Aktualności
Prozaik Wojciech Chmielewski, laureat Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego oraz Nagrody im. Cypriana Norwida, opowiada o pierwszej fascynacji Dickensem, pisarskim wypaleniu Salingera, miłości do Saula Bellowa, namiętnej lekturze Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia i Kornela Filipowicza, o współczesnych pisarzach, którym kibicuje, książkach, które mocno przeżył, a także zdradza, jakie pytanie zadaje sobie, gdy pisze.
Co pan teraz czyta?
Granicę zapomnienia Siergieja Lebiediewa. To jego pierwsza powieść, młody pisarz, rocznik 1981. Moim zdaniem rzecz znakomita, trochę o dojrzewaniu, a trochę o odkrywaniu siebie. Ale przede wszystkim o tym, w jaki sposób historia kraju ma wpływ na życie osób, które z okropnościami XX wieku nie miały nic wspólnego.
Rosja pana fascynuje?
Tak, zwłaszcza opisy kraju, tego jak się tam żyje. W ujęciu Lebiediewa Rosja nie pozbyła się swojej łagrowej przeszłości. Łagier jest tam niejako wpisany w pejzaż. Wychodząc gdzieś poza miasto, wchodząc do tundry, napotykamy ślady tego, co tam się działo, a ponieważ północ Rosji pokrywa wieczna zmarzlina, nie wszystko się jeszcze rozpadło, nie wszystkie ciała uległy rozkładowi – to przerażające, że wciąż trzeba się z tym zmagać. Trupy wołają spod lodu, one tam są. A na dodatek, to proza napisana z szerokim oddechem, taka jaką lubię.
Czyta pan więcej współczesnych Rosjan?
Czasami, choć nie powiedziałbym, że programowo.
Zachar Prilepin?
To jest ten pisarz-ideolog, który obecnie walczy na Ukrainie?
Tak.
Słyszałem, ale nie czytałem.
Czytam właśnie jego Patologie o Czeczenii. Fenomenalna proza od pierwszych stron.
Ja z kolei na ten sam temat polecę Drugą wojnę czeczeńską Anny Politkowskiej. Straszna książka. Bardzo przeżyłem tę lekturę. Jeden wielki zapis niszczenia, mordowania, grabieży – piekła, a właściwie eksterminacji narodu. Są tam relacje ofiar cywilnych, ale też i żołnierzy rosyjskich – oni też niekiedy jawią się jako ofiary tej wojny.
W październiku wydawnictwo Karta opublikuje wspomnienia Poliny Żerebcowej, młodej Rosjanki z Groznego, Mrówka w słoiku. Dzienniki czeczeńskie 1994–2004. Czytałem fragmenty, książka zapowiada się poruszająco.
Także Marek Nowakowski opublikował kiedyś książeczkę Trzy teksty o Czeczenii, z której dochód przeznaczył na pomoc Czeczenom.
Piękny gest, ale wróćmy do tematu: ma pan jakiś klucz doboru lektur?
Czytam w dość przypadkowy sposób, nie planuję. Jeśli ktoś mi coś poleci, to sięgam. Może teraz przeczytam Prilepina? Ostatnio byłem w bibliotece i wziąłem sobie z półki z darmowymi książkami Szkołę żon i inne opowiadania André Gide’a. Czytałem go kiedyś: Lochy Watykanu, Fałszerzy, Dziennik. Zwłaszcza ta ostatnia książka zrobiła na mnie duże wrażenie, autor pokazywał się tam jako osoba niewierząca, ale nie bezbożna. Teraz po latach powróciłem do niego z przyjemnością. Czytałem w tłumaczeniu Juliana Rogozińskiego i podziwiałem krystaliczny styl tej literatury. Jest takie powiedzenie Camusa o stylu: „Od chwili, kiedy myśl wzięła górę nad stylem, powieści piszą wszyscy”. Coś w tym jest, bo kiedy czyta się niektóre książki pisane dziś przez polskich autorów lub najnowsze tłumaczenia najczęściej z Zachodu, uchodzące za literackie objawienia, to gołym okiem widać olbrzymią przepaść. Szkoła żon to minipowieść obyczajowa z akcją dziejącą się w początkach pierwszej wojny światowej... Oglądamy pewną burżujską rodzinę najpierw oczami żony, potem męża, a na końcu córki. Niby proste, ale najtrudniej pisze się właśnie na tematy na pozór mało efektowne. Czy ja pana nie nudzę?
Nie, dlaczego? Zastanawiam się, co by musiało się stać, żebym dzisiaj sięgnął po Gide’a.
Przypadek. Dawno temu czytałem Fałszerzy i nawet nie pamiętam, o czym to było. Zapamiętałem za to nieźle inną jego książkę – Immoralistę – to było o mężczyźnie, który żyje z żoną i powoli ją niszczy. I to dosłownie, bo ona usycha, umiera, a on w zasadzie nie wie, co się dzieje. My też nie wiemy dlaczego, domyślamy się, że być może on jest homoseksualistą, który nie zdaje sobie z tego do końca sprawy. W ten sposób – nie do końca z własnej winy – powoduje, że ta kobieta umiera. Wiadomo, jakie były życiowe przypadki Gide’a, więc myślę, że wiedział o czym pisze.
Przypomina mi to opowiadanie Powrót Josepha Conrada, o mieszczańskim domu, gdzie kobieta pisze list do męża, że odchodzi do kochanka, po czym wraca tego samego dnia, bo zabrakło jej odwagi.
Pamiętam to, czytałem, wczesna proza Conrada, zdaje się, że z tomu Opowieści niepokojące. Tam nie ma jeszcze w ogóle tematyki morskiej. Bliżej mu do twórczości Henry’ego Jamesa. Olbrzymi dom, schody, mężczyzna przebiera się i znajduje liścik.
Świetna psychologiczna proza. A który z klasyków był dla pana ważny w młodości?
Jako dziecko sięgnąłem po Olivera Twista Dickensa i była to dla mnie bardzo ważna lektura w tamtych latach. Byłem zaskoczony, że można uczynić bohaterem kogoś tak mało znaczącego, bezbronnego, słabego i w dodatku ze wszech miar osaczonego. Więc to jest bohater książki, ten słabeusz? Żaden wódz, admirał, książę, wojownik? Dla chłopca, którym wtedy byłem, to było zaskakujące i niepokojące zarazem.
Wracał pan potem do Dickensa?
Niedawno przeczytałem jego powieść Ciężkie czasy na te czasy, którą w XIX wieku tłumaczył ojciec Conrada, Apollo Nałęcz Korzeniowski, kiedy przebywał wraz z rodziną na zesłaniu. Czytałem to w serii wydawanej w czasach stalinowskich, w takich niebieskich okładkach. To bardzo dobre tłumaczenie, szybko się czyta.
Dickens nadal robi wrażenie?
Chciałem przekonać się, czy to jest pisarz na nasze czasy. (śmiech) I przyznam, że czytałem Dickensa z dużą przyjemnością, ale nie wiem, czy to się już nie przeżyło... Czasami mam wrażenie, że to ja się po prostu przeżyłem... W każdym razie uważam Dickensa za wielkiego pisarza. Niedawno w Londynie odwiedziłem jego dom, w którym jest muzeum. Bardzo miłe przedpołudnie, chociaż deszczowe…
A co jeszcze z powieści XIX-wiecznej?
Na pewno Dostojewski, czytałem wszystkie jego powieści.
Którą najbardziej pan ceni?
Biesy.
Książka, mam wrażanie, bardzo aktualna dzisiaj.
Najbardziej dwuznaczna w jego twórczości. Meandrująca i przerażająca. Niektóre powieści Dostojewskiego rozgrywają się niemal w samych dialogach, a tutaj się dzieje, i to ile! Jest akcja, jest spisek, są bohaterowie, świetne typy ludzkie. Z XIX wieku lubię też niemieckiego pisarza Theodora Fontanego.
Dodajmy, że niezbyt u nas popularnego.
W Niemczech to absolutny klasyk. W Berlinie stoi pomnik – stos ułożonych książek Goethego, Schillera, innych jeszcze, no i jedna jest właśnie Fontanego. Greta Minde, Effi Briest, ale najbardziej podobały mi się Rozdroża, bezdroża…, miłosna historia rozgrywająca się w Berlinie, takim trochę jeszcze prowincjonalnym, z ogródkami warzywnymi, małymi drewnianymi domkami... Co ciekawe, Fontane debiutował jako mężczyzna sześćdziesięcioletni, więc jak widać nigdy nie jest za późno.
Był Dickens, Fontane i Dostojewski, to może jeszcze ktoś z Francuzów?
Lubię Victora Hugo.
Jakoś mnie to nie dziwi.
Czytałem go kiedyś bardzo intensywnie. Najbardziej poruszyli mnie Nędznicy, dzięki Kozecie i Jeanowi Valjeanowi, oczywiście, ale bardzo lubiłem też Człowieka śmiechu. Hugo portretował ludzi odrzuconych, niedoskonałych i dziwolągów. Wszyscy znamy Quasimodo z Katedry Marii Panny w Paryżu, a w Człowieku śmiechu bohaterem jest z kolei chłopak z cyrku, który został okaleczony jako dziecko – miał wyrżnięty uśmiech od ucha do ucha, żeby można go było pokazywać na jarmarkach.
A z amerykańskich klasyków ceni pan kogoś?
Kiedy trafiłem do liceum, odkryłem Salingera. Najpierw jego najsłynniejszą powieść Buszującego w zbożu, ale później też i opowiadania, które spodobały mi się nawet bardziej. Zacząłem śledzić, co to za autor, bo nigdy o nim wcześniej nie słyszałem. To moja pani od polskiego, nieżyjąca już Katarzyna Sybilska, powiedziała: „Przeczytajcie, bo warto”, a myśmy wtedy byli akurat przy baroku. To było ożywienie! Potem w sposób naturalny rozszerzałem pole ostrzału, zacząłem czytać Williama Faulknera. U babci w szafce nocnej znalazłem powieść bez okładki, przeczytałem tytuł Absalomie, Absalomie…, bardzo mi się spodobał i tak to się zaczęło. Ale wracając do Salingera, to zawsze zastanawiałem się, dlaczego przestał pisać. Dlaczego w 1965 roku wydrukował ostatnie opowiadanie i potem już nic, a przecież zmarł dopiero w 2010. Przeczytałem niedawno jego biografię autorstwa Kennetha Slawenskiego – bardzo dobra książka – bo ciągle mnie intryguje ta decyzja Salingera.
Doszedł pan do czegoś?
Odpowiedź zdaje mi się podwójna. Po pierwsze, być może rzeczywiście stwierdził, że nie ma już nic więcej do powiedzenia? Jego ostatnie opowiadanie było kiepsko przyjęte przez czytelników. A po drugie, może miał już tego po prostu dosyć? Popularności, wywiadów itd. Chodzą legendy, że mimo iż nie publikował, to pisał codziennie. W jego sejfach są rzekomo stosy manuskryptów.
Możliwe.
Gdyby tak było, to pewnie już coś byśmy dostali od wydawcy. Chyba należy to włożyć między bajki, choć bardzo chciałbym się mylić. Mam wrażenie, że on się po prostu wypalił w sposób naturalny, a co ważne, sam doszedł do tego, że nie powinien już drukować. To bardzo trudna decyzja dla każdego piszącego.
A czy taka postawa – pisarza, który poza książkami chowa się przed publicznością jak Salinger czy Thomas Pynchon – panu imponuje? Czy jednak postrzega ją pan krytycznie?
Moim zdaniem najważniejsza jest twórczość, dorobek, a nie biografia. Ona jest mało istotna, bo wypowiadam się poprzez książki, a nie przez to, że zrobiłem dziś zakupy. Osobiście staram się nie podpierać swoim życiorysem, bo po pierwsze nie jest on zbyt fascynujący, a po drugie świat celebrytów ma to do siebie, że oni upadają i zmartwychwstają na naszych oczach. Nie uważam, żeby to było coś tak ważnego w życiu piszącego, by epatować swoim życiem. Są oczywiście wyjątki, na przykład Hemingway.
On miał też predyspozycje osobowościowe – buzujący testosteronem, narcystyczny facet.
I te sporty – boks, corrida, polowania, żeglarstwo... To także budowało jego legendę.
Tylko, że Hemingway był w tym wszystkim autentyczny. Dzisiaj wiele wizerunków wynika ze „strategii promocyjnych”.
Możliwe. Jednak moim ulubionym pisarzem amerykańskim jest Saul Bellow, którego książki odkryłem wiele lat temu. Nieustannie do niego powracam. Nawet jego ostatnią powieść Ravelstein uważam za udaną, a pisał ją już jako człowiek zaawansowany w latach, po ciężkiej chorobie. Uwielbiam jego Herzoga, Hendersona Króla Deszczu i Korzystaj z dnia. Kiedyś Marek Nowakowski mi opowiadał, że gdy był w Chicago, poszedł do łaźni czy knajpy, już nie pamiętam, i tam byli ludzie, może nie gangsterzy, ale jacyś lokalni biznesmeni, którzy tam od lat mieszkali. I oni mówili mu: „Tak, bywał tu taki Sol”, tak właśnie wymawiali imię pisarza.
A z żyjących klasyków amerykańskich?
Kogo jeszcze poza „Solem” można czytać? (śmiech). Bardzo mi się podobała pierwsza powieść Cormaca McCarthy'ego Strażnik sadu.
Czasami wpada w swoją manierę, ale jednak wybitny.
Zwłaszcza, gdy porówna się go z chłamem, którym niemal codziennie zalewają nas wydawcy, tą całą beletrystyką podróżniczo-przygodowo-wspomnieniową. Na tym smętnym tle widać, że jest to rzeczywiście proza, która kręci, powoduje poruszenie wyobraźni. A mówię to dlatego, że McCarthy ukazuje się przecież w olbrzymich nakładach, kręci się na podstawie jego książek filmy. Zdecydowanie jest to autor wybitny. Niejednoznaczny, mający swoją poetykę.
Podobnie też jak amerykańscy klasycy – Steinbeck, Faulkner czy Melville – inteligentnie odwołuje się do języka starotestamentowego.
Pisze o złu, na nim się koncentruje, ale przecież jeśli ktoś twierdzi, iż istnieje bezbrzeżne zło, takie jak na przykład Anton Chigurh, to przecież wyobrażam sobie jego wiarę w istnienie bezbrzeżnego dobra. To jest gdzieś na marginesie książek McCarthy’ego, tak to odczytuję, a ostatnie zdania powieści To nie jest kraj dla starych ludzi… są pod tym względem znamienne. Chociaż może jestem naiwny.
A z polskich rzeczy co pan ostatnio czytał?
Znowu klasyka, bo wróciłem do Opowiadań podolskich Juliana Wołoszynowskiego, które wznowił Państwowy Instytut Wydawniczy. Dużą umiejętnością autora było połączenie wątków realistycznych z fantastycznymi. Są tam karczmy, drogi, Podole, Kijów i nagle w ten staroszlachecki polski świat wchodzą rzeczy niezwykłe: rusałki, diabły, mitologia ukraińska.
Niezwykle zmysłowa literatura, wspaniałe opisy.
Ja zawsze lubiłem i ceniłem opisy przyrody. To było ważne dla mnie w lekturze. Nie narzekałem, kiedy ciągnęły się stronami.
Którzy współcześni autorzy najciekawiej opisują przyrodę?
Wymieniłbym opowiadania Kazimierza Orłosia, zwłaszcza te mazurskie. Orłoś wspaniale potrafi opisać bohaterów zwyczajnych, czasami nawet „spsiałych”, tzw. człowieka PGR-owskiego, a jednocześnie w sposób dyskretny, niejako w kontrapunkcie do losów swych bohaterów, pokazuje piękno przyrody mazurskiej.
A skoro jesteśmy już przy Mazurach to bardzo lubię też Ernsta Wiecherta. Jego książki Dzieci Jerominów, Proste życie, Pani Majorowa albo autobiograficzne Lasy i ludzie to była kiedyś przygoda. Urodził się na Mazurach w Piersławku koło Mrągowa. Był Niemcem, synem leśniczego, wychował się w leśniczówce, potem studiował w Królewcu. W latach 20. ubiegłego wieku był bardzo popularny w Niemczech aż do lat 30., kiedy jako osoba, która występowała przeciwko reżimowi, trafił na parę miesięcy do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Wyszedł stamtąd, ale był objęty zakazem druku. Niemniej jednak przeżył. Nie mógł publikować aż do końca wojny, potem zamieszkał w Szwajcarii i zmarł w 1950 roku. Podobno w Niemczech jest dziś kompletnie zapomniany, tak słyszałem, ale czy to prawda – nie wiem.
A literatura polska?
Nie będę ukrywał, że czytałem namiętnie takich autorów jak Marek Nowakowski, Kazimierz Orłoś, Kornel Filipowicz. Był taki czas, że od meneli na ulicach można było kupić różne książki po 50 groszy. Zebrałem sobie wtedy całą biblioteczkę Filipowicza. Bardzo mi się podobała jego powieść wojenna Jeniec i dziewczyna, ale przede wszystkim mikropowieść Nasza kochana prowincja, super. Bardzo ważny jest też dla mnie tom Co jest w człowieku?. Zawsze zadaję sobie to pytanie, kiedy konstruuję moich bohaterów. Czy na to pytanie w ogóle można odpowiedzieć?
Czy spośród polskich autorów debiutujących po 1989 roku któryś panu szczególnie imponował?
Często zadawałem sobie pytanie: czy ja mógłbym pisać tak jak moi ulubieni autorzy? Czy jestem w stanie unieść to wszystko? Czy dałbym radę? I właśnie paradoksalnie do pisania zachęciła mnie młoda literatura, która zaczęła być wydawana po 1989 roku. Ci różni debiutanci, których ja wtedy czytałem i którzy na skrzydełkach okładek mieli entuzjastyczne blurby krytyków – że to jest coś nowego i dobrego. Miałem wrażenie, że to wcale takie dobre nie jest, a raczej średnie albo wręcz słabe. I pomyślałem sobie, że skoro to jest uznawane za świeżą, znakomitą prozę, jeśli to się wydaje, czyta, więcej – przyznaje się nagrody i tłumaczy na obce języki, to może ja też powinienem spróbować? Ale wtedy nie sądziłem, że będę pisał książki. Nie liczyłem się z tym, studiując historię w Warszawie i pracując potem w różnych miejscach.
I nikogo pan nie cenił z tamtych młodych, z lat 90.?
Ja jestem młody (śmiech).
Nie no...
Jak to nie? (śmiech).
Nikt nie wpadł panu w oko?
Bardzo wielu, cenię na przykład prozę Włodzimierza Kowalewskiego. Bardzo mi się podobała jego książka Powrót do Breitenheide oraz powieść Bóg zapłacz!, a przede wszystkim chyba jego najlepsza powieść, zekranizowana przez Janusza Majewskiego – Excentrycy. Poza Kowalewskim podobał mi się też Rafał Wojasiński ze swoimi opowiadaniami, których bohaterami są biedni ludzie, mieszkańcy wiosek. Kibicuję temu pisarzowi. On zresztą debiutował już wiele lat temu w 2006 roku. A teraz wydał zbiór opowiadań w wydawnictwie Nisza pod tytułem „Olanda”. Bardzo ciekawy. Rafał pochodzi z Kujaw i pisze głównie o wsi. To są opowiadania o wiejskich przygłupach, czasami degeneratach, a przy tym trochę świętych. Ale najczęściej o zwyczajnych ludziach: rolniku, nauczycielce, grabarzu, sklepowej. Każdy jest tam wyjątkowy, choć szalony.
Trochę jak Bombel Mirosława Nahacza.
Ale Wojasiński posługuje się innym językiem, pisze z oddechem, trzyma się szczegółu, uważnie śledzi pejzaż. Nahacza bardzo trudno mi się czytało.
Jego proza była brudna, gęsta, nieoczyszczona.
To był jeszcze bardzo młody chłopak, czego tu wymagać? Choć pamiętem, że rozmaici gazetowi klakierzy kreowali go na literackie objawienie. I po co? W ten sposób bardzo młodemu autorowi można tylko zaszkodzić. Kupiłem sobie kiedyś na wyprzedaży jego Niezwykłe przygody Roberta Robura.
To dopiero trudno czytać.
Dużo pozytywnej energii było w tym wszystkim. On tak jakby się trochę wzorował na Thomasie Pynchonie. Totalny odlot. Szkoda chłopaka.
Jeszcze jakieś nazwiska z ostatniego ćwierćwiecza?
Bardzo mi się podobało Lubiewo Michała Witkowskiego. Autentyczny i sugestywny obraz starych szaletów i podrywających się tam mężczyzn. Dalszych książek nie znam, wiem, że Witkowski zaczął pisać powieści kryminalne, więc trochę mnie to zniechęciło, bo z założenia nie czytam kryminałów. Ale Lubiewo to udana próba uchwycenia rzeczywistości z samego zagłębia komuny, odpychającej, ale i w jakiś sposób pociągającej.
Wychodzi na to, że więcej pan czyta literatury dawnej.
Nie da się ukryć. Dużą inspiracją byli dla mnie przedwojenni pisarze jidyszyści. Na przykład Icyk Manger i jego Księga raju. To jest książka o tym, że przed naszym narodzeniem wszyscy jesteśmy aniołkami, nasze dusze żyją w raju. Kiedy dusza ma się wcielić w człowieka, daje się aniołkowi prztyczka w nos, żeby zapomniał o tym, co widział przed urodzeniem. Dwaj z nich, Szmulek i Szczylek byli przyjaciółmi, i nie chcieli o sobie zapomnieć, gdy okazało się, że Szmulek ma się stać człowiekiem. Dlatego zalepił sobie nosek gliną i kiedy dostał prztyczka, był on na tyle słaby, że zapamiętał wszystko, co widział. Potem Szmulek urodził się w Warszawie i jako dziecko był geniuszem. Zbierali się wokół niego rabini i inni mądrzy Żydzi, kiwali głowami, a on opowiadał im jak to jest w niebie – że jest raj żydowski, a potem jest mur, a za nim rozciąga się raj gojowski, a jeszcze dalej...
Dziwne, że nie potraktowali go jak wariata.
Dla nich to był cud! Bardzo też lubię braci Singerów. Isaaca Bashevisa Singera, ale też jego starszego brata Izraela Joszuę Singera, który zmarł w 1944 roku w Nowym Jorku. Napisał między innymi powieść arcydzieło pt. Josie Kałb. To jest właściwie romans, który się dzieje na dworze cadyka. Isaaca Bashevisa Singera czytam od wielu lat, wciąż powracam. A ponieważ wychowałem się na Woli, mieszkaliśmy najpierw na Krochmalnej, a potem na Waliców, więc siłą rzeczy interesowały mnie rzeczy i ludzie, których on opisywał. Świat, który jeszcze 40 lat przed moim urodzeniem rozpościerał się w miejscu, w którym grałem z kolegami w kapsle na asfalcie. Niedawno sięgnąłem po raz kolejny po Szoszę i uważam, że jest to wspaniała książka, jedna z najlepszych poświęconych przedwojennej Warszawie. I ta bohaterka! Są też i inni bliscy mi jidyszyści np. poeta Zusman Segałowicz albo Alter Kacyzne. Ich światem była żydowska Warszawa, odkrywają przede mną miasto, którego nie ma i nie będzie. To bardzo sugestywna proza, poetycka, ale jednocześnie trzymająca się szczegółu, podwórka, ściany, brukowanej ulicy. Dużym odkryciem dla mnie, jako mieszkańca Śródmieścia, była też, moim zdaniem najlepsza powieść napisana po polsku o getcie warszawskim, mam tu na myśli Chleb rzucony umarłym Bogdana Wojdowskiego. Autor był chłopakiem z getta i po latach zawarł swoje doświadczenie w prozie, o której nie da się łatwo zapomnieć. Świetne są też jego krótkie formy z tomu Mały człowieczek, nieme ptaszę, klatka i świat, zakończonego przejmującym opowiadaniem Ścieżka. Dalej, idąc tym tropem, cenię oczywiście Juliana Stryjkowskiego i jego Głosy w ciemności.
Właśnie miałem o niego pytać, bo to mój faworyt z literatury żydowsko-polskiej.
Bardzo niejednoznaczna proza, począwszy od debiutu, a później jeszcze na przykład Sen Azrila czy Austeria. Świat chasydów, nieokreślony, mglisty, magiczny, trochę surowy, taki nędzny też, biedny. To rozpala wyobraźnię. Dlaczego dzisiaj Stryjkowskiego się nie czyta? Dlaczego nie jest wznawiany, a drukuje się kompletnie nieznanych autorów, czasem nawet zwykłych świrów, których książki po lekturze jednej strony można wrzucić pod kaloryfer? Nie mam pojęcia. W moich niektórych opowiadaniach dziejących się w Warszawie starałem się zawrzeć przebłyski dawnego świata, który kiedyś tu był. Nie wiem, na ile była to próba udana, ale z racji miejsca, w którym dorastałem, to przyszło w sposób naturalny. Singer kiedyś powiedział, że autor powinien pisać o tym, czego doświadczył, co sam przeżył. Wtedy jest autentyczny, ma coś do powiedzenia, nie kłamie. Nie wyobrażam sobie, żebym napisał książkę, która za miejsce akcji ma na przykład Nowy Jork albo inne miasto, o którym nic nie wiem. Ale my tu tylko o prozie, ale skoro rozmawiamy o lekturach, to wspomnę jeszcze o poezji. Na przykład bardzo lubię wiersze Adriana Sinkowskiego. Jego dwa tomiki, debiutancki Raptularz i Atropinę czytałem z dużą uwagą. Jest w tych wierszach miasto, ale inne, nieostre, zastanawiające.
Co jeszcze?
Czytam wiersze Krzysztofa Kuczkowskiego, poruszają ważne dla mnie tematy, są to często wiersze najgłębiej religijne, na przykład te z tomu Kładka. To raczej poezja myśli niż wyobraźni. Czytam też poetów, którzy są już dzisiaj klasyczni np. Krzysztofa Karaska czy Marcina Świetlickiego, a czasem sięgam głębiej – do Herberta, Gajcego, Wierzyńskiego, Staffa.
A na kim pan się uczył czytać poezji?
Poezja zawsze była dla mnie nurtem równorzędnym do prozy. Świadomie czytałem wiersze począwszy od poezji romantycznej, poprzez modernistyczną, klasyczną, no i oczywiście współczesną. Ważnymi autorami byli dla mnie swego czasu Goethe, Mickiewicz i Schiller, a później Rainer Maria Rilke. Czytałem może jeszcze nie do końca świadomie, ale uczyłem się na ich wierszach pokory wobec słowa. Trzeba było to w jakiś sposób przemyśleć, zatrzymać się na rozdrożu, zastanowić nad wyborem dalszej drogi. Nie wiem, ale możliwe, że na tym właśnie polega tajemnica literatury. Czytam wiersze Celana i wciąż się zastanawiam, o czym on pisze, podejmuję oczywiście własną próbę interpretacji, ale bardzo możliwe, że się mylę, że to ślepa uliczka. Dlatego czytam go dalej.
– rozmawiał Marcin Kube