Aktualności

fot. Martyna Urbanek
29.06.2021

Nocny stolik #63. Mariusz Urbanek: fakty to nie wszystko

Mariusz Urbanek, pisarz, publicysta, autor poczytnych biografii, opowiada o pojedynku na pistolety, micie II RP, literaturze, która się nie zestarzała, fascynacji twórczością i postacią Gałczyńskiego, a także o pracy biografa.

Zanim zaczął pan pisać, skończył pan studia prawnicze. Pracował pan w zawodzie?

Nie pracowałem, nawet przez moment. Jestem prawnikiem wierzącym, niepraktykującym. Już pod koniec drugiego roku studiów wiedziałem, że to nie jest zawód dla mnie. Ale jestem Ślązakiem, więc kończę wszystko, co zacząłem. Studia prawnicze też skończyłem. Pracę magisterską pisałem z historii prawa i po drobnych retuszach stała się ona moją pierwszą książeczką.

„Polska jest jak obwarzanek” – tak brzmiał tytuł.

To historia pewnego szczególnego aktu prawnego z kwietnia 1938 r. – „Ustawy o ochronie Imienia Józefa Piłsudskiego”. Ustawa była króciutka, miała ledwie trzy punkty, ale groziła wszystkim, którzy uwłaczali pamięci Pierwszego Marszałka Polski pięcioma latami więzienia. Działo się wokół niej mnóstwo takich rzeczy, o których uwielbiam opowiadać. Cała historia zaczęła się od donosu Melchiora Wańkowicza na docenta Cywińskiego, który nazwał Piłsudskiego kabotynem. Było o to dużo szumu w prasie, spierali się Stanisław Cat-Mackiewicz z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, na Zjeździe Literatów pokłócili się Jan Sztaudynger i Ferdynand Goetel, a Wańkowicz pojedynkował się na pistolety z filozofem i poetą Pawłem Chojeckim. Bardzo dużo emocji było też podczas uchwalania ustawy w sejmie, dzisiejsze parlamentarne polemiki to przy tamtych przedszkole. To wszystko składa się na tzw. „towarzyską stronę historii”, którą najbardziej lubię. A poza tym była to opowieść o trudnej historii lubianej bardzo przeze mnie epoki.

Dlaczego właśnie II Rzeczpospolita?

Bo w PRL-u, w połowie lat 80., kiedy kończyłem studia, II RP jawiła nam się jako arkadia wolności i demokracji, oczywiście w porównaniu z tym, co otaczało nas w kraju tzw. demokracji socjalistycznej. Potem, w miarę wgłębiania się w tę historię, okazało się to nie całkiem prawdą albo wręcz całkiem nieprawdą. Rok 1938 to był już bardzo smutny czas, kiedy Polska weszła na drogę autorytaryzmu, w dodatku praktykowanego przez ludzi nieciekawych, pozbawionych charyzmy Piłsudskiego. To był czas gett ławkowych, Berezy Kartuskiej i więzienia opozycji. Ale kiedy zaczynałem studia, tamten świat wydawał się jeszcze kolorowy, wolny, piękny i godny pożądania. A potem jeszcze przyszedł stan wojenny, kiedy nie za bardzo wiedzieliśmy, czy ten ponury, smutny czas się kiedykolwiek skończy. Na tym tle II Rzeczpospolita wabiła.

Trudno to było w 1983 czy 1984 roku przewidzieć.

Idealizowaliśmy tę epokę do tego stopnia, że nawet czytanie krytycznych książek o marszałku Piłsudskim nie było w stanie tego zepsuć. Znaliśmy oczywiście książki prof. Andrzeja Garlickiego, świetnego historyka, który przecież wcale nie gloryfikował tamtego czasu. Ale braliśmy sobie z tych lektur tylko to, co nam pasowało. Podobnie zresztą było z książkami o Piłsudskim, wydanymi na emigracji przez Władysława Pobóg-Malinowskiego, które wówczas można było przeczytać wyłącznie w wydaniach londyńskich lub podziemnych. Ale bez tej fascynacji i bez pierwszej książki nie napisałbym potem biografii gen. Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, bo właśnie pracując nad tamtą ustawą, wszedłem mocno w lektury o Piłsudskim i zobaczyłem, że była koło niego taka fantastyczna, kolorowa postać, której dorobiono czarną legendę. A po Wieniawie przyszła fascynacja środowiskami twórczymi II RP.

Ze szczególnym uwielbieniem dla Gałczyńskiego.

To wyjątkowy przypadek, bo już na przykład poezja Juliana Tuwima mnie tak nie uwodzi. Jestem przekonany, że każdy kraj ma swojego Słowackiego, Mickiewicza i Tuwima, ale wedle mojej wiedzy dużo trudniej o kogoś takiego jak Konstanty Ildefons Gałczyński. Mogę do jego poezji wracać zawsze, codziennie. Stoi na półce przy łóżku i kiedy potrzebuję sięgnąć w środku nocy do czegoś, przy czym się uśmiechnę, to czytam sobie kawałek „Porfiriona osiołka, czyli Klubu Świętokradców” albo fragment „Zielonej gęsi”. I już jest fajnie.

A co z prozą tamtej epoki? Próbował pan czytać przedwojenne powieści?

Czytałem rzecz jasna Tadeusza Dołęgę-Mostowicza, który doskonale opisywał ten czas. Mam poczucie, że Dołęga-Mostowicz przetrwał w pamięci zbiorowej nie tylko dlatego, że jego powieści wielokrotnie ekranizowano, ale jego książki po prostu wciąż się dobrze czytają. Proza Juliusza Kadena-Bandrowskiego dla odmiany, to już język innej epoki, zwłaszcza w porównaniu do Dołęgi-Mostowicza, który był bardzo nowoczesnym pisarzem jak na swoje czasy i na tym też polegał jego sukces. Był wolny od patriotycznych obowiązków, które na Kadenie-Bandrowskim niemiłosiernie ciążyły.

Które książki by pan polecił komuś, kto chciałby się dowiedzieć czegoś o II Rzeczpospolitej i nie zamęczyć się archaicznym stylem?

Oczywiście „Karierę Nikodema Dyzmy”, ale także „Doktora Murka”. Choć bardzo różne, to obie dobrze pokazują rzeczywistość II RP. Można je doprawić dwoma świetnymi dziennikami z epoki – i najlepiej czytać je jednocześnie: Marii Dąbrowskiej i Zofii Nałkowskiej. Bo oprócz tego, że obie panie złośliwie podszczypują się nawzajem, co zawsze dobrze się czyta, to jest jeszcze w ich diariuszach kawał rzeczywistości.

Jest też przebogata publicystyka tamtej epoki – choćby felietony.

Archiwalne numery „Wiadomości Literackich” to niezwykła lektura. Podobnie jak publikowane tam właśnie felietony i recenzje teatralne Antoniego Słonimskiego. Absolutna klasyka i szkoła pisania. Choć czasem potrzeba złośliwego żartu tryumfowała nad powinnościami recenzenta, na przykład kiedy o komedii Sardou „Kartka papieru” napisał: „To była rolka”. Oprócz literatury jest też mnóstwo publicystyki pozwalającej zorientować się, co się w II Rzeczpospolitej działo naprawdę ważnego.

Co według pana jest obowiązkową lekturą dla zrozumienia epoki PRL-u?

Z rzeczy powstających w tamtym czasie, niejako na bieżąco oczywiście „Dziennik 1954” Leopold Tyrmand, oczywiście Stefan Kisielewski, przede wszystkim felietony z „Tygodnika Powszechnego” i też dzienniki, mniej beletrystka, no i Marek Hłasko. Z powieści Tadeusz Konwicki i Kazimierz Orłoś... Jest jeszcze jedna książka, która bardzo dużo mówi o PRL-u, choć nie tyle o rzeczywistości społeczno-politycznej, co o warstwie kulturalno-towarzyskiej. To „Szpetni czterdziestoletni” Agnieszki Osieckiej.

Kiedy pan trafił na Tyrmanda?

Poznawałem jego twórczość w czasie studiów. Wtedy właśnie pojawiły się podziemne wydania „Dziennika”, który w Londynie ukazał się dopiero w 1980 roku, a w PRL-u nie mógł być wydrukowany w oficjalnym obiegu, bo za dużo ludzi, o których Tyrmand pisał źle, było w tamtym czasie gwiazdami PRL-owskiej telewizji albo przeciwnie – opozycyjnymi autorytetami. Po „Dzienniku 1954” i „Złym” było jeszcze „Życie towarzyskie i uczuciowe”, a potem „Filip”. Następnie teksty, które drukował w „Kulturze”, na przykład legendarne już „Fryzury Mieczysława Rakowskiego” czy „Cywilizacja komunizmu”, wydana po angielsku jako „Spółdzielnia Antykoncepcyjna im. Róży Luksemburg”.

„Zły Tyrmand” jest inną książką niż pozostałe pańskie biografie.

Bo to nie jest biografia. W pierwszym wydaniu ta książka była dużo chudsza niż niedawne wznowienie. To reporterska książka będąca swoistym rewersem „Dziennika 1954”. Czytając zapiski Tyrmanda, otwierałem szeroko oczy ze zdumienia, nie tylko z powodu jego opinii na temat komunizmu, które powstawały przecież ćwierć wieku wcześniej, ale równie mocno fascynowały mnie opowieści o ludziach, których książki czytałem i których oglądałem w telewizji. Choćby Tadeusza Konwickiego, którego wielbię za jego książki i filmy, a Tyrmand opisuje go w dzienniku jako komunistycznego „pryszczatego”, który sławi szlachetnych oficerów UB i krytykuje na zebraniach partyjnych pisarzy, których literatura nie dość płonie miłością do ustroju i partii.

Kogo tam Tyrmand nie opisał. Jest Osiecka, Kisielewski, Zygmunt Kałużyński, Bohdan Tomaszewski, Zbigniew Herbert i wielu innych.

Sporządziłem sobie listę nazwisk ludzi opisanych w „Dzienniku ‘54”, którzy wciąż żyli, zdobywałem numery telefonów i chodziłem od drzwi do drzwi. Również do ludzi z biznesowego półświatka ówczesnej Warszawy, którzy w każdym ustroju znajdą sposób na zarabianie pieniędzy... Opowiadali mi o Tyrmandzie, który nie był jeszcze wtedy TYM Tyrmandem, ale ich kolegą z hostelu Stowarzyszenia Młodych Mężczyzn Chrześcijan (czyli YMCA), gdzie mieszkał. Moja książka opowiada zatem o tym szczególnym momencie w życiu Tyrmanda, który zaowocował „Dziennikiem 1954”, gwałtownie przerwanym 2 kwietnia 1954 roku. Następnego dnia Tyrmand zaczął pisać „Złego”.

Biograf, zanim zacznie pisać, sam musi wpierw dużo przeczytać. Jak w tym nie ugrzęznąć?

Pisanie rozpoczynam zazwyczaj w połowie dokumentacji. Zanim to nastąpi, czytam wszystko, co da się przeczytać na temat, którym mam się zająć. I jednocześnie gromadzę wszystkie materiały. Dziś to o tyle łatwiejsze, że wiele rzeczy jest zdigitalizowanych i dostępnych w Internecie.

Czyta pan opracowania stricte naukowe np. analizy literaturoznawcze?

Tak, oczywiście. Wiem dzięki temu, jak nie pisać. To oczywiście żart. Mówiąc poważnie: czytam, ale nie powołuję się na te opracowania, ani ich nie cytuję. To świadomy wybór, nie chcę w swoich książkach przetrawiać tego, co napisał ktoś, kto nie był świadkiem opisywanych wydarzeń. Przywołuję świadectwa wyłącznie tych, którzy moich bohaterów znali.

Załóżmy, że zebrał już pan sporą bibliotekę na temat swojego bohatera lub bohaterki i przedziera się pan przez kolejne źródła. Co dalej?

Zaczyna się konstruowanie opowieści o czyimś życiu. Bo fakty to nie wszystko, trzeba jeszcze znaleźć sposób, jak o nich opowiedzieć, by zainteresować czytelnika. Jak czytelnika „złowić”, przekonać, że warto poświęcić bohaterowi książki parę, może paręnaście godzin życia, bo może się z jego historii czegoś nauczyć. I od czego zacząć, żeby chciał czytać dalej. A kiedy mam już pomysł na strukturę, to staram się uzupełnić dziury w tej historii.

Praca biografa trochę przypomina pracę detektywa.

Trzeba szukać w rozmaitych źródłach. Wiadomo, gdzie są archiwa i rękopisy – oczywiście w muzeach literackich, Bibliotece Narodowej, Bibliotece Ossolineum we Wrocławiu, w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego. I po prostu trzeba czytać, poruszając się czasem po omacku. Niekiedy znajduje się w ten sposób fantastyczne rzeczy, a innym razem dochodzi się do ściany. Wtedy trzeba zawrócić. Trudno.

Przekopanie się przez to wszystko zajmuje dużo czasu.

Żeby zrobić selekcję materiału, trzeba mieć co selekcjonować. W przypadku biografii Władysława Broniewskiego miałem dostęp do mnóstwa materiałów, zebranych w Muzeum Broniewskiego. Willa na Starym Mokotowie, siedziba muzeum, była wcześniej jego prywatnym domem, gdzie żona poety zgromadziła ogromne archiwum. Wszystko to trzeba było przejrzeć i przeczytać, tego wymaga uczciwość wobec bohatera i czytelników. Niestety większość tych zbiorów to rzeczy bardzo zwyczajne, codzienne zapiski, listy niewiele wnoszące do tematu. Ale przeczytać je trzeba. Podobnie było z Kornelem Makuszyńskim, jego muzeum w Zakopanem to również jego ostatnie mieszkanie, gdzie pozostało bardzo dużo dokumentów. Więc zazwyczaj są dwa scenariusze: albo poszukiwanie po omacku, bez gwarancji, że się cokolwiek znajdzie, albo wręcz przeciwnie, materiału jest tak dużo, że trudno się przez to przedrzeć.

Jaki jest kolejny etap pracy?

Jeśli tylko jest taka możliwość, to należy porozmawiać z żywymi ludźmi. Zależy mi przede wszystkim na świadectwach tych, którzy moich bohaterów znali. O to jest coraz trudniej, bo moi bohaterowie w większości żyli do lat 50. i 60. XX wieku. Stefan Kisielewski i Jerzy Waldorff żyli dłużej, ale to były wyjątki. Więc jeżeli mam okazję porozmawiać ze świadkami czy z rodziną, to rozmawiam. Świetnie się to sprawdziło w przypadku trzech poetów, o których pisałem: Tuwima, Brzechwy i Broniewskiego. Książki o nich kończą się zapisem długich rozmów z ich córkami. Ale rozmawiałem z tymi paniami wyłącznie o tym, co zapamiętały z okresu, kiedy ich ojcowie jeszcze żyli. Wiadomo, że miały swoją wizję tego, jak powinno się oceniać ich ojców, ale mnie interesowały fakty.

Czyli traktował je pan – trzymajmy się metafory detektywistycznej – jako źródła osobowe. Chce pan wiedzieć, co pamiętają, a nie jak interpretują działania i życie bohaterów.

Tak się umówiliśmy. Nie była mi potrzebna wiedza o tym, co córka myśli o literaturze ojca albo co sądzi o tych, którzy źle myślą o politycznych wyborach jej ojca. Interesowały mnie ich wzajemne relacje. Dlatego te wywiady są czasem bardzo dramatyczne i jestem wszystkim paniom bardzo wdzięczny za te spotkania. Bo na przykład opowieść przybranej córki Broniewskiego o ostatnich latach życia ojca i jego chorobie alkoholowej, to naprawdę historia traumy, którą przeżyła i wspominanie jej musiało ją sporo kosztować. Również przybrana córka Tuwima opowiadała mi o swoim dzieciństwie z ciężkim sercem. Kochała przybranych rodziców, była im wdzięczna, że sierotę żydowskiego pochodzenia, która nigdy nie poznała swoich rodziców, zabrali z ochronki i dali jej dom. Ale jednocześnie nie ukrywała historii, którą ciężko sobie nawet wyobrazić. Tuwimowie oddali ją z powrotem do domu dziecka, bo wyjeżdżali na kilka miesięcy do Moskwy. Obiecali – i dotrzymali słowa – że po powrocie przyjadą po nią, ale czy kilkuletnia dziewczynka, która nie znała nawet swego prawdziwego imienia ani daty urodzenia, mogła spokojnie czekać? Czasami z powodów oczywistych nie mogę już o nic spytać moich bohaterów ani ludzi, którzy ich znali, wtedy „pytam” archiwa. Chcę, żeby każdy fakt przytoczony przeze mnie w książce miał pieczęć autentyczności, pochodził od świadka danej sytuacji.

Pytanie praktyczne – co pan robi z całą tą dokumentacją, po wysłaniu książki do drukarni? Przecież to są metry sześcienne papieru.

Po każdej książce zostaje w moim w domu półka z książkami mojego bohatera i pracami o nim, a poza tym zazwyczaj dwa-trzy pudła z notatkami, kserokopiami i wydrukami. Bo niestety biblioteki nie są czynne w nocy, kiedy najczęściej piszę, więc wiele materiałów muszę kopiować. Postrzegam to jako ułomność, ale najlepiej pracuje mi się nad książką przy własnym biurku, kiedy dom usypia i zapada cisza.

Ponad 20 książek biograficznych, czyli to będzie z 50 kartonów.

Liczba tych pudeł narasta, a najgorsze jest to, że nie mam w domu piwnicy… Ta dokumentacja się przydaje raz na parę lat, kiedy ktoś mnie pyta o jakiś szczegół i wtedy trzeba przerzucić kilkaset, czasem kilka tysięcy stron, żeby ten szczegół znaleźć.

To pan rozpoczął modę na książki biograficzne w Polsce, a dziś ma pan wielu towarzyszy. Czyta pan książki kolegów i koleżanek?

Zawsze ryzykowne jest powiedzenie, że coś śledzi się uważnie, bo potem łatwo dać się złapać na tym, że jednak czegoś się nie przeczytało albo czegoś nie wie. Ale tak, staram się czytać. Czasem z zazdrością, bo niekiedy miałem ochotę o kimś napisać, a ktoś mnie uprzedził.

Na przykład?

Tak było z Krzysztofem Komedą, którego biografię napisała Magdalena Grzebałkowska i tak jest też z Marianem Eilem, o którym niedługo ukaże się moja kolejna książka, a niedawno wyszła poświęcona mu praca innego autora. Ale są też postaci, o których chcę pisać, mimo że parę lat temu ktoś już coś wydał, np. właśnie o Gałczyńskim. Z powodu, o którym mówiłem. Gałczyński jest wielki i nie starzeje się. Chcę pokazać, jaki był oryginalny, oczywiście nie kryjąc nic z zawirowań jego wyborów ideowych, obyczajowych – wrócił z II wojny światowej do żony z inną kobietą i wyobrażał chyba sobie, że będą żyli w zgodnym trójkącie – ani alkoholowych.

Mam wrażenie, że wiele pańskich książek wzięło się właśnie z fascynacji.

Tak, choćby książka o Broniewskim. Jestem z pokolenia, które recytowało jego wiersze na akademiach szkolnych i bywało, choć to przecież piękne wiersze, że miało tego serdecznie dosyć. Jednak kiedy przekonałem się, jak bardzo zakłamany przez propagandę i przez peerelowską szkołę życiorys miał Broniewski, to wiedziałem, że tę książkę muszę napisać. Polski Majakowski, poeta rewolucji, który za udział w wojnie polsko-bolszewickiej dostał Virtuti Militari, czterokrotnie krzyż walecznych i został najmłodszym kapitanem Wojska Polskiego, w czasie II wojny trafił na półtora roku do więzienia NKWD, a potem napisał wiersz, w którym oskarżył o zbrodnię w Katyniu sowietów. W okresie, kiedy nawet Anglicy udawali, że wierzą, iż winni są Niemcy. No a potem napisał „Słowo o Stalinie”. Koło takiej biografii nie sposób przejść obojętnie. A na dodatek bardzo podobają mi się wiersze Broniewskiego, nawet te o kłanianiu się rewolucji październikowej, ale po polsku, czapką do ziemi. To jest po prostu dobrze napisane, chociaż oczywiście takie rzeczy jak „Słowo o Stalinie” są ideologicznie obrzydliwe. I okazało się, że w tej fascynacji Broniewskim nie jestem sam.

Kiedy zaczęła się ta miłość do życiorysów?

Zawsze lubiłem czytać książki historyczne, ale nie te o wielkich mechanizmach historii, partyjnych układankach czy o kolejnych rozłamach w ruchu robotniczym, to mnie – i pewnie nie tylko mnie – w szkole nudziło. Jednak kiedy tylko historia zaczynała mieć twarz i nazwisko, od razu stawała się bardziej interesująca.

Sięga pan po fabularyzowane powieści biograficzne?

Nie lubię ich i uważam, że nie jest do końca uczciwe, kiedy bierze się prawdziwego człowieka, który chodził po tej ziemi, kochał, nienawidził; był mądry, głupi, czasem był bohaterem, a czasem łajdakiem, i w takiej zbeletryzowanej opowieści zaczyna się jego życie poprawiać, czasami coś chować, żeby postać nie wydawała się zbyt wstrętna, a jeśli życiorys jest zbyt nudny, to się go „podkręca”. Uważam, że w takim przypadku używanie prawdziwego nazwiska jest nie w porządku. Jeżeli jest to tylko historia inspirowana czyimś życiem – proszę bardzo. Ale bywają też takie książki, w których autor próbuje dopowiedzieć czyjś życiorys, domyślając się motywacji i intencji bohatera. Jeśli uczciwie mówi, gdzie kończą się fakty, a zaczynają domysły, jest to uprawnione, inaczej nie.

Jest też w biografistyce tendencja by wypełniać białe plamy w życiorysach, badając twórczość danej postaci. Taka literacka psychoanaliza.

Twórczość może sporo powiedzieć o człowieku, ale trzeba uważać. Ułożyłem wybór utworów Broniewskiego pod tytułem „Wierszem przez życie” i wydaje mi się, że tam tę jego biografię widać. „Kwiaty polskie” Tuwima są bardzo biograficzne, momentami wręcz publicystyczne, choć to akurat najsłabsze momenty poematu. Jednak przede wszystkim można tłumaczyć czytelnikowi wybory opisywanego człowieka, opowiadając o ścianach, przed którymi stawał, i o tym, jak je próbował burzyć, waląc w nie głową. Weźmy Tuwima i jego zaczynające się w 1942 i 1943 roku momentami bałwochwalcze uwielbienie dla Armii Czerwonej i Stalina. Próbowałem to zrozumieć, chciałem zadać pytanie: panie Julianie, po co to panu było? Pan był wtedy w Ameryce, więc nie dotyczyły pana te wszystkie demony, które groziły Żydom w Europie. Na dodatek trudno było mieć wątpliwości po 20 latach sąsiedztwa z Rosją bolszewicką, w którą stronę to wszystko zmierza.

I w końcu pan znalazł odpowiedź.

Tuwim przez 20 lat II Rzeczypospolitej był brutalnie atakowany przez skrajną prawicę, bo był Żydem. Pisano o nim „gudłajski Mickiewicz”, „Jojne Tuwim”, odsyłano do getta, gdzie ma założyć chałat i jarmułkę, zapuścić pejsy i pisać w jidisz, którego nie znał. Wtedy dopiero – twierdziły endeckie gazety – byłby na swoim miejscu. Po takiej twardej szkole, jaką przeszedł w przedwojennej Polsce, kiedy znalazł się w USA, z przerażeniem zobaczył, że mimo iż w Polsce działają stworzone przez hitlerowców getta i odbywa się Zagłada, to w prasie emigracyjnej tryskają wciąż te same antysemickie soki, co przed wojną. Jakby nic się nie stało. Nie każdego był stać na taką postawę jak Zofii Kossak-Szczuckiej, która popełniła przed wojną trochę antysemickich tekstów, ale podczas okupacji potrafiła powiedzieć, że pierwszym przykazaniem chrześcijanina jest miłość bliźniego, więc teraz trzeba bronić tych, którzy skazani są na eksterminację. Na rachunki przyjdzie czas po wojnie. Tuwim się przeraził i miał prawo myśleć, że kiedy wojna się skończy i Polska się odrodzi, to nic się w niej nie zmieni. Uznał w tym 1943 roku, że jedyną siłą, która jest w stanie postawić tamę nazizmowi i antysemityzmowi, jest komunizm. Bo inaczej świat będzie taki, jakim wyobrażają go sobie naziści. Naiwne, bo okazało się, że komunizm nie jest wcale lepszy, ale jestem przekonany, że tak właśnie rozumował.

Pan jednak nie włożył tego Tuwimowi w usta.

Bo gdybym to zrobił, dokonałbym nadużycia. Próbowałem wyłożyć czytelnikowi to, co sam myślę. Na potwierdzenie przedstawiłem dokumenty, opisałem wydarzenia, przywołałem świadków. Czytelnik sam może sobie odpowiedzieć, czy z taką interpretacją się zgadza.

A zagraniczne biografie pan czyta?

Interesują mnie biografie Rosjan – fascynująca jest książka o Michaile Bułhakowie, która wyszła w 2017 r. – „Biografia mistrza” Aleksieja Warłamowa, pod choinkę dostałem „Okudżawę” Dmitrija Bykowa. To bard mojej młodości, miałem nawet szczęście poznać go osobiście. Chętnie czytam też biografie Czechów, choćby Aleksandra Kaczorowskiego o Hrabalu czy Havlu. Dzięki nim mogę porównać, jak wyglądał komunizm w krajach teoretycznie podobnych, a przecież kulturowo i cywilizacyjnie bardzo różnych. I jak w nich wyglądało zderzenie dwóch światów – przedwojennego i powojennego.

To chyba najlepszy opis pańskich książek – żywot człowieka na przełomie epok.

Fakt, piszę o ludziach, których życiorysy obejmują dwa różne ustroje, dwie wojny światowe, dwa największe totalitaryzmy, jakie spadły na ludzkość – stalinizm i nazizm. Większość moich bohaterów żyła i tworzyła zarówno w II RP, jak i w PRL-u. Jedni dłużej, inni krócej. To dotyczy również uczonych, o których piszę. I to opisywanie losów, które stanęły okrakiem nad dwoma kompletnie różnymi światami, jest dla mnie intrygujące. Zarozumiale myślę, że mam prawo zestawiać i opisywać te dwa ustroje, dlatego, że o II Rzeczpospolitej wiem bardzo dużo z lektur, a w PRL-u przeżyłem 29 lat, z czego połowę, licząc od momentu rozpoczęcia liceum, w miarę świadomie. Dlatego – z jednej strony – nie daję sobie wciskać kitu, że PRL to był obóz koncentracyjny, w którym nie dało się żyć. Tak było w pierwszych latach po wojnie, kiedy trwała wojna domowa, na przełomie lat 40. i 50., kiedy rozkwitał stalinizm, ale w moim czasie, w latach 70., już nie. Choć oczywiście był stan wojenny ze wszystkimi jego tragediami. Z drugiej strony nie daję sobie też sprzedawać opowieści, że PRL to był raj dla ludzi pracy, którymi opiekowało się państwo, rozdające posady, mieszkania, talony na samochody i skierowania na wczasy w Ciechocinku. Każda z tych narracji jest fałszywa. Wiem to, bo sam to przeżyłem.

– rozmawiał Marcin Kube