Aktualności

10.06.2022

Nocny Stolik #75. Krzysztof Umiński: od małego cieszyły mnie słowa

Krzysztof Umiński, tłumacz z języków francuskiego i angielskiego, autor książki Trzy tłumaczki, poświęconej Joannie Guze, Marii Skibniewska i Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, opowiada m.in. o niewdzięcznym losie tłumacza literatury, pamięci językowej, samotności wymuszonej pracą, lekturach z młodości i tych formacyjnych, a także o tym, jak książki służą prestiżowi i dystynkcji.

Co trzeba poświęcić, żeby zostać tłumaczem?

Nie wiem, czy coś trzeba poświęcić, żeby zostać tłumaczem, ale żeby nim być, należałoby się zapewne wyrzec rojeń o bezpieczeństwie materialnym i równowadze między pracą a resztą życia. 

Ja zacząłem zawodowo tłumaczyć zaraz po studiach i z początku byłem zachwycony. Po pierwsze tym, że w ogóle mam pracę, a po drugie dlatego, że ta praca zdawała mi się piękna i sensowna. Całkiem się zatraciłem w przekładzie – tłumaczyłem książki, filmy, a do tego, na żywo, spotkania z pisarzami i filmowcami. Po kilku latach uświadomiłem sobie, że moje minimalne potrzeby i ambicje można określić tak: „(1) Dobrze tłumaczyć dobre książki; (2) przeżyć”. I że to się nie udaje. To znaczy: im lepsze książki tłumaczę, im bardziej się im poświęcam, tym mi trudniej związać koniec z końcem. Ale i tak potrzebowałem następnych kilku lat, by uznać, że nie chcę dłużej żyć z przekładu. Teraz próbuję ułożyć sobie nowe życie. 

Tłumaczenie zdaje się samotniczą profesją.

Myślę, że większość tłumaczy ma w sobie pierwiastek samotnictwa, co wcale nie musi wykluczać serdecznych stosunków z ludźmi ani talentów towarzyskich. Mi przekład odpowiadał, bo jako dwudziestokilkulatek czułem się niepewnie wśród ludzi i właściwie przypisywałem sobie pewną mizantropię. Później mi się odmieniło.

Tak czy inaczej – i to jest również odpowiedź na pańskie pytanie o poświęcenie – przekład wymusza samotność, a tym samym naraża na szwank nasze stosunki z bliskimi. Kiedy skończyłem tłumaczyć pierwszą w życiu powieść, dałem wydrukowany fragment osobie, z którą wtedy żyłem. Wzięła te kartki, żeby je czytać w drodze do domu rodzinnego na święta. Po kilku godzinach napisała mi z pociągu: „Tekst jest wymuskany, dopieszczony, każdemu słowu zostało poświęcone dużo uwagi. Jestem zazdrosna o tę powieść. Chciałabym być tak traktowana jak ona”.

W wydanych niedawno Trzech tłumaczkach pokazuje Pan nie tylko samotność związaną z tym zawodem, ale też żmudne, uciążliwe zabieganie o odpowiednie warunki do pracy. W części poświęconej Joannie Guze obficie cytuje Pan prośby o zapomogi, które tłumaczka wysyłała do ZLP. Pokazują one, że praca tłumacza to nieustanna walka o warunki bytowe i… o samą możliwość pracy. Czy myśli Pan, że bohaterki tej książki (oprócz Guze są to Maria Skibniewska i Anna Przedpelska-Trzeciakowska) mogłyby być kimś w rodzaju patronek dzisiejszych freelancerów, podejmujących karkołomny trud utrzymania się z pracy w kulturze?

Dzisiejszym freelancerom życzyłbym raczej, żeby na swoich patronów obierali charyzmatycznych trybunów plebejskich (lub trybunki plebejskie, jeśli kto woli), którzy wydzierają podwyżki i przywileje socjalne z łap finansjery i rządu. Fakt, trzy tłumaczki potrafiły w trudnych warunkach wywalczyć sobie prywatną wolność – i w tym pewnie jest jakaś uniwersalna lekcja. Ale szczyt aktywności zawodowej moich bohaterek przypadł w PRL, w epoce tak różnej od dzisiejszej… Jakby to ująć? Pieniądz był trochę mniej wart, a książka chyba trochę więcej.   

W Pańskiej pracy, wymagającej długich okresów koncentracji, czytania i pisania, nieledwie medytacyjnego skupienia na tekście, trzeba chyba wykształcić jakieś specyficzne techniki siebie? Jak udaje się Panu skupić, szczególnie gdy dedlajn jest bliski?

Nie mam żadnych technik. Ot tyle, że wyłączam telefon i Internet, ale i tak się rozpraszam. Jeśli coś trzyma mnie w ryzach, to poczucie obowiązku. I perfekcjonizm, niestety.

Kiedy przekład sprawia przyjemność? Wtedy, gdy „idzie łatwo”, czy może wtedy, gdy uda się po długich trudach rozwiązać jakąś translatorską łamigłówkę? I na jakich tekstach pracuje się Panu najlepiej? Oprócz literatury pięknej tłumaczy pan także francuskie komiksy.

Największą przyjemność czuję, kiedy rzeczy trudne przychodzą z łatwością. Ale nie ma tak dobrze. Żeby coś było w miarę, trzeba się umęczyć.

Lubię tłumaczyć komiksy ze śmiesznymi dialogami. Sam się wtedy śmieję i z góry wyobrażam sobie roześmianych czytelników. Dialogi przychodzą mi pewnie najłatwiej. Aha, i wolę się męczyć nad świetnym, trudnym tekstem niż nad badziewiem. Jak się męczę nad badziewiem, to mam poczucie, że mnie jakiś bubek okrada z życia swoim farmazonem.

Czy tłumaczenie O bracia moi, ludzie Alberta Cohena („Literatura na świecie” 2016, nr 1–2) było taką właśnie „przyjemną trudnością”? Sam Pan postanowił, żeby zmierzyć się z tym tekstem, czy ktoś go Panu podsunął?

Tak, to najtrudniejsza książka, jaką przetłumaczyłem. I sam sobie zgotowałem tę udrękę, ale nie żałuję, nigdy nie żałowałem. Cohena poznałem dzięki przyjacielowi, francuskiemu Żydowi, który dał mi jego najsłynniejszą powieść, Belle du Seigneur. Kilka lat później byłem przez chwilę w Marsylii, szukałem czegoś do czytania i kupiłem w antykwariacie O vous frères humains. Zabrałem ją na Pomègues, wyspę, która leży o pół godziny statkiem od Starego Portu, położyłem się na skale z ręcznikiem pod głową i zacząłem czytać. Był słoneczny czerwcowy dzień i woda w zatoce była ciepła, ale po dwóch godzinach chciałem już tylko biec do portu i wracać do Marsylii, do komputera, żeby sprawdzić, czy ktoś to przetłumaczył na polski. Okazało się, że nie, więc zacząłem próbować.

Przekład skończyłem wczesną jesienią 2015 roku, kiedy media zaczęły huczeć o tak zwanym kryzysie migracyjnym. Czytałem wiadomości od brata, który pomagał ludziom na granicy grecko-macedońskiej, i myślałem, że książka Cohena zyskuje jakąś przerażającą aktualność, czy raczej udowadnia swoją smutną ponadczasowość. Bo to książka o tym, jak żydowskie dziecko w dniu swoich dziesiątych urodzin odkrywa nienawiść. Lub, mówiąc ogólniej, opowieść o nienawiści do obcych. Myślałem, że tą aktualnością-ponadczasowością skuszę jakiegoś wydawcę. Guzik, kto wyda martwego żydowskiego autora, który nie dostał Nobla ani nie pisał o Zagładzie? Ale Anna Wasilewska i Piotr Sommer znaleźli dla tej historii miejsce w „Literaturze na Świecie”. Im – wieczna wdzięczność.

Kto nauczył pana czytać? Albo: na czym nauczył pan się czytać?

Moja babcia była lekarką i miała w domu całą półkę westernów do czytania na dyżurach. To były takie tytuły jak Lassiter kontra Sloan, Zasadzka na Lassitera, Kanion Wielkich Dębów, Robin Blackett, Piekło w dolinie albo W szponach Stepowych Wilków. W Szponach Stepowych Wilków było najlepsze, bo główny bohater – nie pamiętam, czy był szeryfem czy samotnym mścicielem – przeniknął do bandy Stepowych Wilków, żeby ją rozwalić od środka – i chyba wtedy pierwszy raz zakosztowałem napięcia związanego z ryzykiem demaskacji, napięcia, które jest fundamentem fabuł szpiegowskich. W ogóle tamte westerny mogłem jeść łyżkami. Rewolwery, mordobicie, szczypta erotyki – dobra książka dla młodzieżowego czytelnika.

Co jeszcze? Astrid Lindgren, Edith Nesbit, C.S. Lewis, Verne, Sienkiewicz, Curwood i London. Agatha Christie i Conan Doyle. Asteriksy, Mikołajki, Tytusy. Bahdaj ze szczególnym uwzględnieniem Do przerwy 0-1. I Niziurski, i Szklarski. Zdania z tych książek do tej pory rozbijają mi się po głowie, na przykład: „Wolałbym szympansa w zoo strzyc” (mówi fryzjer Euzebiusz Sosenka z Do przerwy 0-1). Albo: „W jego miękkich kocich ruchach była szybkość utajona” (Tomek na Czarnym Lądzie chyba). Albo: „Mości panie, lubię ludzi twego pokroju i widzę, że jeśli jeden z nas nie zabije drugiego, znajdę prawdziwą przyjemność w rozmowach z tobą” (Trzej muszkieterowie).

Moje pierwsze książki dla dużych osób to były Mistrz i Małgorzata, Lot nad kukułczym gniazdem i Piękni dwudziestoletni, jakoś pod koniec podstawówki. Wkrótce potem odkryłem, niestety, że książki nie tylko opowiadają historie, ale też mogą służyć prestiżowi, dystynkcji itede. No, i zacząłem się zmuszać do Joyce’a i Faulknera. A czasem nie musiałem się zmuszać – na przykład do Balzaca, Dostojewskiego czy Laclosa.

W wywiadzie na stronie Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury mówił pan, że sporo zawdzięcza matce, która poprawiała pańskie wypracowania i konfiskowała Panu „Przegląd Sportowy”. A kto jeszcze wpłynął na Pana język i słuch literacki?

Matka nie tylko konfiskowała i poprawiała, ale też czytała mi na głos, jak byłem mały. To mi dużo dało. Poza tym miałem dobrą polonistkę w liceum, panią Aleksandrę Nałęcz. Kiedyś w wypracowaniu o Dziadach wymądrzałem się, że Gustaw jest pucuś i „nieznośnie teatralizuje swoje zachowanie”. Na koniec – z braku pomysłu na puentę – oświadczyłem, że bardziej odpowiada m Franz Maurer, który znalazłszy się w podobnej sytuacji (laska go puściła kantem) powiedział: „Nie chce mi się z tobą gadać”. Na co ona napisała na marginesie: „Franz M. też teatralizuje swoje zachowanie, vide ognisko w ogrodzie”. Pani Nałęcz urządzała nam – chociaż to była klasa ogólna, a nie human – bardzo ciekawe zajęcia o poprawności językowej i kulturze języka polskiego. Wynieśliśmy z tych lekcji jakieś zalążki metajęzyka. Strasznie żałuję, że już nigdy później nie poznawałem polszczyzny w ten sposób, że nie zdobyłem więcej narzędzi do mówienia o języku.

Za to na studiach, na pierwszym roku, miałem kurs logiki z profesor Teresą Hołówką. Fascynujący. Niby to był elementarz dla tumanów z kulturoznawstwa – zbiory, typy definicji, błędy w rozumowaniu itepe – ale zarazem coś więcej: nauka klarowności wyrazu, nauka niebrania się na mętniactwo i pustosłowie. Profesor Hołówka często powtarzała: „Co tu się twierdzi?”. Tu, czyli w jakimś tekście filozoficznym albo publicystycznym. No, i często wychodziło na to, że nic się nie twierdzi. Albo że wywód jest oparty na błędnym rozumowaniu.  

Myślę, że po tych trzech osobach – matce, pani Nałęcz, profesor Hołówce – już nikt nie wywarł tak dużego wpływu na mój język. Później to była nie tyle nauka polszczyzny, ile nauka pisania. Pisałem coś, a potem prosiłem kogoś, żeby przeczytał i powiedział, jak jest. Zwykle prosiłem przyjaciółkę ze studiów, Martę Szarejko.

Na czym można trenować język i słuch literacki?

Chyba tak jak z treningiem sportowym dobrze zacząć wcześnie. Trudno mi o tym powiedzieć coś więcej, bo nie mam dzieci i nigdy nie było mi dane obserwować, jak się rozwija władność językowa u dziecka. Mogę tylko odwołać się do własnych, mglistych wspomnień. Jak już powiedziałem, matka czytała mi na głos, więc od małego znałem względnie dużo słów i słowa mnie cieszyły. Różne śmieszne odzywki, wszystko jedno czy z książki, czy z życia. Poplamiłem koleżance bluzkę długopisem, na co ona wycedziła: „Będziesz mi to odpierał” – pamiętam do dziś. Albo wiersz wypisany na oparciu fotela w pekaesie, gdzieś w Pieninach pod koniec lat 90.: „Twardzi jak stal / nieczuli na ból / czyści jak łza / zimni jak lód – Skinheads Bielsko-Biała”.  

Z tej pierwotnej radości słów kiełkuje chyba pamięć językowa, czyli zdolność dostrzegania i zapamiętywania dobrych zdań albo całych rozmów. To się przydaje szczególnie przy pisaniu dialogów. Wydaje mi się, że tę pamięć językową można ćwiczyć, ucząc się fragmentów prozy, poezji czy dramatu. Zresztą to nie musi być literatura. W liceum słuchałem w kółko polskiego hip-hopu i to na nim sobie wyrobiłem pamięć do słów. Pezet, Płomień 81, Peja, Grammatik, WWO, Fenomen, Kaliber, Hemp Gru... Ale teraz pamiętam coraz słabiej, należałoby się wziąć za siebie. Uczyć się wierszy albo monologów z Szekspira. Tak strasznie bym chciał, ale trudno zdążyć ze wszystkim.

Poza pracą tłumaczeniową jest Pan scenarzystą filmów Łukasza Grzegorzka (Kamper i Córka trenera). Czy pisanie dla filmu nie jest rodzajem ucieczki od tej samotności, o której mówiliśmy na początku? Polega ono wszak na ciągłej współpracy i konsultacji z innymi pionami – scenariusz powstaje z żywiołu dialogicznego. Kręci to Pana?

No ba.  Nie wiem, czy udział scenarzysty w pracach ekipy jest regułą w polskim kinie, ale przy tych filmach rzeczywiście uczestniczyłem mniej lub bardziej we wszystkich etapach produkcji. To była dla mnie duża rzecz pracować z takimi ludźmi jak Łukasz Grzegorzek, Weronika Bilska, Natalia Giza czy Jacek Braciak – zdolnymi, pracowitymi i upartymi jak muły. Kamper i Córka trenera powstały za śmieszne pieniądze, mogły się w każdej chwili wywrócić, a jeśli się nie wywróciły, to dlatego, że Łukasz stworzył sobie komando straceńców i umiał nad nimi zapanować. „Talibowie undergroundu” – powiedział Jacek Braciak o ekipie Córki trenera. W prywatnym słowniku Łukasza Grzegorzka ważne miejsce zajmuje słowo „okurwieniec”. Jest to, jeśli dobrze rozumiem, człowiek napędzany jakąś fiksacją, gotowy na wszystko, przepełniony jakimś radykalizmem egzystencjalnym. A także: ktoś, kto ma moc. Lubię ludzi tego pokroju i jeśli nie próbujemy się nawzajem pozabijać, znajduję prawdziwą przyjemność w rozmowach z nimi.

Wspominał Pan w jednym z esejów, że ma w komputerze plik pt. „Marzenia książkowe”. Co się w nim znajduje?

Mam i plik w komputerze, i notatkę w telefonie i zapiski w zeszyciku. Tylko teraz ten plik nazywa się po prostu „Książki, które chcę mieć”. Co tam jest? Aneks Torańskiej – to zbiór rozmów, taki suplement do Onych, najbardziej mnie w nim interesuje rozmowa z Jerzym Pomianowskim, tłumaczem Archipelagu Gułag. Dalej, też Torańskiej, Śmierć spóźnia się o minutę. Zdążyć przed nocą Szperkowicza i Halny Igora Jarka – czytałem pożyczone, a chciałbym mieć swoje. I jeszcze Człowiek w bramie Jacka Snopkiewicza – reportaże wcieleniowe z końca lat siedemdziesiątych.

Jakiś czas temu poproszono mnie o pomoc w likwidacji księgozbioru po pewnym zmarłym humaniście. Około czterech tysięcy książek, większość pójdzie do jednego z warszawskich liceów. Mogłem z tego uszczknąć dla siebie, co zechcę, i już trochę uszczknąłem, ale chciałbym jeszcze dobrać to i owo: Śród żywych duchów Szejnert, Podkreślenia moje Niny Berberovej, Kaputt Malapartego, biografię Tołstoja napisaną przez Wiktora Szkłowskiego, Obłomowa... Śmieszne, wciąż myślę o sobie, że jestem czytelnikiem powieści, a w tym zestawieniu jest tylko jedna.

No właśnie, powieść. Wyobraźmy sobie, że ma Pan dwa tygodnie niczym niezakłóconego urlopu, powiedzmy, na działce. Którą „wielką powieść realistyczną” bierze pan pod pachę?

Gdybym miał wziąć powieść, którą już czytałem, to może byłaby to Lalka. Albo Stracone złudzenia. Albo Rozmowa w „Katedrze”. Żeby sprawdzić, jakie są dla mnie dziś. A z powieści nieczytanych… Mam na półce Wyznania patrycjusza Maraiego, to może to? Albo Żywot Rancégo, który właśnie się ukazał w przekładzie pana Wiktora Dłuskiego? Ale czy to powieść? Nie wiem. Tomasz Swoboda pisze, że to „tekst skazany na rynkową klęskę… dzieło wręcz kłujące w oczy swoją niesprzedażnością i, by tak rzec, eremickim seksapilem”. Brzmi zaiste seksi.

Wie Pan, jak to jest z tymi historiami typu „książka na bezludną wyspę”? Lepiej się nie pomylić. Raz wziąłem do pracy na Naksos Wyznania Rousseau i odpadłem po trzech stronach. A tu zaczął się sezon, po kilkanaście godzin na dobę w kuchni, żadnych szans na wyskok do miasta… Zacząłem czytać książki kolegów, instruktorów kite’a. Guillaume Musso, Dan Brown... Zgroza. Szef Neapolitańczyk miał trochę kryminałów, więc zacząłem męczyć ze słownikiem Il fuggiasco Massima Carlotta. Wreszcie w połowie sierpnia litewska barmanka dostała day off i pojechała do miasta i kupiła mi w antykwariacie Le Carrégo.

– rozmawiał Jakub Nowacki