Aktualności

fot. archiwum autora
08.09.2021

Nocny stolik #65. Teresa Tyszowiecka blasK!: tłumacz zawsze znajdzie to, czego mu trzeba

Teresa Tyszowiecka blasK!, laureatka tegorocznej Nagrody za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego za przekład książki Afrykańskie korzenie UFO Anthony’ego Josepha, opowiada m.in. o roli tłumaczki w odświeżaniu polszczyzny, swym niemożliwym zadaniu, uwielbieniu dla spoken poetry i literatury amerykańskiej, a także o autorach, do których wraca najczęściej.

Nie mogę nie spytać – zaskoczyła panią nagroda Boya-Żeleńskiego?

Bardzo dobry, a może nawet entuzjastyczny odbiór Afrykańskich korzeni UFO pozwalał mi wierzyć w jakąś moc tego przekładu. Poza tym zdawałam sobie sprawę, że książka wypełnia lekko nienasyconą niszę na rynku polskim – Karaiby, spliffy rozmiarów Mozambiku, dub, jazz i trochę prostej radości – jednak bałam się, czy moje tłumaczenie w obliczu zdecydowanie nobilitującej konkurencji nie okaże się tylko wrzutem graficiarza na tle sztuki wysokiej, co gorsza: wrzutem wykonanym w czasie właściwszym dla mezzotinty.

Jakieś szanse jednak były.

Chciałam wygrać, ale jeszcze bardziej nie chciałam przegrać, więc starałam się – zwłaszcza po nominacji – w ogóle o tym nie myśleć, żeby nie zainfekować sytuacji zwątpieniem & Co. Poważnie zaczęłam zastanawiać się, czy TAK, czy NIE, kiedy szykowałam się do gali on-line (tło, światło, fryzura, to znaczy turban, i czego ma nie być w kadrze). Nagle spłynęło na mnie olśnienie, że klamka już i tak zapadła. Do tego uświadomiłam sobie, że moja rodzina ma dobre sto lat związków z rodziną Żeleńskich – w dzieciństwie mieszkałam w dawnej kreślarni nad wytwórnią witraży, która należała do stryjecznego brata Boya – więc mogę chyba liczyć na jakieś wstawiennictwo patrona festiwalu.

I udało się.

Zgadza się, choć moje (wcześniej przetestowane) połączenie z Gdańskiem padło, dlatego większość gali spędziłam na restartowaniu komputera i rozmowach z akustykiem, ale nie traciłam zimnej krwi, bo wiedziałam – skąd? – że „zdobyłam”. Łącze naprawiło się w samą porę, żeby potwierdzić, że z alternatywy przesunęłam się w stronę… koniunkcji (?), oraz że zrobiłam coś jakby dla Polaków, co mnie naprawdę zaskoczyło i niesamowicie ucieszyło.

Myśli pani, że Polacy są w stanie docenić tak… szaloną literaturę?

Zanim zagłębię się w rozważania, muszę spytać, co pan rozumie przez „szaloną literaturę”. (Nie, nie będę tak stale odbijać piłki, tylko czasem).

Chodzi mi przede wszystkim o język tej prozy, jakoś spuszczony z łańcucha, rozrastający się bez żadnych ograniczeń: czy to składniowych, czy to leksykalnych, czy semantycznych. Kojarzy mi się to mocno z pisaniem Andrzeja Szpindlera, świetnym swoją drogą, ale – nie oszukujmy się – Szpindler nie jest u nas znany (ani nawet poznawany). Dlatego tak mnie ciekawi, co może Polakom zaoferować Anthony Joseph.

Pewien szkopuł: mówiąc o zrobieniu czegoś dla Polaków – a konkretnie dla polszczyzny – miałam na myśli raczej moje zasługi. Wiem, wiem, to niedobrze brzmi, ale kiedy jury z wielką powagą odczytało werdykt, który mówił o wzniesieniu na nowy poziom sztuki translatorskiej, dotarło do mnie, że faktycznie uwolniłam trochę mój język ojczysty. Że użyję tego paternalistycznego określenia.

Ha, czyli jednak – działalność patriotyczna.

W mojej rodzinie patriotyzm manifestował się w klasycznym stylu: na koniu, w okopach, na wywózkach, przy odbudowie kraju z kolejnych wojen, ba, nawet jedyny literat wśród moich protoplastów napisał książkę zatytułowaną Skrupuł bez skrupułu w Polszcze albo oświecenie grzechów narodowi naszemu polskiemu przez pewnego Polaka temiż grzechami grzesznego, ale żałującego, na poprawę swoją i ludzką. Dlatego aspekt patriotyczny tej zabawy serio – albo pracy żartem, jak kto woli – to znaczy wyzwolenie języka polskiego, ogłoszone z powagą przez autorytety, było złotą minutą w tej wieloletniej sadze. W pewnym momencie dotarło do mnie jednak, że – jak każdy tłumacz – jestem tylko ambasadorem. I w związku z tym nie bardzo umiem odpowiedzieć na pańskie pytanie, czy Polacy są w stanie Josepha i jego język docenić (zapewne pan potrafiłby na nie lepiej odpowiedzieć niż ja).

W takim razie skąd w ogóle pomysł, żeby Afrykańskie korzenie… przełożyć na polski? Co panią kierowało?

Kilka lat życia upłynęło mi pod znakiem fascynacji mostami. Zwiedzałam je od środka, byłam na pylonach, na wysepkach wokół filarów, znałam osobliwości akustyki różnych fragmentów tych budowli – mieszkałam wtedy w stolicy, w której architektura świątynna  jest połączeniem betonu z metalem i wodą. Ale ta pasja, która formatowała kilka lat mojego życia, wygasła. Zmieniłam miasto i potrzebowałam czegoś, co by mnie znów wewnętrznie zorganizowało, nowego hobby, nowej manii. Przeczytałam artykuł o griotach – artystach muzyczno-słownych z Afryki Zachodniej – i wpisałam do wyszukiwarki „GRIOT”, a potem, na mocy starych przyzwyczajeń, dodałam „URBAN”. Wtedy na ekranie pojawiło się jakieś nazwisko i ekscytujący tytuł książki: The African Origins of UFOs. To było osiem lat temu. Znalazłam też spory fragment początku i wstęp, który wspominał o wpływach harmolodycznej teorii Ornette’a Colemana na konstrukcję Afrykańskich Korzeni UFO. Zapowiadało się bardzo ciekawie…

Ale?

Kiedy dobrnęłam do frazy „ów Saturnaliów luz i groove”, i pojęłam całe bogactwo skojarzeń, zrozumiałam, że nigdy nie byłabym w stanie czegoś takiego przetłumaczyć. No, chyba żeby tak jedną stroniczkę, od niechcenia, rozumiejąc tylko z grubsza o co chodzi… Mimo to postać autora natychmiast mnie zainteresowała, szczególnie kiedy dowiedziałam się, że reprezentuje bardzo mi bliski ideowo gatunek spoken poetry, i kiedy zobaczyłam w internecie kilka filmów – zwłaszcza z koncertu z nie byle kim, bo Archiem Sheppem. Weszłam na stronę tego pisarza, zerknęłam w kalendarz, ale tylko po to, żeby dowiedzieć się, że właśnie składają scenę po jego występie za miedzą, na Słowacji. Uznałam to znak, żeby o wszystkim zapomnieć. Pół roku później znalazłam w komputerze plik, który mi nic nie mówił, ale wydawał się fajnym wierszem, choć nie bardzo wiedziałam, skąd go ściągnęłam i dlaczego. W końcu dotarło do mnie, że to moje – całkiem bezmyślne – tłumaczenie. Postanowiłam sprowadzić książkę.

A tak w ogóle, dopiero niedawno dowiedziałam się, że Urban Griot to tytuł jednego z utworów Anthony’ego Josepha.

Dobrze liczę, że tłumaczyła pani Afrykańskie korzenie… sześć, nie, siedem lat? Wyobrażam sobie zresztą, że przekładanie takich fragmentów musiało zajmować dużo czasu: „Pognałem więc nabrzeżem, gdzie fetor flądrzych flaków fundował z furią fangę, frunąłem na balangę wkleić się w falangę, tę która odpokolanwmuleszuflowałaszambobambo!”.

Tak, ten fragment, który uzyskał ostateczną postać w przedostatnich dniach przed drukiem, jest dowodem na… holograficzną strukturę rzeczywistości? Wartość intencji?

Jak to było?

Było tak, że miałam już oddawać tekst, ale pojawił się problem – coś okazało się czymś innym: zdanie, które na pierwszy rzut oka po prostu opisywało tłum czarnych, w rzeczywistości oddawać miało tzw. conga line, czyli taniec, w którym tańczy się w linii, osoba za osobą. I nagle okazuje się, że trzeba w tym zdaniu przebudować wszystko, co jest na „f”, choć wydaje się, że już zużyłam wszystkie możliwe słowa na „f” i nigdy nie znajdę rymu do „fundował z furią fangę”, i wreszcie, nie wiadomo skąd, nadlatuje i wykrystalizowuje się (gdzie? w czym? ważne jednak, że tak) słowo „falangę”, i okazuje się, że oznacza… właśnie korowód osobników, którzy idą za sobą gęsiego. Czyli szukajcie a znajdziecie. Morał jest więc bardzo upbeatowy – tłumacz zawsze znajdzie to, czego mu trzeba, i teraz oczywiście nasuwa się pytanie: czemu miałoby być inaczej? A nuż język jest hologramem i w każdej jego jednostce i regule odtwarza się to samo, więc znalezienie koincydencji, czy jakiegoś wspólnego ładu, konwencji, jest gwarantowane?

I mimo to wierzy pani, że tłumacz jest tylko ambasadorem?

Medium?

Ale to wciąż określenie, które w jakimś sensie pozbawia sprawczości.

To zależy. Chyba zgodzi się pan, że jest to zajęcie z natury rzeczy wtórne i pasywne, które to słowa może należałoby wziąć pod lupę. Wiem, że „aktywny”, „autorski”, „niepodobny do niczego” – i tak dalej, i tak dalej – brzmią lepiej w naszej cywilizacji, ale, jak ktoś słusznie zauważył, Kopciuszek latami w piwniczce oddzielał mak od popiołu, zanim wyskoczył na bal, żeby zgubić pantofelek, czym dopiero przeszedł do historii. Tłumaczenie jest wyrazem wielkiej uprzejmości, zawodem służebnym, natury jin, a więc tej, która jest budulcem połowy kosmosu. Ktoś podał piłkę i ktoś ją podaje dalej. Na pewno trzeba mieć do tego odpowiedni temperament (lub jego brak?), no i być zdyscyplinowanym, co samo w sobie jest nagrodą.

W jakimś sensie oczywiście się zgadzam, ale myślę sobie, że tłumacz jest jednocześnie podobny do redaktora… Obaj działają „uprzejmie”, „koleżeńsko”. Ich prace wymagają określonego temperamentu. A jednak dobry redaktor potrafi ze średniej książki zrobić bardzo dobry tekst; z zupełnego chłamu – coś, co przynajmniej nie budzi negatywnych emocji. I w tym sensie jest to dość aktywne wsparcie.

No tak, ale jest to też świecenie za kogoś oczami…

Kiedy w ogóle zaczęła pani tłumaczyć?

Czytałam moje opowiadania w radiowym „Zgryzie” Zembatego i któregoś razu nie napisałam nic, ale przyniosłam przetłumaczony kawałek tekstu – z jakiejś książki o magii, których się wtedy jeszcze w Polsce nie wydawało. Nagle do pokoju zajrzał Piotr Fronczewski i stanęło na tym, że on przeczyta ten fragment swoim ikonicznym głosem. Zaraz potem, jeszcze zanim wyszłam z Myśliwieckiej, zaproponowano mi tłumaczenie książki, której maszynopis zniknął jednak z lokalu redakcji – zapieczętowanego dla bezpieczeństwa narodowego podczas stanu wojennego – jak Houdini w skrzyni, lecz w przeciwieństwie do Houdiniego nie wypłynął z powrotem. Po paru latach temat wrócił, wkręciłam dwie kartki i kalkę w maszynę, i tak już zostało. Na ogół.

Poza Anthonym Josephem tłumaczyła pani też nieco mniej wymagającą literaturę – w sensie językowym, rzecz jasna – na przykład Henry’ego Millera, Charlesa Bukowskiego, Philipa K. Dicka.

Odpowiem panu trochę od końca, bo nie wiem, czy wcale mniej wymagającą. Bardzo lubię wymyślać nazwy, i na przykład w Oku w piramidzie Roberta Shei i Roberta Antona Wilsona mogłam dać temu pełen upust, tłumacząc listę zespołów rockowych, które ciągną się na pięciu stronach. Udało mi się nawet wstawić tam nazwę kapeli znajomych, nikt tego podczas redakcji nie zauważył. Co zabawne, potem znalazłam wersję, bodaj niemiecką, i tam tych sto pięćdziesiąt nazw było pozostawionych w oryginalnym brzmieniu…

Dla mnie tłumaczenie tytułów tych wymyślonych, nieistniejących kapel – które zresztą w większości parodiowały modę, jaka zapanowała w rocku na dwu-, a nawet trzyczłonowe nazwy zespołów (czasem zresztą te nazwy wydawały się trochę patetyczne, a na pewno podatne na trawestację) – było paroma godzinami dobrej zabawy. Musiałam się pogodzić z tym, że bardzo to lubię.

Amerykańska literatura jest pani bliska?

Tak, chyba w ogóle najbliższa. Raz na parę lat czytam – na przykład w internecie – Hollywood Bukowskiego, którą sama tłumaczyłam, bo to urocza książka. Niedawno przeczytałam Szmirę. Reszta jest… zbyt drastyczna. Inaczej jest z książkami Dicka: czytam wszystkie raz na parę lat.

Co poza tym? Po jakich amerykańskich autorów pani sięga?

Lubię – za hipnotyczny język – Burroughsa, Mailera, Millera. W jedną noc przeczytałam Lot nad kukułczym gniazdem i Diunę. Niepytana wyliczę od razu pisarzy innych narodów: Graham Greene, Blaise Cendrars i Alain Mabanckou, kongijski autor Kielonka.

Mabanckou to pisarz podobny do Josepha?

Z wstępnych opisów tak by można powiedzieć. Ale Anthony Joseph, nawet jeżeli pisze prozą, jest poetą, w każdym razie w Afrykańskich Korzeniach UFO, natomiast Mabanckou, chociaż nie stawia kropek, jest powieściopisarzem zdyscyplinowanym, konsekwentnym, a oprócz tego poetycko natchnionym. Ciągle sprawiam sobie nowy egzemplarz i zaraz znika.

A polska literatura? Jest pani jakoś potrzebna, bliska?

W jedną noc przeczytałam Wojnę polsko-ruską Masłowskiej. Sylwia Chutnik, poza tym Tuwim, Schulz, Baczyński. Kapuściński. Z nowszych książek cenię Polskę przydrożną Piotra Mareckiego – za kontrolowaną monotonię – i Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak, świetny dokument o sytuacji przedwojennych służących w Polsce.

To dość eklektyczny zestaw, Masłowska i Baczyński. Co łączy te teksty?

Gradacje tego samego: natchnienia (KKB) i polotu (DM), że tak rozdam etykiety.

Czyta pani, kiedy tłumaczy? Czy obawia się pani, że czyjś język może panią… zainfekować?

Kiedy tłumaczę, mam tylko czas jeździć na rowerze. Niemniej ostatnio tłumaczyłam coś, czego fragment był już przełożony na polski. W pierwszej chwili ten przekład mnie wciągnął, był bardzo przekorny, z ciekawym interwałem dzielącym go od oryginału, ale – odebrawszy pewną lekcję (na przyszłość) – wróciłam do własnych „ustawień domyślnych”.

W takim razie na koniec: co teraz na panią czeka? I lekturowo, i do przełożenia?

Co na mnie czeka? Czytam Przeczucia innego porządku (podtytuł: Mapa realizmu magicznego) Katarzyny Mroczkowskiej-Brand. Kończę przekład Mambo dżambo Ishmaela Reeda – którym próbuję dogonić nasze opóźnienia w dziełach założycielskich afro-futuryzmu – tym samym już świadomie kontynuując kurs, który obrałam, gdy weszłam na ścieżkę przekładu Afrykańskich korzeni UFO. Przymierzam się też do fragmentów poematów dwóch trynidadzkich pisarek: No Language is Neutral Dionne Brand i Zong M. NourbeSe Philip.

– rozmawiał Maciej Libich