Aktualności

fot. Piotr Mojsak
09.11.2021

Nocny stolik #69. Paweł Grabowski: chciałbym być skazany na Herberta

Poeta, dramaturg, chirurg i społecznik Paweł Grabowski opowiada o pracy nad dramatem poświęconym Stanisławie Umińskiej, ostatnich lekturach, fascynacji poezją Herberta i sprawach ostatecznych.

Co zalega u Ciebie na stercie książek przeczytanych i przeznaczonych do czytania?

Na samym wierzchu leży „Krótka noc. Dramaty” Władysława Terleckiego. Gruba książka. Prawie że nietknięta, poza jednym dramatem „Mateczka”, który przeczytałem uważnie.

Dlaczego akurat ten?

Napisałem monodram, który został zaakceptowany przez aktorkę, panią reżyser i Instytut Teatralny. Robimy spektakl o Stanisławie Umińskiej. Jak się mnie ktoś pyta, o czym będzie ten spektakl, to mówię, że o zakonnicy, która z miłości zabiła swojego męża i została uniewinniona. Brzmi to nieźle.

Szukałem wcześniej napisanych na ten temat książek. Oprócz wspomnianej czytam więc „Album z rewolwerem” Zdzisława Umińskiego. Pożółkła książka z antykwariatu, bo ja w ogóle dużo książek kupuję z antykwariatów. Autorem jest bratanek mojej bohaterki, który próbował stworzyć coś na kształt jej biografii. Pod tą książką leży „Z podglebia” Jana Żyznowskiego, niedokończona powieść narzeczonego i prawdopodobnie (bo biografowie są podzieleni co do tego, czy wzięli ślub w Paryżu, czy też nie) męża Umińskiej. To był słynny krytyk literacki, powieściopisarz znany w kręgach literatów warszawskich. Dyktował powieść, kiedy umierał na raka wątroby. Zainteresowało mnie to, że podyktował jej instrukcję obsługi browninga, żeby wiedziała, jak go ma zastrzelić. Przeczytałem jeszcze „Słynne procesy” Krystyny Kolińskiej, gdzie autorka rozmawiała z ponad siedemdziesięcioletnią zakonnicą rok przed jej śmiercią. Rozmawiały o zabójstwie, procesie i dalszym życiu tej dziewczyny. Czeka mnie jeszcze lektura pracy magisterskiej na temat Stanisławy Umińskiej, mimo że dramat jest już napisany. Przeczytałem dużo rozmaitych publikacji na ten temat. Chciałem znaleźć jakąś linię opowieści, bo znałem inne spektakle o Umińskiej, i pomyślałem, że chciałbym opowiedzieć tę historię inaczej.

Nie boisz się ryzyka, że powtórzysz to, co zostało już powiedziane?

Pracuję od wielu lat w hospicjach z chorymi umierającymi, prowadzę mnóstwo rozmów z nimi i ich rodzinami. Wysłuchując ich historii życia, dotykam całych wszechświatów. Nie ma takiej możliwości, żeby nie dało się czegoś opowiedzieć o drugim człowieku z innej perspektywy. Prosty człowiek ze wsi potrafi mieć w sobie cały kosmos – a co dopiero gdy masz historię z zabójstwem i uniewinnieniem w tle.

Skąd wybór akurat tej historii?

O Stanisławie Umińskiej (później – siostrze Benignie) dowiedziałem się od znajomej lekarki, również specjalistki medycyny paliatywnej. Ona była z tymi siostrami zaprzyjaźniona i po rozmowie z nią niezobowiązująco przeczytałem sobie jedną rzecz o Umińskiej, potem drugą. Pomyślałem – to jest materiał na spektakl teatralny i powolutku zacząłem rozmawiać z bohaterką tak, żeby opowiedziała mi tę historię. Uznałem że jest to coś, o czym chciałbym opowiedzieć „po całości”.

Co poza tym masz na stoliku?

Na stoliku mam „Poradnik hodowcy pszczoły” z kalendarzem. Nie ma się z czego śmiać, od kiedy mam trzy ule, to jestem odpowiedzialny za kilkadziesiąt tysięcy istnień zwierzęcych.

Ciurkiem przeczytałem ostatnio tylko jedną książkę. Był to „Trąd” Grahama Greene’a, tuż po lekturze „Dżumy” Camusa. Przeczytałem Greene’a nie z racji okoliczności, ale dlatego że wcześniej natknąłem się na recenzję, w której mowa była o uciekaniu od własnych bied w pomaganie innym. A ponieważ z takimi osobami się spotykam. to pomyślałem, że zobaczę. jak ta opowieść brzmi, no i przeczytałem „Trąd” od dechy do dechy. Potwierdziło się moje przekonanie – nie da się uciec od swojego cierpienia w cudze. Te słowa włożyłem potem w usta Stasi Umińskiej – bohaterki mojego monodramu.

Mam biografię Zbigniewa Herberta, do której wracam kolejny raz. Bogu dzięki, jest napisana tak, że wydarzeniom z życia towarzyszą wiersze, które wtedy powstawały. Lubię wracać do jego wierszy, do jego współczesnego odczytywania pradawnej mądrości. Gdybym miał być skazany na czytanie wierszy jednego poety do końca życia, to chciałbym być skazany na Herberta.

Leży też na mojej szafce nocnej, tuż przy wezgłowiu, „Święty Starzec Porfiriusz z Kafsokaliwii. Żywot i Słowa”. Dostałem tę książkę od prawosławnego diakona i jego żony. Czytam jeden albo pół rozdziału dziennie. Znowu na zasadzie rozmowy ze starcem, bo ta książka jest biografią i zapisanymi słowami mnicha – starca w rozumieniu chrześcijaństwa wschodniego, czyli człowieka o wielkiej mądrości i umiejętności czytania w sercach ludzkich i dawania rad. Przemądre rzeczy, którymi się delektuję, czytając rozdział po rozdziale.

Mam też antologię poezji nowogreckiej, do której zaglądam rzadko, czasem do jakichś bardziej do znanych kawałków Konstandinosa Kawafisa. Tak, czytam poezję, ale nie szukam nowości – czytam głownie te wiersze, które już znam.

Po co lekarzom czytanie?

Każdy potrzebuje czytać z bardzo różnych powodów, bo każdy człowiek to osobny kosmos. Mam koleżankę lekarkę, która jest koneserką kryminałów. Delektuje się nimi zapewne tak, jak koneser wina, który wyczuwa rozmaite nuty.

Czytanie jest jak spotykanie się, jak rozmawianie z wieloma osobami, które rozszerza myślenie, uczy dorastać i dojrzewać w swoim człowieczeństwie. To rozmowa z książką czy raczej jej bohaterem, narratorem. Pisała o tym Olga Tokarczuk, wspominając, że do takiego rodzaju rozmowy potrzebny jest pewien rodzaj kompetencji miękkich, które nazwała „kompetencjami intelektualnymi”.

Ja czytam po to, by zrozumieć rzeczywistość, bo mam nadzieję, że któryś z autorów wytłumaczy mi genezę rzeczy, które dzieją się dookoła nas. Tak właśnie czytałem „Nowe średniowiecze”, zdumiony tym, że rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew tłumaczy kryzys cywilizacji europejskiej już na początku XX wieku.

Kto najlepiej radzi sobie z opisywaniem śmierci?

Najlepiej z opisywaniem śmierci radzą sobie podręczniki medycyny sądowej, robią to z detalami i chirurgiczną precyzją, opisując materię umierania i śmierci. Jakby to odnieść do literatury nieco piękniejszej niż naukowa, to zacząłbym od „Idioty” Dostojewskiego. Na zajęciach ze studentami przytaczam fragment, w którym książę Myszkin czeka na przyjęcie u Jepanczynów i opowiada, jak wyobraża sobie oczekiwanie na egzekucję i to, jak w takim momencie czas się dłuży. Jeszcze taka ulica po drodze, taki szyld… To nie jest wymysł, bo Dostojewski sam był skazany na śmierć i przeżył to, co opowiada Myszkin.

„Śmierć Iwana Iljicza” Lwa Tołstoja też jest warta przeczytania, ukazuje bowiem umieranie jako etap życia odarty z gry pozorów, wszelkiego blichtru i udawania. Tołstoj pokazuje człowieka, który wreszcie zmuszony jest stanąć w prawdzie o sobie samym – to bardzo mocny opis, historia dojrzewania człowieka na jego ostatniej prostej życia. Trochę straszna, trochę śmieszna „Śmierć urzędnika” Antona Czechowa też godna jest lektury. Tym bardziej, że autor był lekarzem.

„Mały książę” w poetycki sposób opisuje nie tylko śmierć, ale towarzyszenie umieraniu. Klasyka, trudno tutaj coś komentować, to obowiązkowa lektura dla każdego człowieka, a nie tylko dla doktora.

Jest jeszcze taka książka, do której dawno już nie sięgałem: „Oskar i pani Róża”, książka której poniższy fragment przytaczam studentom: „trzeba wiedzieć Oskarku, że są dwa rodzaje cierpienia, cierpienie fizyczne i cierpienie duchowe, cierpienie fizyczne się znosi, a duchowe wybiera”. Jak widać, można pisać piękne uduchowione bzdury, które nie mają w sobie krztyny prawdy.

Czy można powiedzieć, że mieszkając na Podlasiu zafascynowałeś się prawosławiem?

Nie wiem, czy można to nazwać to fascynacją. Odwołam się do Herberta, który powiedział że pamięta Polskę zamieszkałą przez ludzi różnych narodowości i wyznań. To jego doświadczenie lwowskie, że nie ma już Polski, bo dla niego Polska była wielobarwna. Jadę do tatarskiej wioski, rozmawiam z chłopakiem i dziewczyną, a ona mówi – ja jestem obywatelką Polski narodowości tatarskiej, rozmawiam z Białorusinami i Ukraińcami, z polskimi obywatelstwami. Czeczen starający się o obywatelstwo polskie deklamował mojemu znajomemu wszystkie zwrotki hymnu, do ostatniej, której ja nie pamiętałem. Żyję na terenie wieloreligijnym i wielokulturowym. Sam będąc rzymskim katolikiem, dotknąłem tradycji wschodniej – dwóch rodzajów kalendarza – juliańskiego i gregoriańskiego, którymi wciąż posługują się tutejsi, liturgii w języku starocerkiewnosłowiańskim, pisania ikon, tradycji „starczestwa” i dowiedziałem się na przykład, co to znaczy być człowiekiem jurodiwym. Przyjaźnię się także z duchownymi prawosławnymi – mnichami i mniszkami. Najważniejszym, co udało mi się od nich zaczerpnąć, jest szacunek dla konserwatyzmu, tradycji, dla korzeni.

Dziadek Franek”. O czym jest tak książka i jaka była motywacja do tego, żeby powstała?

To jest kolejna książka, którą popełniłem, ale pierwsza o umieraniu przeznaczona dla dzieci. Jak to się stało, że postanowiłem ją napisać? Jeżdżę jako lekarz do hospicjum domowego, do domów na terenach wiejskich, które rozciągają się na niemal 2000 km² Podlasia. Czasami zdarzało mi się zajechać do wielopokoleniowych rodziny, z dziadkami, czasem pradziadkami, wnukami…
W takich rodzinach, gdy umierał dziadek, czy babcia, to wnuki były przy tym obecne. Zobaczyłem mądrych rodziców i dziadków tłumaczących, dlaczego babcia leży, dlaczego trzeba ją karmić i jak dziadziusia przewijać. Te dzieci rosły, nabierając przekonania, że to, co się dzieje jest stanem normalnym, tak samo jak to, że dziadek umarł i że jest czuwanie „wsiunocznyje”, a na drugi dzień pogrzeb. Te dzieci nie są przesycone lękami ich własnych rodziców. Pomyślałem sobie, że często projektujemy własne lęki na dzieci. Jeżeli w rodzicach nie ma lęków, to nie ma ich u dzieciaków. Nie uciekamy od słabości, od starości. Jeżeli dzieci zbierają taki kapitał teraz, to jest duża szansa, że tak samo potraktują swoich rodziców. Pomyślałem, że chciałbym o tym napisać książkę. Napisałem, znalazła się pani plastyczka, która zrobiła ciepłe, piękne ilustracje.

Czy pisanie dla dzieci nie wymaga specjalnych kompetencji?

O te kompetencje i konieczność ich posiadania trzeba by pewnie zapytać pisarzy czy pisarki tworzących dla dzieci. Ja po prostu napisałem książkę dla dzieci. To nie był mój pierwszy utwór dla dzieci, ale trudno mówić o jakiejś wprawie w tej dziedzinie. Dawno, dawno temu napisałem, publikowane w „Wychowawcy” jasełka dla dzieci „Dziś gwiazda drogę nam pokaże”, potem sztukę o tolerancji „Opowieść o Strachu na Wróble i jego przyjaciołach”, nagrodzoną w konkursie na scenariusz na sztukę teatralną dla dzieci i młodzieży. A po latach przyszła pora na napisanie prozą „Dziadka Franka”.

Z jakim odbiorem spotkał się „Dziadek Franek” ?

Informacje docierają do mnie różnymi kanałami. I tak np. zadzwoniła do mnie pani, która powiedziała, że jej dzieci każą sobie czytać tę książkę na dobranoc już po raz czwarty. Ktoś inny wysłał maila, w którym pisze, że w oparciu o tę książkę prowadzi lekcje w klasach I-IV. Parę miesięcy temu sam prowadziłem lekcje zdalne dla dzieci w Tarnowie, a kilka dni temu w Hajnówce. Ostatnio panie nauczycielki z Supraśla włączyły tą książkę do przedszkolnej biblioteczki. Odzywają się do mnie głównie właśnie nauczyciele i rodzice.

Nie dostawałem negatywnych sygnałów. Mimo to mam świadomość, że jestem prostym doktorem, który miał szczęście do wydawcy, redaktorki i oni przypilnowali, żeby to wszystko dobrze wyszło. Czuję się autorem tej książki z pokorną świadomością, że nie jestem pisarzem, że to nie jest mój sposób zarabianie na życie. Czechow pozostaje wzorem niedoścignionym – ale pośród codziennych zajęć nie mam czasu na doskonalenie warsztatu, choć pomysłów w głowie nie brakuje. Chociaż przyznam, że w zeszłym roku po raz pierwszy dostałem tantiemy i to było bardzo miłe doświadczenie.

Łatwo znaleźć Cię w internecie, głównie przy okazji nagród. Jak tu nie popaść w megalomanię?

Przypominam sobie, po co to wszystko się dzieje, przypominam sobie walkę o to, żeby cicho, bez rozgłosu robić to, co mam do zrobienia. Przypominam sobie moją bezsilność, kiedy po założeniu domowego hospicjum na głębokiej, podlaskiej wsi dowiedziałem się, że NFZ podpisze ze mną umowę najwcześniej za pięć lat, a ludzie umierają i proszą o pomoc. Zrozumiałem, że nie mogę siedzieć cicho. Muszę wciąż zbierać środki na funkcjonowanie naszego hospicjum. Bardzo się to przydało, ten czas bez finansowania ze strony państwa, abyśmy, jako pozarządowa organizacja pożytku publicznego, okrzepli i zebrali wokół naszej idei ludzi życzliwych i zaangażowanych – bo choć mamy teraz kontrakt na czternaście osób, to liczba podopiecznych jest ponad trzykrotnie większa i wciąż potrzebujemy darczyńców, żeby się utrzymać.

Chcąc, nie chcąc przyjąłem rolę twarzy tego przedsięwzięcia. Muszę być głośno, dopóki się państwo nie obudzi i nie dotrze do nich to, że opieka medyczna na wsi jest dwóipółkrotnie gorsza niż w mieście. I że coś z tym trzeba zrobić. W mieście narzeka się na to, że jest kiepsko. Wyobraźcie sobie tylko, jak jest tutaj.

Mam poczucie zmieniania rzeczywistości. Nagrody? Fajnie, gdy się trafią. Ważne, że słychać o nas – traktuję to piarowo. Ale zbyt dobrze znam samego siebie – taka świadomość to najlepszy środek zapobiegawczy na zadzieranie nosa i gwiazdorzenie. Nie sądzę, groziła mi megalomania.

Mieszkałeś w Krakowie i Warszawie. Na Podlasiu dostęp do kultury jest chyba mocno utrudniony?

Jest to trudne, bo rzeczywiście w Warszawie potrafiłem dwa razy w tygodniu wyjść do teatru, czasem po to, by pracować nad własnymi spektaklami. Kiedyś pani Magda Łazarkiewicz zrobiła dyplom ze studentami z jednym z moich spektakli. Dostałem kilka nagród w konkursach dramatopisarskich.

To, myślę, jest troszeczkę tak, jak gdy kobieta decyduje się na urodzenie dziecka i zdaje sobie sprawę, że teraz ten mały człowiek będzie najważniejszy na świecie i z pewnych rzeczy trzeba będzie zrezygnować dla kogoś, kto jest większym dobrem. A to, co teraz robię, jest dla mnie rzeczą ważniejszą

Co do prowincjonalności, to byłem kiedyś na premierze mojej sztuki „Siostra Mozarta” w Nowym Jorku. Uwierz mi, że z tej perspektywy Warszawa także jest prowincją. Z wiekiem odkrywa się też inne sposoby podróżowania – ja nie muszę pojechać na Seszele, żeby mieć duchowe przygody. Do Białegostoku mam 40 km, a tam mamy operę, filharmonię i muzea, jest teatr Wierszalin w Supraślu.

Przyrody po kokardę, tylko kwestia, żeby mieć na to czas. Adoptowałem psa i to, żeby on nie zagryzł mi listonosza, jest teraz pewnie ważniejsze niż kultura wysoka. Mam poczucie zmieniania rzeczywistości moją pracą i nie wiem, czy bardziej zmieni ją premiera mojego dramatu w styczniu, czy to, co robię tu, wśród ludzi, prowadząc wiejskie hospicjum domowe i budując wiejskie hospicjum w Makówce. Moja robota prowadzi do przemiany tych, których spotykam na swojej drodze. Może to też jest jakiś rodzaj sztuki.

- rozmawiał Andrzej Mirek