Aktualności
Nocny stolik #77. Carlos Marrodán Casas: nie mam pojęcia kiedy i co czytają tłumacze
Carlos Marrodán Casas, wybitny tłumacz z języka hiszpańskiego, opowiada, jak dzięki strzaskanemu barkowi przetłumaczył Octavia Paza, miłości to tekstów tłumaczonych do szuflady, pracy tłumacza w PRL-u, latach 90. i dziś, współpracy z wybitnymi redaktorkami, a także o wielkich prozaikach, których przekładał, od Garcii Marqueza i Vargasa Llosy po Maríasa i Bolaño.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, kiedy przeglądałem pańską bibliografię, to nobliści.
Nie ma ich chyba aż tylu.
Naliczyłem czterech: Gabriel García Márquez, Mario Vargas Llosa…
…i Octavio Paz. Trzech!
A Pablo Neruda?
Neruda też, choć jego niewiele tłumaczyłem. Ale niech będzie, że czterech.
Przypadek?
Zdecydowanie, choć oczywiście wiele im zawdzięczam, a najwięcej chyba Octavio Pazowi. Jego wiersze chodziły za mną przez wiele lat, tylko nie potrafiłem znaleźć w sobie śmiałości, żeby się nimi zająć. Ale pewnego dnia miałem wypadek samochodowy i strzaskałem sobie bark. Pracowałem wówczas w ambasadzie hiszpańskiej, a właściwie nie pracowałem, bo siedziałem w domu z ręką w gipsie. Uznałem, że to jedyna okazja, żeby siąść do tłumaczenia. Pamiętam, że było to technicznie bardzo skomplikowane: nie miałem jeszcze komputera, a długopis próbowałem trzymać w zagipsowanej ręce. Mimo to zrobiłem całkiem sporo wierszy.
Z Kamienia słońca?
Chyba innych, bo fragmenty tego tomu opublikowałem wcześniej w „Twórczości”.
Który to był rok?
Ten sam, w którym Paz dostał Nobla. 1990, może 1991? Kto wie, może nawet ten sam miesiąc, bo siedziałem w domu z włączonym radiem i chyba znad wierszy usłyszałem, że Paz dostał Nobla. Kilka dni później zadzwonił telefon – Wacław Sadkowski z „Literatury na Świecie” pytał, czy przypadkiem czegoś nie mam.
I przypadkiem pan miał.
Miałem. Niedługo potem wyszły dwa tomiki Paza. Jeden przełożyłem ja, a drugi – Krysia Rodowska. Wtedy też dostałem pierwszą nagrodę za przekład, właśnie od „Literatury na Świecie”. Ciekawe zresztą, że debiutującą Ewę Zalewską uhonorowano wówczas za Vargasa Llosę.
Czas popularności literatury hiszpańskojęzycznej?
Myślę, że raczej schyłek, choć ja dopiero się rozkręcałem. Miałem wtedy na koncie parę Llosów, parę Márquezów, Manuela Scorzę – peruwiańskiego pisarza, zapomnianego chyba nawet u siebie w kraju – poza tym trochę dramatów i trochę poezji. Nie tak wiele, bo gdy w 1981 roku rozpocząłem pracę w ambasadzie, a jeszcze przez kilka lat ciągnąłem pół etatu na uniwersytecie, okazało się, że mam za mało czasu, żeby tłumaczyć. To Paz sprawił, że na dobre wróciłem do przekładów. Zabrałem się do tego z takim zapałem, że w latach dziewięćdziesiątych przetłumaczyłem chyba większość książek, którymi mogę się dziś pochwalić.
Przed pracą w ambasadzie też pan tłumaczył?
Tak naprawdę to zawsze tłumaczyłem, tylko obok pracy zarobkowej. Nie sposób było się utrzymać z przekładu. Nie wiem, czy ktokolwiek w tamtych czasach był tłumaczem zawodowym. Może Zosia Chądzyńska?
A Maria Skibniewska? Albo Anna Przedpełska-Trzeciakowska?
Tyle że one miały etaty Czytelniku. Musi pan pamiętać, że praca nad przekładami w PRL-u wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Nikomu się nie spieszyło, pracowało się powoli, z namaszczeniem. Oddawało się przekład, a on trafiał na półkę i leżakował, żeby można było od niego odpocząć. Czasem trwało to rok, a niekiedy i dłużej. Dzisiejsza lawinowa produkcja byłaby wtedy nie do pomyślenia.
Takie tempo było lepsze?
Lepsze, oczywiście. Choć były inne problemy: mniej pieniędzy, braki papieru…
Cenzura?
Chyba nie aż tak kłopotliwa. Najwięcej uwagi pochłaniały kwestie techniczne, bo na wszystko trzeba było uzyskać zgodę ministerstwa – najpierw na wybór książki, potem na tłumacza, aż wreszcie następowała czasochłonna procedura wymiany polskich złotówek na dewizowe, żeby zapłacić za prawa. Słowem, był to cały szereg biurokratyczno-ekonomicznych problemów, które sprawiały, że praca czasem stawała w miejscu, zanim w ogóle ruszyła.
Doświadczył pan tego na własnej skórze?
Nie od razu. Szczeniaki Vargasa Llosy – mój translatorski debiut z 1973 roku – przełożyłem najpierw do szuflady, dla siebie.
Dla siebie?
Nie ma nic przyjemniejszego! W ten sposób gromadziłem wiersze Octavia Paza i nawet dziś zdarza mi się przekładać bez żadnej konieczności, mimo że nie narzekam na nadmiar wolnego czasu. Ba, niektóre teksty trzymałem w szufladzie tak długo, że w końcu wydał je ktoś inny.
Ale po co taki wysiłek?
To proste: bo się kocha tłumaczony tekst.
I nie ma pan poczucia, że marnuje czas?
Oczywiście największa radość jest wtedy, kiedy bliski mi pisarz trafia do rąk czytelników. Ale publikacja to czasem tylko wisienka na torcie. Na przykład teraz przekazałem Filtrom książkę, którą tłumaczyłem dla siebie. Podjąłem się tej pracy wyłącznie dlatego, że powieść strasznie mi się podobała. No i była krótka.
Nie rusza pan grubszych książek?
Kiedyś rzucałem się na nie bez wahania, dziś jestem bardziej sceptyczny. Po tym, jak przełożyłem Szczeniaki, zacząłem pisać dla PIW-u i Czytelnika recenzje wewnętrzne – a było z czego, bo jedni i drudzy dostawali zatrważającą liczbę książek z Hiszpanii i Ameryki Południowej. Podczas jednej z wypraw do Czytelnika szefowa redakcji romańskiej wyciągnęła z szuflady Zielony dom Vargasa Llosy, w oryginale ponad pół tysiąca stron. Byłem pewien, że ktoś już ją przekłada, dlatego mocno się zdziwiłem, kiedy szefowa powiedziała, że nie może znaleźć tłumacza, a jeszcze mocniej, kiedy spytała, czy bym się nie podjął pracy.
Tyle że Szczeniaki miały siedemdziesiąt stron.
No właśnie. Zielony dom tłumaczyłem ponad rok. Rok! Wtedy wydawało mi się, że to nieskończoność, choć z drugiej strony przez cały czas miałem umowę i dostawałem wynagrodzenie. Dzisiaj żaden wydawca nie mógłby sobie na to pozwolić. Ostatnio zadzwoniła do mnie znajoma i opowiadała, że zgłosiło się do niej wydawnictwo z pewną propozycją. Książka z rodzaju „bestseller”, czterysta stron. Termin? Trzy tygodnie.
To ładne.
Jeśli znajdą cyborga albo grupkę studentów, może im się udać. Zresztą w latach dziewięćdziesiątych podobno tak się tłumaczyło – kilku, kilkunastu studentów po kawałku, a później scalał to jeden redaktor. No cóż, wszyscy chcieli zarobić. Kiedy wybuchła moda na harlekiny, tłumaczyli je zasłużeni akademicy z Instytutu Badań Literackich. A nawet nie tyle tłumaczyli, co pisali od nowa, i używali sobie, jak tylko chcieli – w dodatku za pieniądze nieporównywalnie lepsze niż comiesięczna pensja akademika.
Jak wyglądał proces tłumaczenia Zielonego domu?
Pracowałem wtedy w „Nowych Książkach”. Wstawałem o czwartej nad ranem i tłumaczyłem parę godzin. Szedłem do redakcji, czytałem i poprawiałem recenzje, po czym wracałem do domu i siedziałem nad książką. Bardzo nie chciałem nawalić. Nawiasem mówiąc, czynię to na stare lata.
O czwartej…?
To jest piękna pora dnia. Człowiek może skoncentrować się wyłącznie na pracy. Nikt i nic od niej nie odrywa. Teraz wstaję później i cały czas robię przerwy, bo grzebię w internecie. Dlatego mile wspominam ten czas.
A efekty?
Po roku pojawiłem się w Czytelniku z maszynopisem w ręku. Tłumaczyłem ręcznie, potem to tłumaczenie redagowałem – też ręcznie – i dopiero przeredagowany tekst przepisywałem na maszynie. Byłem z siebie bardzo dumny, dlatego gdy po kilku miesiącach dostałem powieść po redakcji i spojrzałem na maszynopis, pomyślałem, że będę musiał pożegnać się z zawodem. Był to palimpsest. Pani Kalina Wojciechowska – znakomita tłumaczka i redaktorka, która zajmowała się moim przekładem – musiała mieć anielską cierpliwość, choć błędy w polszczyźnie wytykała mi z nieskrywaną radością. Nauczyłem się wtedy pokory. Grzecznie wprowadziłem wszystkie poprawki. Uparłem się przy dosłownie kilku zdaniach, które zostały po mojemu. Od tego czasu mówię, że miałem ogromne szczęście do redaktorów, a właściwie redaktorek. Oczywiście jest i druga strona medalu – dziś rozleniwiam się i myślę, że z trudnym fragmentem na pewno pomoże mi redaktor.
I on pomaga?
Tak. Dlatego boję się, że ten zawód – nie, nie zawód, raczej umiejętność – niedługo zaniknie. Nikt nie będzie się chciał bawić w redagowanie.
Biorąc pod uwagę śmieszne zarobki redaktorów, to raczej pewne. W dodatku liczone od arkusza.
Kiedyś redaktorki miały etaty i czas na każdą książkę, dlatego przekłady Márqueza dostawałem z powrotem i po roku. Zresztą z Márquezem też mam historię. Jego opowiadania – Niewiarygodną i smutną historię niewinnej Erendiry i jej niegodziwej babki – dostałem do tłumaczenia chyba tuż po Zielonym domu. Byłem pewien, że po treningu pani Kaliny jestem gotowy na wszystko, poza tym czułem przypływ mocy, bo Henryk Bereza nazwał mój przekład „kongenialnym”. Przełożyłem te prozy mieszanką Brunona Schulza i Tadeusza Nowaka, inkrustując przekład barokowymi wtrętami.
Skończyło się drugą lekcją pokory?
Jak najbardziej. Szefową romańskiej redakcji Czytelnika była wtedy pani Donata Eska. Przemiła, przepiękna i arcykompetentna tłumaczka. Kiedy przeczytała to tłumaczenie, wzięła mnie na bok i powiedziała: „Panie Carlosie, nad tym przekładem trzeba będzie mocno popracować. Bo coś pan tu poszalał”.
Ale i ona się nie poddała?
Zaczęliśmy spotykać się u niej w domu. Czytała mój przekład bardzo skrupulatnie i pokazywała mi, co zrobiłem źle. Zrozumiałem wtedy, że popadam z jednej skrajności w drugą. Praca nad książką trwała wiele tygodni, ale miałem szansę wytłumaczyć w trakcie, jak rozumiem Márqueza, jak wyobrażam sobie tłumaczenie jego prozy. Oczywiście mieliśmy już wtedy jego książki po polsku. Sto lat samotności zrobiła pani Kalina Wojciechowska, i to wzorcowo, Złą godzinę – Jan Zych, a W tym mieście nie ma złodziei – Zosia Chądzyńska. Tyle że żadna z tych książek to nie był Márquez ludowo-barokowy, Márquez rodem z księdza Baki. Jego trzeba było dopiero wymyślić. Bardzo mi to pomogło podczas pracy nad jego kolejnymi powieściami, w szczególności nad Jesienią patriarchy, przy której znowu poszalałem.
Jednak?
Bo poszalał sam Márquez. W Jesieni patriarchy krzyżują się narracje i głosy, a tę polifonię trzeba oddawać na różnych poziomach. Żmudna robota, zwłaszcza dla redaktora, który musi podążać za wszystkimi zmianami tonów, ale też analizować i rozumieć oryginał.
Tym razem się udało?
Wydaje mi się, że to jeden z moich najlepszych przekładów. Wprawdzie Jesień nie ma wielu fanów i jest chyba najmniej czytaną książką Márqueza, ale moim zdaniem najbardziej udaną.
Márquez w ogóle popadł w niełaskę.
Przejedliśmy się nim – jako pokolenie. A czy nowe po niego sięgnie? Być może. W końcu Sto lat samotności to powieść kultowa, tak samo jak Miłość w czasach zarazy. Obie regularnie pojawiają się na różnych listach i w rankingach.
Po latach wciąż podoba się panu Márquez?
Tak, i to bardzo.
A coś przestało się panu podobać?
Myślałem kiedyś, że Vargas Llosa będzie moim autorem, ale traf chciał, że zacząłem przekładać Márqueza. To dwa nieprzystające do siebie światy. Vargas Llosa jest pisarzem poszukującym, który stara się odnaleźć nowe środki, nowe języki, jakoś inaczej opowiedzieć świat, natomiast Márquez szuka tego, co istniało kiedyś w nas i w naszej kulturze. Mam wrażenie, że nowoczesność Vargasa Llosy nie przeszła próby czasu. Tego samego nie mogę powiedzieć o Márquezie i jego pomyśle na literaturę. Jednocześnie ciekaw jestem, co by było, gdybym nie odmówił propozycji, by przełożyć Wojnę końca świata Vargasa Llosy… Może dziś patrzyłbym na niego inaczej?
Czemu pan tego nie zrobił?
Nie miałem czasu, a rzecz była gruba. Pracowałem w ambasadzie. Ale to najlepsza książka Llosy. W Polsce jednak przepadła i nikt o niej nie słyszał.
A kto ją zrobił?
Dorota Iwanowska. Dobre tłumaczenie, choć zajęło jej ładnych parę lat, na co wpływ miała też niepewna końcówka lat osiemdziesiątych. Właśnie wtedy skończyła się moja przygoda z Vargasem Llosą. Przełożyłem jeszcze dwie jego książki – Pochwałę macochy i Gawędziarza – i tyle.
Krótkie?
Krótkie i klarowne. Niestety też, jak sądzę, sztampowe.
To późniejszy Llosa?
Środkowy. Ale każda jego następna książka wyglądała tak samo, co jeszcze mocniej popchnęło mnie w stronę Márqueza. Niektórzy ludzie myślą nawet, że przetłumaczyłem wszystkie jego powieści, a przecież byłem o wiele za młody, żeby tłumaczyć Sto lat samotności.
Coś zostało do zrobienia?
Z istotnych rzeczy nic – słabiutka sztuka teatralna i masa tekstów dziennikarskich. Myślę, że lepiej je pominąć.
Márquez w pańskim wykonaniu to lata dziewięćdziesiąte. A potem?
Potem wygrzebałem się z ambasady, zacząłem tłumaczyć dla wydawnictw, aż wreszcie związałem się z Muzą. Zabrałem się wtedy za Javiera Maríasa i Carlosa Ruiza Zafóna. No i za Roberta Bolaño.
Jak się panu tłumaczyło Zafóna?
Zafón to dziwny przypadek, bo pisze literaturę popularną, ale – dobrą literaturę popularną. Kiedy czytałem Cień wiatru, nagle ubyło mi lat; to było jak powrót do literatury, którą fascynowałem się jako dwunastolatek. Myślę, że młodsi czytelnicy nie mają tego punktu odniesienia, bo nie czytali Dickensa, Thackeraya, Dumasa. A Zafón gęsto z nich czerpie.
Tłumaczył go pan w duecie.
Nie dawałem rady z terminami, dlatego musiałem poprosić o pomoc. Pierwszą powieść przełożyłem z Beatą Fabjańską, a kolejne z Kasią Okrasko. Z Beatą pracowałem na dystans – każdy tłumaczył swoje, a ja redagowałem całość, żeby zachować językową spójność. Z Kasią siedzieliśmy przy jednej klawiaturze.
Da się tak pracować?
O dziwo. Nawet dotrzymaliśmy terminu, choć był nieodległy. Wymienialiśmy się przy komputerze, podpowiadaliśmy sobie, prześcigaliśmy się w wymyślaniu słów i zdań. Zafón nie sprawia wielkiego kłopotu w tłumaczeniu, czasem tylko trudno wybaczyć mu kicz.
Bolaño to coś zupełnie innego.
Bolaño to ciężka praca. Człowiek ma wrażenie, że obcuje z czymś nie do końca pojmowalnym, nieuchwytnym.
Za to go pan ceni?
Za niedomówienia, za stylistyczne i tematyczne wolty, ale przede wszystkim – że nigdy nie wiadomo, o co tak naprawdę mu chodzi. W jego opowieściach ukryte jest zawsze drugie dno, a pewnie też trzecie i czwarte. Tym bardziej mnie smuci, że w Polsce nie odniósł sukcesu.
Choć pojedyncze egzemplarze Dzikich detektywów na Allegro kosztują małą fortunę… Ale może to kwestia tłumaczenia? Może Bolaño jest po prostu nieprzekładalny?
Coś zawsze umyka w przekładzie. Kto wie, może w tym przypadku umknęło więcej? Zresztą to przypadek nie tylko Bolaño. Javier Marías też nie przekroczył w Polsce pewnej bariery popularności, a w Niemczech jego powieść Serce tak białe sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy.
Natomiast Bolaño zdobył serca czytelników w Stanach Zjednoczonych.
I to mimo oporu, który stawia. A może właśnie dlatego? Zresztą w Stanach jego pisarstwo nie było zapewne tak egzotyczne jak w Polsce.
Którą z książek Bolaño lubi pan najbardziej?
Gwiazdę daleką. Może dlatego, że rozumiałem, o co w niej chodzi… Niestety Bolaño pisał w zastraszającym tempie: czuł, że ma wiele do powiedzenia i bardzo mało czasu, żeby to z siebie wyrzucić. Przypuszczam, że nałożył się na to również inny problem: brak dobrego redaktora. A nawet dwa problemy: wydawca, który pozwalał mu na wszystko. Przecież 2666 powstawało jako pięć oddzielnych książek.
Marías to nie jest ten przypadek.
Wręcz odwrotny. Każde słowo jest tam na swoim miejscu i prowokuje do podjęcia refleksji, do dygresji i dywagacji. Bolaño nie ma w sobie nic z eseisty. Warstwa fabularna bywa u Maríasa istotna, ale clou tej prozy to językowe zabawy i metarefleksje na temat literatury. Ten rodzaj prozy popadł dziś w niełaskę. Bestsellery opierają się przecież na wartkiej fabule, a powieściowe traktaty Maríasa oferują coś zupełnie innego. Zresztą – kto dzisiaj czyta Czarodziejską górę? Albo w ogóle Tomasza Manna?
Chyba nikt.
Pisarze-filozofowie przestali nas interesować. Problem jest oczywiście o wiele szerszy, a rokroczne spadki czytelnictwa są tylko jednym z jego objawów. Choć jest w tym jakiś paradoks: nie czytamy, a jednocześnie nigdy nie produkowano tylu książek co dzisiaj i nigdy nie było na świecie tyle osób żyjących z pisania. To samo z tłumaczami. Ale ci, którzy utrzymują się wyłącznie z przekładów, muszą mieć niezłą średnią – po kilka książek w roku. W dodatku muszą tłumaczyć rzeczy podsuwane przez wydawnictwa.
Pan wybierał wszystkie swoje książki?
Chyba wszystkie. W każdym razie nigdy nie tłumaczyłem z finansowej konieczności, co uważam za ogromny komfort.
To też odpowiedzialność.
Fakt, po latach tłumacz musi rewidować swoje decyzje. Llosa – mimo Nobla – dziś niewiele znaczy. Niewiele albo nic. Co widać między innymi po tym, że w ogóle się nie sprzedaje. Ale taki jest żywot literatury: zmieniają się mody, wartości, gusta czytelników.
Podobnie jest z przekładami?
Nie jestem pewien. Smutno mi, kiedy myślę, że w pewnym momencie ktoś uzna moje przekłady za przestarzałe. To znaczy, że zrobiłem coś nie tak. Dickensa czytam w starych przekładach – bo nikt go na nowo nie tłumaczył – i wydaje mi się, że wciąż brzmi świetnie.
Ale są rzeczy, które dziś zgrzytają.
Kiedy byłem młodszy, wielokrotnie próbowałem zabierać się za Conrada. Jego powieści należały do kanonu, a kilkadziesiąt lat temu każdy młody wykształcony człowiek czuł, że powinien ten kanon znać. Coś mi jednak w Conradzie przeszkadzało – do tego stopnia, że postanowiłem do niego nie wracać. Ale kilka lat temu dostałem od Michała Kłobukowskiego nowy przekład Lorda Jima. Uznałem, że przeczytam, dla Michała. No i wsiąkłem. Sięgnąłem od razu po kolejne rzeczy i je też połknąłem bez trudu. Zastanawiam się więc, czy to była kwestia przekładów Anieli Zagórskiej…? A może po prostu nie był to mój świat? Oczywiście, przekłady się starzeją, pytanie tylko, czy tak szybko.
Jeszcze inna sprawa, że jak się ma kilkanaście lat, to się nie zwraca uwagi na przekłady.
To prawda. Ewentualne zgrzyty składa się na karb dziwności opisywanego świata. Może to i dobrze, bo sporo złych przekładów krąży po rynku, szczególnie w przypadku tanich wydań dla młodzieży.
Na przykład Bracia Karamazow Dostojewskiego, ocenzurowani przez tłumaczkę, Barbarę Beaupré, która dopatrywała się w książce nieobyczajności.
Dlatego podziwiam tłumaczy, którzy decydują się sprowadzić na świat nowy przekład – właściwie nic z tego nie mają, a ich ciężką pracę najczęściej pomija się milczeniem. Czasem trudno uwierzyć, że w ogóle podejmują się takiego wyzwania. Mistrza i Małgorzatę przełożyli wspaniale Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, a mimo to Andrzej Drawicz w latach dziewięćdziesiątych przetłumaczył powieść na nowo.
A potem Grzegorz, Leokadia i Igor Przebindowie. I jeszcze Jan Cichocki, i jeszcze Barbara Dohnalik. To wszystko w ciągu ostatnich sześciu, siedmiu lat.
Naprawdę…?
Uwolnione prawa autorskie.
Największe ryzyko jest takie, że każdy z tłumaczy będzie chciał pozostawić na Bułhakowie swój ślad – pokazać, że zrobił to lepiej niż poprzednicy, że miał na tę książkę pomysł.
Podobnie jest chyba z Jądrem ciemności. Zakrawa to czasem o absurd, jak w przypadku „spolszczenia” Jacka Dukaja, który właściwie przepisał tę książkę.
Andrzeja Drawicza pytano, po co ten trud. Nie bardzo umiał odpowiedzieć. Zresztą niektórzy recenzenci wytykali mu, że w kilku miejscach zmienił na przykład tylko spójnik.
Dobre pytanie: czy jeśli poprzedni tłumacz zrobił coś dobrze, to i tak powinniśmy to przerobić?
Mnie pytano, czemu nie wezmę się za Sto lat samotności Márqueza. Ale tłumaczenie Kaliny Wojciechowskiej jest świetne. Ilekroć do niego zaglądam, tylekroć upewniam się, że nie ma sensu go ruszać.
A tłumaczył pan kiedyś po kimś?
Tak, przełożyłem Krwawe gody Frederica Garcíi Lorki jako drugi tłumacz. W końcu zdecydowałem się na ten samym tytuł, choć początkowo wymyśliłem Wesele krwi, bo chciałem odróżnić się od poprzednika. To był czysty przypadek: reżyser sztuki zwrócił się do mnie z prośbą, abym przejrzał tłumaczenie. No i przejrzałem. O ile dialogi były w porządku, to partie poetyckie – których u Lorki jest sporo – wymagały gruntownych zmian. A kiedy przełożyłem na nowo te fragmenty wierszem, zabrałem się za dialogi. To samo zrobiłem z inną sztuką Lorki, Yermą.
Posiłkował się pan poprzednimi przekładami?
Zrobiłem najpierw rekonesans – w przypadku Krwawych godów połączony z uważną lekturą najbardziej kłopotliwych miejsc – ale nie wracałem do nich podczas pracy. Nie chciałem się zasugerować. Tylko od czasu do czasu porównywałem oba przekłady, co zresztą bywało frapujące. Bo jak inaczej przetłumaczyć zdanie „Przynieś wodę”. „Wodę przynieś”? „Może byś wodę przyniósł”? Da się kombinować, ale brzmi to coraz mniej naturalnie. Oczywiście w przypadku poezji takich dylematów nie miałem.
To dwa różne żywioły?
Wiersz to całkowicie inna czasoprzestrzeń – jakaś zamknięta całość, którą od razu widzę, choć jednocześnie wydaje się mniej uchwytna. Poza tym wiersz mogę próbować przełożyć na setki sposobów. W prozie każde zdanie popycha mnie do kolejnego, nie daje możliwości manewru. Powieści zabierają też o wiele więcej czasu.
Co – jak rozumiem – odbiera czas na własne lektury.
Nie mam pojęcia kiedy i co czytają tłumacze. Najwięcej w życiu przeczytałem jako młody człowiek, kiedy jeszcze nie tłumaczyłem. A kiedy zabrałem się za przekłady, przestałem czytać.
Czytał pan wtedy polską literaturę?
W liceum i na studiach wyłącznie polską. Do tego stopnia, że na polonistyce polecałem kolegom Wiesława Myśliwskiego i Tadeusza Nowaka, a oni próbowali uświadomić mnie, że istnieje ktoś taki jak Julio Cortázar albo Alejo Carpentier. Dziś czytam o wiele mniej polskiej literatury.
Jak wyglądało pańskie zderzenie z literaturą iberoamerykańską?
Powiedziałbym, że było szokujące, ale na studiach fascynowałem się Teodorem Parnickim, więc niewiele rzeczy było mnie w stanie zaskoczyć. Literatura iberoamerykańska to jednak zupełnie inny sposób pisania niż, powiedzmy, Edwarda Redlińskiego. Wydaje mi się, że żyłem między tymi dwoma żywiołami: polskim i hiszpańskojęzycznym. Poza tym od zawsze ciekawiła mnie awangarda, a z drugiej strony byłem mocno przywiązany do tradycyjnych poetyk i form – stąd moja wielka miłość do Nowaka.
Nowak, Myśliwski, Redliński. Wcześniej wspomniał pan jeszcze o Henryku Berezie. To były pańskie klimaty? Czytał pan – zaryzykuję – Drzeżdżona?
Od Drzeżdżona dostałem nawet kiedyś maszynopis niewydanej książki, ale nie pamiętam jakiej. On pisał w klimacie realizmu magicznego i literatury iberoamerykańskiej. Realizm magiczny istnieje zresztą w każdej kulturze, jeśli pojawiają się w niej jakaś ludowość, przywiązanie do ziemi, mity i legendy.
Ale jako tłumacz nie sięgał pan po Cortázara? Ani po realistów magicznych?
Zawsze mnie to zastanawiało. I zawsze żartowałem, że mam kłopoty z argentyńskimi pisarzami. Wydaje mi się, że ich literatura jest zbyt… wymyślna – tak jakby każdy z nich czuł przymus, by zrobić coś inaczej, pokazać swoją erudycję, oczytanie. Napisać coś w poprzek. Może to wynika z kompleksu Borgesa? W każdym razie tego rodzaju majsterkowanie nigdy mnie nie przekonywało.
Borges też?
Właściwie też, bo do biblioteki, którą projektował, chciał wsadzić przede wszystkim własną książkę. Ale są tłumacze, którym to nie przeszkadza. Basia Jaroszuk przekłada chyba wyłącznie argentyńskich pisarzy, zresztą mieszka w Argentynie. Inni tłumacze czytają i tłumaczą jedynie literaturę meksykańską. Świat hiszpańskojęzyczny jest ogromny i zróżnicowany – każdy może znaleźć w nim dla siebie jakąś niszę.
Te różnice kulturowe nie utrudniają pracy tłumacza?
Odpowiem panu tak: kiedy przetłumaczyłem Szczeniaki, poszedłem do PIW-u zapytać, czy nie byliby zainteresowani wydaniem. Powiedzieli, że owszem, ale nad przekładem pracuje właśnie pani Zofia Chądzyńska. Cóż, pomyślałem, przepadło. Tak się jednak złożyło, że niedługo potem wybrałem się do niej z wizytą – byliśmy umówieni na wywiad dla „Nowych Książek” – a w trakcie rozmowy zahaczyłem o Szczeniaki. Na co Chądzyńska mówi, że to prawda, ma je przełożyć, ale nie zabrała się jeszcze za pracę. Zapytałem czemu, a ona odpowiedziała: „Wie pan co… Boję się tłumaczyć tę powieść. Przecież ja nigdy nie byłam w Limie!”.
Zabawne.
Ale i dręczące. Kiedy wspomniana Basia Jaroszuk przygotowywała argentyński numer „Literatury na Świecie”, poprosiła mnie, żebym przetłumaczył jedną prozę. Rzecz dzieje się w przyszłości – chyba w połowie tego stulecia – w argentyńskich slumsach, a więc w świecie całkowicie dla mnie egzotycznym. Basia redagowała mój przekład i cały czas zaznaczała: „To tak nie wygląda. To nie jest Argentyna”. No tak, oczywiście. Bo przecież nigdy tam nie byłem.
A tym bardziej w przyszłości.
Pociesza mnie jedno – tłumacze Dantego też nie byli w Piekle.
– rozmawiał Maciej Libich