy różnych osób. Wierzę w wymianę doświadczeń; inspiruje mnie na przykład praca z dobrymi redaktorami, a do takich mam szczęście. Bardzo chętnie dopisałbym się też do takiej grupy tłumaczy, jak u Le Telliera. Nic mi nie wiadomo o tym, żeby Gurnah zrobił coś podobnego – choć przecież wielu tłumaczy w różnych krajach równocześnie zasiadło do przekładania jego ostatniej powieści…

Kontaktowałeś się z innymi tłumaczami książek, nad którymi pracowałeś?

Mimo że nie pisałem do Sissi Tax, tłumaczki Kochanki Wittgensteina na niemiecki, wielokrotnie zaglądałem do jej przekładu. Tłumacząc mikropowieść Melvillea Benito Cereno, korzystałem z hiszpańskich i niemieckich przekładów, a przede wszystkim z istniejącego tłumaczenia na polski, które czterdzieści lat wcześniej zrobiła Krystyna Korwin-Mikke. O tym ostatnim doświadczeniu napisałem nawet artykuł do „Przekładańca”, bo ze wszystkich moich przygód przekładowych, ta najbardziej dała mi do myślenia – o tym, ile zawdzięczamy poprzednikom i jak się ułożyć z ich trudną obecnością w naszym własnym przekładzie. Ale to nie jest oczywiście wymiana z rodzaju tej, którą umożliwił tłumaczom autor Anomalii, bo ja musiałem rekonstruować wybory innych, opierając się na gotowym tekście. Móc podpatrzeć, jakie wątpliwości mieli w trakcie pracy – to byłoby bezcenne. Szkoda zresztą, że dokument założony przez Le Telliera nie będzie dostępny dla szerszej publiczności.

Pewnie nie, ale wiemy, że w środku znajdują się na przykład ostrzeżenia dotyczące fragmentów dialogu, które wracają kilka razy w lekko zmienionej formie, a jednocześnie są nawiązaniem do jakiegoś filmu z lat osiemdziesiątych. U Marksona też jest mnóstwo ukrytych odniesień, powtórek i zapętleń – rozmawiałeś o nich z redaktorką książki?

Na szczęście w Kochance Wittgensteina jest tak, że prędzej czy później większość nawiązań do innych tekstów czy dzieł sztuki się wyjaśnia. Trzeba cierpliwie przeczekać ze sto stron zmyłek, kiedy narratorka błędnie przypisuje komuś autorstwo obrazu albo twierdzi, że jakieś zdanie wyczytała u Pascala, kilkadziesiąt stron dalej stwierdza, że to chyba był Kierkegaard, a gdzieś pod koniec dowiadujemy się, że jednak chodzi o Nietzschego. Dziś da się dość łatwo sprawdzić źródła odniesień, ale Markson pisał tę powieść na parę lat przed rozwojem internetu, w połowie lat osiemdziesiątych, i nie przewidział czytelnika, który wszystko sobie cierpliwie wygugla. Kochanka jest książką zwodniczą, ale działa jak popsuta albo zbuntowana maszyna – o czym starałem się przekonać redaktorkę. Nie ma tu dowolności, chaosu, odpału, są za to pomylone algorytmy, błędne protokoły, które jednak realizują się z szaloną precyzją. W tym szaleństwie jest metoda.

Bohaterka książki, Kate, podróżuje po świecie i często sypia w galeriach albo muzeach. Wyraźnie ją ciągnie do sztuk wizualnych. Nie wiem, czy zdarza ci się utożsamiać z bohaterami książek, które tłumaczysz, ale jestem ciekawa, czy wybrałbyś te same „noclegownie”, co ona? Czy jednak biblioteki albo inne miejsca związane z literaturą?

Niesamowite pytanie! Kate dużo wie o sztukach wizualnych, bo sama kiedyś była malarką. W powieści często jest mowa o renesansie, baroku, średniowieczu. Sam czuję się znacznie swobodniej w nurtach dwudziestowiecznych, w kubizmie, futuryzmie czy surrealizmie, wiele z tych obrazów miałbym od razu przed oczami. A Pinturicchia czy Piera di Cosimo musiałem sobie dokładnie obejrzeć. Kate przywołuje te obrazy z pamięci – to zapośredniczona ekfraza. W posłowiu napisałem, że Markson fascynował się Florencją, jej sztuką i dziejami. To było jedno z jego ulubionych miejsc, choć, o ile się nie mylę, odwiedził ją tylko raz – akurat podczas powodzi w 1966 roku, która jest w powieści parokrotnie wspominana. Markson był jednak przede wszystkim niezwykłym erudytą, znanym z tego, że ma w głowie całą bibliotekę.

W Kochance też jest cała biblioteka, ale bez katalogu.

Tak! Kate jest ludzka właśnie dlatego, że niczego nie wie na pewno. Nie wie, jak się nazywa, ile ma lat, kto napisał jaką książkę, kto namalował obraz, który właśnie jej się przypomniał, albo czy go przypadkiem nie wymyśliła. Ani nawet czy faktycznie jest sama na świecie. To, co wie o Nietzschem, najprawdopodobniej wyczytała na odwrocie okładki płyty z nagraniem Tako rzecze Zaratustra Richarda Straussa, a cała jej wiedza o Brahmsie być może pochodzi z dziecięcego podręcznika do muzyki. Markson, zamiast popisywać się swoją erudycją, jak to ma w zwyczaju, pozwala bohaterce Kochanki nieustannie się mylić. Taka narracja, złożona ze strategicznych pomyłek, jest ogromnym wyzwaniem redaktorskim, stąd wielogodzinne rozmowy, które toczyliśmy z redaktorką powieści, Bogumiłą Szachnowską.

Pytałaś, czy identyfikuję się z postaciami – zależy z kim, z szeryfem Nickiem Coreyem z Pottsville nie bardzo, ale Kate jest jedną z moich ulubionych bohaterek literackich. A wracając do wyjściowego pytania: trudno mi sobie wyobrazić, co bym zrobił po takiej rozsypce, jaka przydarzyła się Kate, ale moim miejscem na końcu świata chyba rzeczywiście byłyby biblioteki.

Bardzo się cieszę, że wspominasz o redaktorce książki – wszyscy wiemy, że o redaktorach i redaktorkach mówi się za rzadko. Nie znamy ich nazwisk, chyba że siedzimy w środowisku literackim. Kiedy pracuje się w kulturze, dobrze też mieć kogoś bliskiego, kto czyta ze zrozumieniem, małżonkę albo przyjaciół. Czy dobrze rozumiem, że dawniej działałeś raczej w trybie lone ranger, i dopiero z czasem dokooptowałeś sobie rozmówców i rozmówczynie?

Tak, otwartość na współpracę i konsultacje pojawiła się we mnie wraz ze wzrostem tłumackiej pewności siebie. To być może paradoks, bo przecież pokazujesz komuś robotę, żeby pomógł ci ją ulepszyć, a ja zacząłem pokazywać, kiedy poczułem, że jakoś sobie radzę. Musiałem do tego dojrzeć. Ale chyba nie jest już tak źle, bo kiedy Kamil Piwowarski spytał, czy może wysłać Ci rozgrzebany wówczas tekst Kochanki, bez wahania odparłem, że jasne! Kiedyś bym tego nie zrobił.

Tak jak mówiłeś à propos Le Telliera – mało jest rzeczy ciekawszych niż tekst literacki przed ostatnimi szlifami, z komentarzami autorki lub tłumacza na marginesie. Cieszę się, że dostałam plik od Kamila!

Właśnie, sama poprosiłaś o tekst przed składem. Ale gdybym wysyłał komuś przekład, żeby zasięgnąć opinii, nie chciałbym, żeby ten ktoś musiał rozwiązywać problemy, z którymi sam umiem sobie poradzić. Raczej zależy mi na wskazaniu tego, czego nie jestem w stanie dostrzec. Pierwszą czytelniczką niemal każdego mojego tłumaczenia jest Paulina. Jako amerykanistka i literaturoznawczyni potrafi się zachwycić, ale i mocno skrytykować. Również te rzeczy, które tłumaczę! Może nie będę mówił które…

Porozumienie z redaktorką lub redaktorem książki to połowa sukcesu.

Nigdy nie miałem wątpliwości, że redaktorzy są moimi sprzymierzeńcami. Mam na tym polu wyjątkowo dobre doświadczenia. Wiele zawdzięczam Tomaszowi Zającowi, redaktorowi moich pierwszych trzech przekładów. Później miałem szczęście współpracować – mniej więcej w takiej kolejności – z Ewą Kaniowską, Maryną Wirchanowską, Magdą Budzińską, Adamem Pluszką, Ryszardą Krzeską, Bogumiłą Szachnowską, Małgorzatą Poździk, Miłoszem Biedrzyckim… Przy Depeszach, co zawsze powtarzam, bardzo dużo zrobił Marcin Wróbel / Marceli Szpak, który sam jest tłumaczem; był też świetnym konsultantem przy Telegraph Avenue Michaela Chabona. Z czasem nauczyłem się zasięgać opinii znajomych, kiedy dopadały mnie wątpliwości. Chabona przeglądał po koleżeńsku Łukasz Najder, przekład Benita Cerena czytali wnikliwie Adam Lipszyc, jeden z redaktorów całego tomu Nowel i opowiadań Melvillea, i Maciej Płaza, który w literaturze marynistycznej i w dziewiętnastowiecznej polszczyźnie czuje się znacznie pewniej niż ja, a poza tym zna się na statkach i łodziach. Pewnych rzeczy nie załatwisz słownikiem obrazkowym, a ja mam problemy z błędnikiem, w życiu nie byłem na żaglowcu, nawet na karuzelę bym nie wsiadł. To co ja mogę wiedzieć o żegludze morskiej? Więc kiedy tylko mogę, pytam, rozmawiam.

Mówiłeś, że prawdziwą przyjemność z czytania czerpiesz na wyjazdach, podczas wakacji. Jakie były lektury w tym roku?

Postawiłem na nieodległą Europę. Odkryłem talent Małgorzaty Gralińskiej przy okazji Ostatniej podróży Winterberga, powieści, którą Jaroslav Rudiš napisał po niemiecku. Właściwie to umówiliśmy się z Małgorzatą, że jedno przeczyta książkę przełożoną przez drugie, tu w zamian był Markson… Fajnie to wyszło, myślę, że tego typu tandemy powinny być częstsze. Ubawiłem się też przy Polowaniu na małego szczupaka Juhaniego Karili, które z fińskiego przełożył z przytupem Sebastian Musielak. O Kuratorze Konráda w przekładzie Karoliny Wilamowskiej już mówiłem… Zwykle na urlop zabieramy kilka nominacji do Nagrody Gdynia. Rok temu czytałem Pomarłych Waldemara Bawołka i świetny Bestiariusz nowohucki Elżbiety Łapczyńskiej. Czekam na jej kolejną książkę.

Nie podczytujesz wieczorami albo między projektami?

Prawdę mówiąc, kiedy czytam coś wieczorem i jestem zmęczony, czuję, że połowa tekstu mi umyka, więc biorę coś, co wymaga mniej uwagi. Parę rzeczy zmarnowałem w ten sposób, tu pięć stron, tam pięć… ledwo je pamiętam.

Nie przepuszczę okazji, żeby porozmawiać o Kanadzie, bo sama spędziłam dziesięć lat życia w Toronto. Mimo to mało wiem o literackiej Kanadzie, byłam wychowywana w poczuciu, że jest ona mocno ukształtowana przez wpływy brytyjskie i amerykańskie. W ciągu ostatnich dekad pojawił się jednak nowy sposób myślenia o niej.

Kanada anglojęzyczna, bo o niej tu mówimy (nie śmiałbym wypowiadać się o tradycjach frankofońskich), długo walczyła o to, żeby zaistnieć obok tych dwóch wielkich literatur, o których wspominasz, i od lat pięćdziesiątych budowała własną podmiotowość. Wypracowano tam coś w rodzaju literackiego nacjonalizmu: fabuły będziemy osadzać w Kanadzie, będą dotyczyć kanadyjskich problemów, odwoływać się do kultury kanadyjskiej, i tak dalej. Trochę jak z regulacją treści programów radiowych i telewizyjnych, czyli tak zwanymi Canadian Content Laws. Częścią tego zwrotu w myśleniu o literaturze kanadyjskiej były – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – kariery dobrze u nas znanych Margaret Atwood czy Alice Munro. W latach dziewięćdziesiątych do głosu zaczęły dochodzić mniejszości. Okazało się, że skupienie rynku literackiego na jednej, nieco sztucznie wykreowanej, WASPowatej tożsamości to mrzonka, a literatura kanadyjska nie tylko może, ale musi być mozaikowa, wieloetniczna, tak jak jej społeczeństwo. Pojawili się pisarze o tożsamościach złożonych, których nie dało się zredukować do jakiejś jednej idei kanadyjskości. Dobrym przykładem jest pochodzący ze Sri Lanki (Cejlonu) pisarz i poeta Michael Ondaatje, u nas znany głównie z Angielskiego pacjenta, w Kanadzie ceniony również za wcześniejszą powieść W lwiej skórze (u nas obie ukazały się w przekładzie Wacława Sadkowskiego). Dzisiejsza anglojęzyczna literatura kanadyjska idzie raczej tym torem: jest zróżnicowana pod względem etnicznym i kulturowym, zorientowana na tożsamości rozproszone.

A co z zagraniczną recepcją tej literatury?

Rozpoznawalność pisarzy kanadyjskich poza ich własnym krajem to jeszcze inna historia. Książki Atwood sprzedają się w Stanach, ale ilu czytających wie, że Opowieść podręcznej napisała Kanadyjka? Akcja powieści rozgrywa się niemal wyłącznie w USA, a Kanada pełni w niej taką rolę, jak w czasie wojny wietnamskiej, czyli jest azylem od opresyjnego prawa.

Niektórym pisarzom zarzuca się zresztą, że celowo rozmywają konkret geograficzny, żeby podczepić się pod amerykańskość albo globalność. Na przykład Patrickowi deWittowi, którego tłumaczyłem, zarzucano, że scenerią jego powieści jest a to Dziki Zachód, jak w Braciach Sisters, a to jakaś na wpół mityczna Mitteleuropa, jak w Podmajordomusie Minorze, a to Nowy Jork i Paryż, jak we Francuskim wyjściu – jednym słowem: wszystko, tylko nie Kanada. Jeśli Kanadyjczycy nadal potrafią emocjonować się tym, że jakichś pisarz nie jest dostatecznie „ich”, bo akcja umiejscowiona jest poza Kanadą, i dawać temu upust w recenzjach, to widać, że te niepokoje o tożsamość, które legły u podstaw literatury narodowej w latach pięćdziesiątych, wciąż nie wygasły… Z kolei taki Rawi Hage dziś mówi o sobie, że jest pisarzem „post-kanadyjskim” i nie ma zamiaru zawracać sobie głowy tym, czy jego utwory w dostatecznym stopniu wpisują się w jakąś narodową ideę. Dwie spośród jego czterech powieści są osadzone w Bejrucie, akcja trzeciej rozwija się w fikcyjnym Carnival City, amalgamacie różnych metropolii amerykańskich i kanadyjskich. Z kolei w powieści Karaluch Montreal został przedstawiony tak, że dla mieszkańców tego miasta jest nie do poznania.  

Skoro mówimy o recepcji – bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Czarne wydało niedawno ciekawą powieść Kanadyjki Miriam Toews, Głosy kobiet. Przełożyła ją moja przyjaciółka ze studiów, Kaja Gucio, którą bardzo cenię jako tłumaczkę. W ostatnich latach wyszły też trzy książki Anne Carson. Są zatem powody do radości! Ale tak, zapewne dla wielu czytelników anglosaska Kanada to Atwood, która przyćmiewa nawet noblistkę Munro.

Myślę, że pod tym względem można by porównać Atwood do Tokarczuk – za granicą obie te pisarki tworzą wokół siebie pewną próżnię, księgarze włączają dwie powieści Tokarczuk do swojej oferty i zapełniają nimi całą półkę z napisem „Literatura polska”. Czasem obok Tokarczuk stanie Herbert albo Zagajewski.

Konia z rzędem temu, kto widział w polskiej księgarni półkę z napisem „literatura kanadyjska”. Co do Atwood, coś w tym jest... Zgryźliwie odmalował ją Mark A. Jarman w opowiadaniu Prowadzą ich głosy, które do kanadyjskiego numeru „Literatury na Świecie” przełożyliśmy z Jolantą Kozak. Mottem są słowa montrealskiego poety i komika, Davida McGimpseya: „Raz napadało tyle śniegu, że prawie nie było słychać Margaret Atwood”. Jarman rozbudował ten żart: „Wskakuję do WestJeta, stewardessą jest Margaret Atwood. Margaret Atwood pokazuje nam cztery wyjścia awaryjne, Margaret Atwood zapewnia nas, że tych plastikowych masek to nikt jeszcze nie widział”, i dalej, „Wymykam się z Donem poganiać z kijkiem po tafli w hali sportowej. Margaret Atwood sędziuje: pasiasta kurtka, nawet te włosy spięte w niedbały kucyk”. To zapewne nie tylko reakcja na popularność książek Atwood czy Tokarczuk, ale też ich skłonność do wypowiadania się na wszelkie możliwe tematy, do odgrywania roli public intellectual. A pewnie najwięcej w tym urazy pisarza offowego wobec kogoś, kto skupia na sobie niemal całą uwagę.

Czyli popularność Atwood nie przekłada się na popularność literatury kanadyjskiej.

Nie. Chociaż literatury kanadyjskiej ukazuje się u nas wcale nie tak mało, nie postrzega się jej chyba zbiorczo przez ten pryzmat. Zobaczymy, jak będzie z Miriam Toews i czy ważniejszy nie okaże się fakt, że powieść dotyczy zamkniętej społeczności Mennonitów.

A jak jest z młodą literaturą kanadyjską?

Od ośmiu lat recenzuję prozę dla czasopisma „Canadian Literature” i najczęściej wybieram książki z mniejszych, niezależnych wydawnictw, autorów młodych, często w ogóle nieznanych lub mało znanych, najchętniej takich, których stać na eksperyment. Największe wrażenie w ostatnich latach zrobiła na mnie Elise Levine, autorka między innymi zbioru opowiadań This Wicked Tongue. Podobała mi się też dziwaczna, gotycka proza Camilli Grudovej w The Dolls Alphabet. Myślałem nawet, żeby przełożyć któreś opowiadanie ze zbioru Grudovej, bo kiedy natykam się na coś ciekawego, zwykle chcę się tym podzielić…

Czyli wracamy do początku – do przekładów, które biorą się z czytelniczego zachwytu.

A czemu by nie? Justyna Czechowska, tłumaczka ze szwedzkiego i była prezeska Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, mówiła kiedyś, że jej chęć tłumaczenia literatury wzięła się z tego, że żyjąc na styku dwóch kultur, chciała dzielić się z przyjaciółmi z Polski tym, co wyczytała po szwedzku. Takie podejście jest mi bardzo bliskie.

– rozmawiała Joanna Piechura