Aktualności

fot. Darek Kula
23.07.2021

Nocny stolik #64. Michał Cetnarowski: lektury rozpieszczonego mózgu

Michał Cetnarowski, pisarz, redaktor i publicysta, opowiada m.in. o ćwiczeniu się w czytelniczym zen, ślizganiu się po powierzchni tekstów kultury, książkach, które zrobiły na nim największe wrażenie w ostatnim czasie, roli Tolkiena i „Nowej Fantastyki” w swoim życiu, a także o tym, jak miewa się współczesna fantastyka.

Co teraz czytasz? W ogóle korzystasz z czegoś takiego jak nocny stolik czy książki trzymasz raczej obok łóżka?

Strach przyznać, ale książki trzymam chyba wszędzie, gdzie to tylko możliwe… Na szafce koło łóżka oczywiście też. Wstydziłbym się tego bardziej, gdyby nie to, że podejrzewam, że to normalny stan wszystkich czytelników, którzy nie mogą sobie pozwolić na bibliotekę w stylu Umberto Eco. Zresztą, podejrzewam, że i Eco otaczał się książkami na co dzień, a te trzymane w wydzielonej po temu bibliotece miał do fotosów w czasie wywiadów.

Tym samym trochę trudno powiedzieć, co konkretnie czytam „w tym momencie” – zazwyczaj to wiele równoległych tytułów, do których wracam lub które odkładam na dłuższą chwilę, zależnie od nastroju i potrzeb. Jest to możliwe o tyle, że duża część tych książek to obecnie szeroko rozumiana eseistyka, literatura faktu, książka popularyzatorska etc. Z beletrystyką podobne przerwy nie sprawdzają się najlepiej – albo wsiąkasz i dajesz się porwać, albo w ogóle nie zaczynasz lektury, bo inaczej nici z immersji. W tym zwyczaju „lektury równoległej” rozpoznaję zresztą również tę krzepiącą rutynę całej tej grupy czytelników, którzy też lubią pozostawać z głową w różnych światach w tym samym czasie.

No ale dobra. Zróbmy rachunek sumienia. Aktualna lista z tytułami mogłaby wyglądać tak:

Eseistyka: Dominika Oramus, „Darwinowskie paradygmaty. Mit teorii rewolucji w kulturze współczesnej”; i Shoshana Zuboff, „Wiek kapitalizmu inwigilacji. Walka o przyszłość ludzkości na nowej granicy władzy”.

Komiksowo: drugi tom „Donżonu” Sfara/Trondheima, dziewiąty „Punishera MAX” Aarona/Dillona i „Śmiech i śmierć” Adriana Tomine (wybitne).

Z beletrystyki zaś: „Anatomia pęknięcia” Michała Protasiuka i „Ocalisz życie, może swoje własne” Flannery O’Connor, a w audiobooku „Cham z kulą w głowie” Ziemowita Szczerka i „Księga rzeczy utraconych” Johna Connolly’ego.

Kończysz wszystko czy raczej odpuszczasz? Ja odpuszczam często, niekoniecznie nawet z powodu jakości, po prostu łatwo się rozpraszam kolejnymi książkami, więc dużą część tylko liznę albo przejrzę. Potem oczywiście żałuję.

To znów dylemat, obawiam się, dość powszechny… Odpowiem dyplomatycznie: staram się kończyć. Kiedyś doczytywałem wszystko na zasadzie kompulsywnego natręctwa; potem – w reakcji na jedną skrajność – zdarzało mi się skakać między napoczętymi tytułami z gracją szympansa na sterydach. Teraz przynajmniej mam mocne postanowienie, żeby jednak za bardzo nie folgować takiemu rozpasaniu. Traktuję to zresztą bardziej jak ćwiczenie się w czytelniczym zen niż organiczną „konieczność dowiedzenia się, kto zabił”. Bo akurat współczesna kultura (technologia) sprzyja podobnemu rozproszeniu. I to od razu na dwóch poziomach. Jeden jest oczywisty: nadprodukcja tytułów sprawia, że najważniejszą ze sztuk staje się selekcja materiału; nie da się przeczytać wszystkiego, co się ukazało, ukazuje, za chwilę ukaże.

Ale sprawa ma także dno, rzekłbym, ontologiczne. Patrz, czytamy pierwsze strony książek, oglądamy piloty seriali, forwardujemy na YT gameplaye z grami – i po tych kilku-kilkudziesięciu minutach mamy wrażenie, że poznaliśmy już całe dzieło; nie musimy go kończyć, żeby je prześwietlić, wystarczy nam ten ślizg po powierzchni hologramu. To ślepa uliczka; tak współczesna technologia „zmienia nam mózgi”, żeby odwołać się do książki „Płytki umysł” Nicholasa Carra. Na tej samej zasadzie skrollujemy walle socialmediowe w niekończącym się cugu nagłówków i linków, prawie nigdy nie doczytując tego, co się pod nimi kryje, mózg odurza się mikroszprycami dopaminy, nieważne staje się, co czytasz-oglądasz-żyjesz, liczy się tylko, aby było tego dużo i zawsze pod ręką. Nie trzeba być neoluddystą, żeby zauważyć analogię między takim podejściem a, powiedzmy, masową hodowlą kurczaków faszerowanych żarciem prosto z rury wetkniętej do gardła. Wysiłek doczytywania książek do końca – to byłoby tutaj idealistyczne ćwiczenie z wytrwałości, walka z rozproszeniem, trening z przerzucaniem żelaza dla mózgu. Tak, wiem, jak górnolotnie to brzmi. No ale. Opowiadam ci tu zresztą tę sytuację z punktu widzenia etyki być może już przebrzmiałej, dla której takie wartościowanie w ogóle ma sens; dla wielu współczesnych odbiorców kultury jest to być może wyzwanie już spoza zakresu spraw, które są dla nich ważne, pojęcie bez desygnatu. Nie tak uprawia się wojeryzm przez dzisiejsze vlogi, tiktoki, seriale.

Wracając do książek, wychodzi to różnie, jasna sprawa, ale przynajmniej taki jest ideał, granica, do której powinna dążyć ta funkcja. Natomiast żeby nie wyjść na takiego zupełnego robota, przyznaję, że z tego powodu staram się po prostu uważniej dobierać lektury. Z klucza, że jeśli już rozpieszczony mózg musi być mocniej stymulowany, to niech mu to przynajmniej zapewnia wybrana książka, a nie nieustająca żonglerka tytułami lub rajd przez media społecznościowe. I przekonałem się, że tutaj obok klasyki najlepiej spełnia się wysokooktanowa science fiction albo naprawdę epicka fantasy. Bo to właśnie ten rodzaj beletrystyki, gdy dobrze napisany, daje ci najwięcej zdrowych kalorii dla wyobraźni, stymuluje w najszerszym tematycznie paśmie.

No i tak. Wyszedł ze mnie nerd jak w mordę strzelił.

A co ostatnio zrobiło na tobie największe wrażenie?

Z tego, co powyżej? Tomine. Długo polowałem na jego „Śmiech i śmierć” – udało się dopiero po dodruku wyprzedanego pierwszego nakładu. Z marszu nabyłem też „Niedoskonałości” tego samego autora, i szybko okazało się, że Tomine to w ogóle większy kaliber. Obie pozycje mam za prawdziwy dynamit. Tomine tworzy historie obyczajowe, kapitalnie portretując bohaterów, ich słabostki, ambicje, wady i miłości; zalety mieszają się ze śmiesznostkami, traumy i neurozy – z niewyrażalną tęsknotą. No, zupełnie jak w życiu, Funky. Na tak wykreowane postaci mówi się „bohaterowie z krwi i kości”, i coś w tym jest; zero infantylizacji, która kładzie się cieniem na coraz większych obszarach kultury.

Autor odmalowuje codzienność, która jest zwyczajna, ale wcale nie banalna, tak jak banalnym nie jest żadne cierpienie i radość, które przeżywasz na swojej skórze. W prozie na najwyższym poziomie robili coś takiego Carver, Franzen, Flannery O’Connor czy Barnes, i już to brzmi jak najlepsza rekomendacja. A przy okazji Tomine to zawołany komiksiarz – historie takie jak „Przekład z japońskiego” (w której ani razu w kadrze nie pokazuje się protagonistka, a rzecz i tak chwyta za gardło) czy „Śmiech i śmierć” (gdzie kluczowe przeskoki w chronologii wydarzeń odbywają się „między scenami”, a my oglądamy bohaterów już skonfrontowanych z tym, co tam się dokonało) – to są szorty absolutnie świadome możliwości medium i potrafiące je twórczo przekraczać. Wielka, kameralna rzecz.

Z książek, które czytałem już jakiś czas temu, podobne emocje towarzyszyły mi z kolei, kiedy nadrabiałem ostatnie dwa tomy „Ziemiomorza” Ursuli Le Guin. Pierwszą trylogię wciągnąłem prawilnie za gówniaka, na fali uniesienia Tolkienem, i cóż, wiele z tego nie zrozumiałem. Gdzie te bitwy, herosi, odmalowane tak szczegółowo nieistniejące neverlandy? Ale ostatnio wróciłem do tego klimatu, przeczytałem „Tehanu” i „Inny wiatr”. Ależ to petarda… Minimum słów, maksimum treści; bohater, który stracił wszystko, i teraz musi się na powrót odnaleźć w tym życiu po życiu, gdy wszelka moc została ci odebrana; związek dwojga dojrzałych osób, mających raczej swoje słabości i blizny, niż młodzieńczą beztroskę i werwę, staruszków, którzy są już w swoich życiach bliżej niż dalej ostatecznych wypraw i granic. A to przecież zaledwie kilka pierwszych warstw tych książek. No, literatura prawdziwie piękna; mądre zwieńczenie cyklu, które jest końcem i zarazem początkiem.

Natomiast z książek, które są właśnie w procesie wydawniczym, niedawno skończyliśmy pracę nad „Miastem Wszystkich Zdrowych” Szymona Stoczka. Brawurowy, oryginalny debiut, który nie bierze jeńców; fantastyka w tradycji Chiny Miéville’a czy Jeffa VandeerMeera, a z Polaków – trochę Pawła Matuszka. Pełen rozmachu literacki bzik, który bez skrępowania pozwala ci eksplorować egzotyczne światy i zachwycać się autorską wyobraźnią.

Cofnijmy się trochę w czasie: co w ogóle przyciągnęło cię do fantastyki? Czy to była jakaś jedna książka, jeden autor, czy też po prostu fantastyka towarzyszyła ci od początku przygody z książkami?

Instynktowną odpowiedzią i autorem, którego przywołuję w takiej sytuacji, jest Tolkien. Chciałoby się powiedzieć: „My z niego wszyscy” (w pokoleniu dzisiejszych 40-latków); ale prawda jest raczej taka, że jedni z nas zaczynali w barwach Środziemia, a drudzy przechodzili fantastyczną inicjację pod znakiem Lema. Jeśli byłaby tu jakaś trzecia grupa, to synowie i córy horroru (patroni: King, Barker, Masterton, Guy N. Smith). W każdym razie, „Władca Pierścieni” to była moja pierwsza „duża fantastyka” (literatura), czytałem go w wieku 13-14 lat, i wykalibrował mi estetykę na długie lata. Co nie znaczy, że stałem się nieprzejednanym hoolsem fantasy – równie mocną fascynację przeżywałem twórczością Dicka, choć po jego książki sięgnąłem kilka lat później.

I w sumie wszystko się zgadza – to, że powyższa odpowiedź jest instynktowna, nie znaczy, że jest też nieprawdziwa. Ale gdyby zastanowić się dłużej, to te początki były bardziej zniuansowane. Skoro zaś stawiasz mnie pod ścianą, wyprawmy się na tę wstydliwą konfesję w zamierzchłą, ortalionową prehistorię wczesnych lat 90.

Najpierw mama szczepiła mnie swoimi młodzieńczymi lekturami – była wśród nich „Karolcia” Marii Krüger, był cykl o Ani z Zielonego Wzgórza, i czytałem je z dużym zainteresowaniem. Potem tato podrzucił mi „Ogniem i mieczem”. Też przeczytałem z ciekawością, choć największe wrażenie zrobiło na mnie chyba to, że w ogóle dałem radę przebrnąć przez tę kolubrynę. Sienkiewicza doceniłem dopiero dużo później, na fali popularności sagi o wiedźminie Sapkowskiego, która w linii prostej wyrasta z Trylogii. Z kolei kuzynka Ewa, równolatka, wkręciła mnie w historie z dalekiej myśliwskiej północy – Curwood, Cooper, kapitalne „Złoto Gór Czarnych” Szklarskich, te sprawy. A gdy w poczekalni ortodonty trafiłem na neonowo-pstrokaty egzemplarz magazynu o tajemniczej nazwie „Nowa Fantastyka”, klamka zapadła. Co jasno dowodzi, że nawet u dentysty może cię spotkać coś dobrego. Dziś zresztą, w epoce dentystów premium, błogosławionych znieczuleń w cenie zabiegu i nowoczesnego podejścia do dzieciaków, ta anegdotka nie ma aż takiej siły oddziaływania – nie zna życia (bumera), kto w zeszłym wieku nie został wywołany do szkolnego dentysty i nie przejechał się na wolnoobrotowej bormaszynie, zwanej także Kruszycielem Czaszek. W każdym razie: darmowa dawka narkotyku z esencją obcych światów nazywała się „Pracusie z parku sztywnych”, napisał ją John Morressy, na co wówczas nie zwróciłem żadnej uwagi, i opublikowano ją w numerze „NF” z 1993 roku (na okładce klasyka: jakiś dinozaur, androgyniczna femme fatale i twardy blade runner z wielką spluwą).

W tym czasie mama prowadziła już kiosk Ruchu, do domu przynosiła pierwsze komiksy TM-Semic (miłość) i inne gazety z tak zwanych „zwrotów”; w ten sposób znalazłem też „Fenixa”, do którego przyciągnęła mnie, cóż, roznegliżowana czarodziejka na okładce (numer 2/91, sprawdźcie sami). Ale pierwsze przeczytane-zapamiętane opowiadanie pochodziło z numeru 5/91 (na okładce dziwny freak-skrzypek o twarzy wykrzywionej pasją-cierpieniem, który zamiast nóg ma wielką ośmiorniczą dłoń). Nazywało się „Chłopiec i jego pies”, napisał je Harlan Ellison, diler co się zowie, i powiedzieć, że zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, to nie powiedzieć niczego. W sumie trudno, żeby było inaczej – chodziłem jeszcze do podstawówki, a w środku dostałem pisaną dla dorosłych, brutalną madmaksową historię pełną przemocy, seksu, dziwności i nieuchwytnej nostalgii. No, srogo mnie to sponiewierało. Do dziś uznaję ten tekst za jeden z najlepszych, jakie czytałem, a Ellison ma stałe miejsce w mojej prywatnej hall of fame.

Więcej grzechów nie pamiętam, uf.

A nie masz czasem przesytu? Albo na przykład takiego poczucia, że wszystko to już znasz, że bierzesz kolejną książkę, którą tak naprawdę już czytałeś?

No tak, z podobnym wyzwaniem musi się pewnie czasem zmierzyć każdy czytelnik. Znasz „Linię oporu” Jacka Dukaja? Jej głównym tematem jest właśnie ten wszechobecny nadmiar, nieustanne przebodźcowanie, przesyt dziecięcia XXI wieku, który staje się jego stanem bazowym, ustawieniem fabrycznym ponowoczesnej duszy. Jak napędzać pasje, wyzwania i pragnienia, kiedy „wszystko już było”? Lem w „Summie technologiczniej” pisze o tym samym, tylko w kontekście wyzwań nauki: w XXI wieku najważniejszą umiejętnością będzie selekcja, a nie produkcja danych.

Z drugiej strony, fantastyka – czy cała popkultura – od początku była rodzajem „klubu wtajemniczonych”, którzy z pasją śledzili drobne różnice nadpisywane na stare schematy. Jak dana autorka pokaże zgrany motyw kontaktu z Obcymi? Czy autor zaproponuje nowy i intrygujący rodzaj magii? Co jeszcze można wycisnąć z koncepcji podróży w czasie? I tak dalej. W ten sposób nawet w bardzo, zdawałoby się, typowym tekście kultury w zasadzie zawsze jesteś w stanie znaleźć coś intrygującego.

Jeśli to jednak dla ciebie za mało, dobrym rozwiązaniem wydaje się szukanie książek, które są od ciebie mądrzejsze. Nie twierdzę, że każde otwarcie okładki musi być torturą; ale świadectwo osób mądrzejszych ode mnie pokazuje, że lżejsze pozycje warto przekładać czymś bardziej wymagającym. Wtedy zawsze istnieje szansa, że spróbujesz czegoś nowego, nietypowego, co poprowadzi cię w nieoczekiwane literacko rejony i światy. Myślę o takich tytułach jak na przykład „Twierdza” Sain-Exupery’ego, „Diaspora” Egana, „Superinteligencja” Bostroma (choć tu oczywiście każdy sam ustawi sobie własną poprzeczkę). Albo o sięgnięciu po klasykę.

W chwilach kryzysu staram się także podsłuchiwać polecanki innych pisarzy. Wit Szostak przypomniał jakiś czas temu o Faulknerze, Szczepan Twardoch przywołał w mediach społecznościowych Limonowa i absolutnie unikatowego Augusta Scholtisa, Kuba Małecki zwrócił uwagę na Atticusa Lisha i Gabe’a Habasha, a Paweł Majka jest sumiennym orędownikem geniuszu McMurtry’ego i „Na południe od Brazos”. Pozostaje kwestia, jak znaleźć na to wszystko czas, ale mam nadzieję, że o to mnie już litościwie nie zapytasz, bo to jeszcze trudniejsza sprawa…

Inni doradzają dodanie do diety eseistyki. Patrz, to historia wielu czytelników: kiedy wschodzą w smugę cienia i przekroczyli te 35, 40 lat, powiadają, że coraz częściej zaczęli wówczas sięgać po monografie, książki przyrodnicze, historyczne, i tak dalej. Nie chodzi o to, że zrezygnowali zupełnie z beletrystyki – ale zmienili proporcje tego, co czytają. Od siebie dodam, że czasem dobrym rozwiązaniem może się po prostu okazać zmiana medium: sięgnij po komiks, i też dostaniesz dużo dobra, i to nie tylko, jeśli chodzi o fantastykę (ileż tu wyszło w ostatnich latach kapitalnych obyczajówek!). O grze, serialu, kinie, w ogóle nie wspominam – tam oczywiście też kryje się mnóstwo treści i przeżyć, no ale to główni konkurenci w batalii o czas, jaki chcesz/możesz przeznaczyć na czytanie.

Skoro już wspomniałeś o książkach mądrzejszych od ciebie, to czy przychodzą ci do głowy takie rzeczy, które cię ukształtowały? Pytam trochę o gust, ale też o światopogląd.

Patrzę na te tytuły powyżej i próbuję jakoś połączyć kropki. Jaki wspólny kształt wyłania się z „Ani z Zielonego Wzgórza”, Ellisona czy komiksowych „Spider-Manów”…? Wygląda na to, że po prostu lubię eklektyzm. Choć w sumie byłoby chyba coś jeszcze, co to wszystko spina.

Otóż wychodzi na to, że, na dobre i złe, jestem dzieckiem „Nowej Fantastyki”, to znaczy środowiska czytelników, którzy skupili się wokół tego miesięcznika na przełomie lat. 80. i 90. zeszłego wieku. To tam uczyłem się myśleć o kulturze popularnej, komiksie, fantastyce, literaturze, kinie, tam jako widz uczestniczyłem w pierwszych dyskusjach na łamach. Maciek Parowski, Marek Oramus, Jacek Dukaj, Jacek Sobota, Dominika Materska, Ewa Popiołek… A to tylko część osobowości z tamtych czasów. To był mocarny krytycznoliteracki skład, powtórzony potem z modyfikacjami w „Czasie Fantastyki”; być może jedyne podobne środowisko w publicystycznej Polsce, o tak rozległych horyzontach i polemicznym zacięciu (wspomagane załogą z „Fenixa”). Nie jestem zapewne w tym oświadczeniu samotny – kilka pokoleń czytelników, a potem często autorów, wchodziło do popkultury (i w ogóle dorosłości?) – tymi właśnie drzwiami.

Nie wiem, czy jesteś w stanie odpowiedzieć do końca szczerze, bo dotyczy to niejako twoich kolegów, ale na koniec zapytam: jak oceniasz stan naszej fantastyki?

No tak. Ale spróbujmy, skoro i tak bywa, że recenzuję czy omawiam ich teksty. Sytuację chyba dość dobrze oddaje cytat: „Jest dobrze, ale wcale nie jest źle”. Proces należy rozpatrywać dwutorowo: patrz, fantastyka zwyciężyła bój o popkulturę (globalnie), ale na księgarskich półkach, z kilkoma chlubnymi wyjątkami, wlecze ogony (lokalnie). Dla mainstreamu (seriale, kino, gry) fantastyka stała się już naturalnym językiem estetycznym, dziś może w ogóle jednym z najpopularniejszych – trudno o blockbuster, który nie byłby choć delikatnie przechylony na stronę fantastyki. Skoro zatem jest tak dobrze, to czemu fantastyka – poza kilkunastoma wyjątkami – nie wygrywa także boju o nakłady na księgarskich półkach? Mówię o Polsce, gdzie widać wyraźne transfer autorów i autorek fantastycznych na stronę literatury obyczajowej, kryminału, romansu.

Z drugiej strony, autorzy anglojęzyczni cały czas potrafią sprzedawać spore nakłady, osiągające status bestsellerów (zwłaszcza jeśli tytuł zostanie podczepiony pod lokomotywę ekranizacji). Czyli wychodziłoby, że to po prostu kwestia globalizacji: oglądamy to, co cały (zachodni) świat, gramy też w to samo, czemu zatem czytać mielibyśmy coś innego? Takie tłumaczenie wydaje się logiczne, ale to nie znaczy, że jest równocześnie pokrzepiające. Bo jeśli trend się utrzyma, istnieje ryzyko, że zjawisko pod tytułem „polska fantastyka” praktycznie przestanie istnieć lub stanie się ekstrawagancją dla grupki gwiazd – najczęściej weteranów na rynku, sprzedających największe nakłady – i pasjonatów, czyli głównie twórców młodych, dla których pisanie będzie przede wszystkim formą jednoczącego ich hobby.

A przecież cały czas polska fantastyka ma się czym pochwalić. O „Anatomii pęknięcia” czy „Mieście Wszystkich Zdrowych” już wspominałem. W ramach polecanek z ostatnich lat z miejsca dodałbym do tego epickie fantasy Roberta M. Wegnera i Agnieszki Hałas, wymykające się łatwym klasyfikacjom cykle Pawła Majki („Mitoświat”, „Jedyne”), fantasy historyczne Łukasza Malinowskiego, horrory psychologiczne Aleksandry Zielińskiej, militarne SF Michała Cholewy i space operę Marcina Podlewskiego, cykl Marty Kisiel dla młodszego czytelnika… Albo „Amnezjaka” Jakuba Nowaka i „Holocaust F” Cezarego Zbierzchowskiego (oba rasowe science fiction), zupełnie osobne i odjechane propozycje Pawła Matuszka, czy „Wodę na sicie” Anny Brzezińskiej – zapis zeznań poddanej dochodzeniu inkwizytorskiemu wiedźmy z alternatywnego uniwersum, bardzo podobnego do średniowiecznej Italii. I wiele innych. Już ten blitzkrieg przez tytuły pokazuje, że jeśli patrzyć jedynie na literaturę, czytelnik z otwartą głową wciąż znajdzie tu wiele dobrego. Wystarczy się tylko schylić.

– rozmawiał Krzysztof Cieślik