Aktualności

fot. archiwum autora
08.04.2021

Nocny stolik #59. Miłosz Waligórski: Staram się być podejrzliwy wobec słowa

Miłosz Waligórski, tłumacz, poeta i prozaik, opowiada m.in. o tym, czego szuka w książkach, o niedocenianych redaktorach, pracy tłumacza, literaturze jako sferze wolności i „swoich” pisarzach.

Miłosz, ile języków znasz? Da się to w ogóle policzyć na palcach jednej ręki?

Znam kilka, ale żadnego dość dobrze. Uczę się wielu, z polskim na czele. To nie minoderia. Naprawdę niemal codziennie stykam się z jakimś nowym polskim słowem, zwrotem lub znaczeniem, o którym wcześniej nie miałem pojęcia. Ostatnio poznałem „pójść z kimś w tuzy”, „śledziennik”, „śreżoga” czy „lewada”, która leży bardzo blisko serbskiej „livady” (co mnie, oczywiście, ogromnie ucieszyło). Zawzięcie wertuję słowniki, szukam mostków między wyrazami w różnych językach, a nowe słowa przyprawiają mnie o dreszcz podniety. Każde z nich to takie małe okienko na świat.

A te obce-obce?

Na słowacystyce uczyłem się słowackiego, na hungarystyce węgierskiego, a życie zmusiło mnie do nauki serbsko-chorwackiego. Do tego dochodzi rumuński i estoński, których uczę się maniakalnymi zrywami, a więc bez widoków na realny sukces.

Tłumaczysz z ilu?

Przede wszystkim z serbsko-chorwackiego, który znam chyba najlepiej, bo mieszkam w Nowym Sadzie od ładnych paru lat. Nazywam ten język właśnie tak, choć równie dobrze możemy mówić o kilku językach: serbskim, chorwackim, bośniackim, czarnogórskim i tak dalej. A tak lepiej wygląda w CV. Poza tym są te wyuczone na studiach: węgierski i słowacki. Udało mi się też przetłumaczyć – z pomocą boską i ludzką, czyli z rybek – jeden lub dwa wiersze z litewskiego i kilka z łotewskiego. Łotysz Māris Salējs jest pół-Polakiem, więc pomaga mi po naszemu. Kiedy tłumaczę jego wiersze, do dyspozycji mam też przekłady ukraińskie, rosyjskie, angielskie. Garstkę poezji z rusińskiego robiłem ze słownikiem, tak samo jakieś nieśmiałe wersy estońskie. Każdy przypadek jest trochę osobny. Poza tym zawsze mogę liczyć na wsparcie innych, choćby tłumaczy zrzeszonych wokół Rozstajów. Znajomość języka wyjściowego jest ważna, ale kluczowa wydaje mi się zdolność rzeźbienia w polszczyźnie, której trzeba szukać na własną rękę.

Dziesięć lat temu razem z Izą Zając przełożyłeś książkę Víťa Staviarskiego. Jak to jest tłumaczyć we dwójkę? To forma wsparcia, o którym mówisz?

Dzisiaj pewnie już bym się nie odważył pracować w tym trybie. We krwi siedzą mi narowy nie do usunięcia – przyzwyczajenia, rytuały, dziwactwa. Drugi tłumacz by tego nie zniósł. Wtedy, dawno temu, wierzyliśmy z Izą, że istnieje jeden przekład, tylko należy go wydobyć spod oryginału. Księgę o cmentarzu Danieli Kapitáňovej tłumaczyliśmy tak, że każdy robił swoją wersję całości, potem nakładaliśmy je na siebie jak dwa zdjęcia rentgenowskie i patrzyliśmy, w jaki rysunek układają się zaczernienia. Robota głupiego, i do tego bardzo czasochłonna. Natomiast nad książką Víťa pracowaliśmy po kawałku. Iza akapit, ja akapit. Później trzeba było szukać wspólnego stylu, czyli w zasadzie tłumaczyć od nowa. Ubaw po pachy…

Czyli nie polecasz.

Dziś uważam, że lepiej robić samemu, byle potem oddać tekst w ręce dobrego redaktora, którego praca, nawiasem mówiąc, często jest niedoceniana. Dobry redaktor umie zrobić świetną książkę nawet ze średniego tłumaczenia. Anna Górecka, Joanna Pomorska, Paulina Ciucka, Olga Czernikow, Karolina Wilamowska – bez nich moje przekłady byłyby o wiele słabsze. Wiesz, tłumacze walczą o widoczność, o umieszczenie swojego nazwiska na okładce… Ja jestem za eksponowaniem redaktorów. Redaktorzy na okładkę!

Pytam, bo jestem ciekaw, na ile wierzysz w możliwość kolektywnej roboty.

Wierzę, jak najbardziej. Praca nad książką jest emanacją kolektywizmu w najlepszym wydaniu. Nie tracisz poczucia odrębności, osobności, indywidualności, a jednak masz świadomość, że jesteś tylko ogniwem w tym łańcuszku. Poza tym: co dwie, trzy, a nawet cztery głowy, to nie jedna. Redaktor sprawdza tłumacza, tłumacz redaktora, czuwa korektor, a jeśli on coś przeoczy, wraca redaktor. Karuzela dobrej zabawy! Ale poważnie – każda z ról jest bardzo ważna. Jeśli współpraca opiera się na wzajemnym szacunku, przynosi owoce. Tak było na przykład z Wesołym cmentarzem Wasyla Stusa, który brawurowo przełożył Marcin Gaczkowski. Miałem przyjemność robić tak zwaną poetycką redakcję tej poezji. Kruszyliśmy kopie z Marcinem o niejedną kropkę, ale w atmosferze twórczego fermentu. Dla dobra sprawy.

Pogadajmy chwilę o tym rzeźbieniu w polszczyźnie. Jak wygląda twoja praca nad przekładem?

Przede wszystkim bardzo wolno. Strona dziennie, może dwie. Dwa, trzy tysiące znaków. I to niezależnie od języka wyjściowego. Różnie bywa z tym rzeźbieniem, ale gdybym miał naszkicować jakiś schemat pracy, zacząłbym od obrazu biurka, na którym przedmioty ułożone są w geometrycznym porządku, najlepiej symetrycznie względem siebie. To te narowy…

Pojawiły się z biegiem lat?

Pewnie tak. Każdy ma jakiegoś bzika, fioła i fisia – praca tłumacza, która wymaga przysiadania fałd na długie godziny, życia w samotności i izolacji, tylko je pogłębia. To chyba nie jest zajęcie dla ludzi czerpiących energię z bycia w towarzystwie. Ja, oczywiście, lubię ludzi, lubię – jak słyszysz – gadać, ale mimo wszystko najbardziej lubię być sam. Perspektywa spędzenia samotnie całego dnia bez konieczności opuszczania mieszkania jest dla mnie obietnicą szczęścia.

Czyli odnalazłeś się w nowej rzeczywistości.

Jeszcze jak. W styczniu i lutym spędziłem miesiąc w Bańskiej Szczawnicy objętej lockdownem i był to czas absolutnie fantastyczny. Wieczorami czytałem córce Muminki przez Zooma, więc tęsknota bardzo mi nie doskwierała. Poza tym otaczała mnie cisza, i to wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. A więc nie byle jaka cisza. Czego chcieć więcej?

Zaczynasz pracę rano, wieczorem? Masz jakieś określone godziny?

Jako że jestem szczęśliwym rozwodnikiem, dzielę tydzień na pół. Od soboty do środy jest ze mną córeczka. Wtedy raczej nie pracuję, bo do południa uczę Serbów polskiego, a po południu idę do przedszkola i zaczyna się druga połowa dnia, która upływa pod znakiem placów zabaw, dysput o życiu sześciolatki i czterdziestolatka, a także konsumpcji nieudolnie przygotowywanych przeze mnie posiłków. Od środy do soboty natomiast pracuję non stop, całymi dniami. Nie wychodzę z domu, z nikim się nie spotykam. Zabijam czas. Jestem w stanie przepracować jedenaście godzić w cugu. Co dziwne, wykonując zadania literackie, nie odczuwam zmęczenia.

A jak wygląda samo przekładanie?

Najpierw wklepuję fragment tekstu do Worda, patrząc tylko na oryginał, trochę na ślepo. Wpisuję słowo za słowem to, co mi przychodzi na myśl podczas lektury tekstu słowackiego, węgierskiego, serbskiego. Potem odkładam oryginał i zaczynam redagować. Porządkuję chaos, przepisuję, tłumaczę z polskiego na polski, czytam głośno, poprawiam, odkładam do czyśćca, powracam do czyśćca. Ten etap mógłby trwać w nieskończoność. Bardzo go lubię, bo mam już szkielet i mogę mu tylko przymierzać różne skóry. To jak ubieranie lalek albo zmienianie nakładek na telefon. Kto tego nie lubi?

Teraz mówisz o prozie, tak? Bo tłumaczysz i prozaików, i poetów.

Z poezją jest trochę inaczej. Czytam wiersz i szukam punktów olśnień, jak je nazywam, czyli miejsc, które mnie trafiły i dla których warto go sobie bardziej przyswoić, czyli spolszczyć. Później wokół nich konstruuję przekład.

„Obczytujesz” wcześniej całego autora, żeby wyczuć jego styl?

Powinno tak być, ale to sytuacja modelowa. Nie zawsze się udaje. Bywa, że lecę alla prima, ale doświadczenie nauczyło mnie, że to tylko strata czasu, bo później i tak trzeba przekładać od nowa. Wolę więc czytać wcześniej całość i inne rzeczy autora, żeby wejść do jego bajki. Równie ważne jak wyczuwanie stylu oryginału jest znalezienie stylu w polszczyźnie. Ładnie pisała o tym profesor Maria Dąbrowska-Partyka. Teraz na przykład próbuję tłumaczyć neoromantyczny wiersz Juhana Liiva, estońskiego Rimbauda – a może Rimbaud to francuski Liiv? – i gorączkowo szukam odpowiedniej poetyki dla niego. Może to będą nastrojowe liryki Staffa? Trzeba więc czytać Staffa i kminić, czy pasuje do Liiva. Nawiasem mówiąc, ten Liiv, pod koniec życia zwariował i myślał, że jest królem Polski. Przełożenie choćby jednego jego wiersza uważam więc za swoją powinność.

Praca nad własnymi rzeczami – prozą, poezją – wygląda podobnie?

Chyba tak, bo pisanie swoich rzeczy też jest w pewnym sensie przekładem. Sęk w tym, że nie wiadomo do końca, gdzie jest oryginał.

Czyli tłumaczyć jest łatwiej?

Kiedy przekładam, czuję się pewniej, bo mam grunt pod nogami, to znaczy tekst oryginalny, na którym mogę polegać i który mnie nie opuści, kiedy skończą mi się pomysły. Przy pisaniu własnym muszę opierać się o jakieś majaki, widma, poprzecierane obrazy i inne niejasności, a to, przyznasz, mało stabilny punkt oparcia. Coś jak dym, z którego trzeba wypleść fotel lub koszyk. Tak więc na etapie materializowania się tych wizji jest duża niepewność, jakieś ciarki nawet, i to niekoniecznie przyjemne. Najbezpieczniejsza i przytulna jest faza edycji, redakcji, kompozycji, doboru stylu, bo to przypomina piękną pracę rzemieślnika i rządzi się stosunkowo klarownymi zasadami. Trudno mi o tym mówić, a nie chciałbym przywoływać na pomoc „natchnień” i „daimonionów”, to chyba nie tak. Jeśli miałbym uchwycić tę pierwszą iskrę, to myślę, że szukałbym jej na styku słowa i doznania – że tak powiem – pozaliterackiego.

Ale poetą lingwistycznym nie jesteś.

Oj, nie wiem, naprawdę, jakim jestem poetą. Z poezją to w ogóle niewiele wiadomo. Dyskusyjne wydaje się nawet stwierdzenie, że ją piszemy albo czytamy. Chyba jakieś inne czasowniki by tu pasowały. Tylko jakie? A lingwistą takim, jakim był na przykład Tymoteusz Karpowicz, pewnie i chciałbym być, ale Karpowicz jest tylko jeden. Czytam go chętnie i czasem świadomie lub nieświadomie coś tam mu podwędzę. Pamiętam „gęstniejący przystanek” z Odwróconego światła. Zatrzymałem się na nim i pożyczyłem go sobie do wiersza wiata, życie po rumuńsku, który też można by uznać za lingwistyczny, bo „viața” to naprawdę „życie” w rumuńskim.

A więc ten namysł językowy jest jednak ważny.

Może powiem tak: staram się być podejrzliwy wobec słowa, opukać je, zważyć w dłoni, przyjrzeć mu się z różnych perspektyw, również etymologicznej czy frazeologicznej, później jednak zawsze następuje próba zderzenia, czy raczej przyłożenia go do rzeczywistości, czyli do tego wszystkiego, co jest wobec mowy uprzednie. Próbuję pisać głównie o tym, czego nie umiem wyrazić w języku kolokwialnym. Stąd biorą się różne wygibasy – nie z potrzeby uprawiania gier słownych, lecz z kształtu tego, do czego nie przylega prosta figura.

Tak czy siak rozumiem, że między własną robotą a tłumaczeniem zachodzi ścisły związek. Czy w takim razie dobierasz autorów i autorki wedle uznania?

Chciałbym powiedzieć, że tak, ale sam wybieram tylko od wielkiego dzwonu. Raczej przekładam na zamówienie i w przypadku zleceń zazwyczaj ciszej mówię o tych wszystkich olśnieniach i twórczym fermencie. Ale przypomniałeś mi właśnie o jednym ciekawym zamówieniu, mianowicie przekładałem kiedyś na polski Czesława Miłosza! Było to tak, że Wydawnictwo Literackie szykowało Rozmowy zagraniczne, a pani Anita Kasperek zwróciła się do mnie z prośbą o przekład wywiadów, których Miłosz w latach dziewięćdziesiątych udzielił Ljubicy Rosić. Polskie oryginały – domyślam się, że chodziło o nagrania na dyktafonie – nie zachowały się, dzięki czemu miałem okazję gadać Miłoszem i odtwarzać jego głos. Wspaniałe, prawda? Tak więc czasem nawet chałtura może okazać się robotą marzeń.

No dobra, nie mogę nie spytać: jaki był Miłosz w tych rozmowach?

Przede wszystkim to były bardzo trudne rozmowy. Miłosz rozmawiał z Ljubicą Rosić w 1995 i 1997 roku, zaraz po wojnie, która podzieliła Jugosławię na kilka małych państewek. Serbowie, jak by nie patrzeć, ponieśli sromotną klęskę, a na dodatek byli powszechnie uważani za jedynych winowajców. Od Miłosza, wielokroć fetowanego w Belgradzie członka Serbskiej Akademii Nauk i Umiejętności, wszyscy spodziewali się wsparcia. Tymczasem on poszedł pod prąd ich oczekiwań. Nie dość, że jednoznacznie opowiedział się po stronie muzułmańsko-chorwackiej, to jeszcze rozważał wystąpienie z SANU, o czym w tych rozmowach mówił wprost i bez ogródek. Dla mnie jako tłumacza najistotniejsze było, żeby przypadkiem nie użyć słowa, którego nie użyłby Miłosz. Dlatego w czasie pracy puszczałem sobie wywiady z nim, wsłuchując się w jego hipnotyczny głos.

Poza Miłoszem… na pewno miałeś też autorów, których sam chciałeś przełożyć.

Jak najbardziej. Jakimś cudem przetłumaczyłem, a potem – to już zupełnie niewiarygodne – wydałem Lajosa Grendela, Darko Cvijeticia, Istvána Keményego, Oto Horvata, Petera Balkę, Dževada Karahasana, Dejana Aleksicia, Andreja Bána. To tak zwani „moi” autorzy. Moi w cudzysłowie, bo nie miałbym nic przeciwko, gdyby tłumaczył ich ktoś jeszcze. Nie mam monopolu na żadnego pisarza. Literatura to sfera wolności i każdy powinien tłumaczyć, co mu się żywnie podoba.

To pocieszające, co mówisz, a jednocześnie dość naturalne wydaje mi się, że jak nam się jakiś pisarz podoba, to chcemy go sobie zawłaszczyć.

E, nie. Jak nam się podoba, to czytajmy go i tłumaczmy, choćby wewnętrznie. Ale nie odbierajmy tej przyjemności innym. Jestem zwolennikiem teorii partytur, czyli takiego podejścia do tekstu literackiego, które pozwala na nieskończoną – co nie oznacza dowolną w formie i treści – liczbę jego wykonań, czyli odczytań, a więc też przekładów. Tymczasem tłumacze lubią, wybacz francuszczyznę, zaklepywać. A ja pytam: co to w ogóle za słowo? „Zaklepywać”. Ujdzie może w ciuciubabce, ale nie w praktyce przekładu.

Opowiedz mi o tych „swoich” pisarzach. Może na początek – dlaczego są „twoi”?

Każdy to osobna historia. Czasem tłumaczy się z ciekawości, czasem dla kolegi, a czasem z musu odśrodkowego. Weźmy na przykład Dejana Aleksicia, poetę z Kraljeva. Kiedyś Milica Markić, z którą prowadzę ożywioną korespondencję okołoprzekładową, wysłała mi mailem wiersz Blaszane koguty. Od tego się zaczęło. Ten wiersz, chęć jego zrozumienia, wniknięcia w głąb, zajrzenia pod spód, w sferę motywacji i sensów leżących pod podszewką – to wszystko zmusiło mnie do podjęcia próby przekładu. Bo, jak wiadomo, przekład to interpretacja, ścieżka do zrozumienia. Żeby prze-tłumaczyć, najpierw trzeba sobie wy-tłumaczyć, a może jest też odwrotnie: żeby wy-tłumaczyć sobie, trzeba prze-tłumaczyć. Tak czy siak, ten tajemniczy wiersz o domu, pokusach emigracji, stronach świata i geopolityce chciałem przyłapać na gorącym uczynku, odpowiedzieć sobie na pytanie, dlatego mnie tak zelektryzował, dlaczego mnie zaczepił. Więc zacząłem przekładać. Potem spłynęły kolejne wiersze Dejana. I kolejne. Aż w końcu zebrało się ich na cały tom, który wydała ostatecznie szczecińska Forma. Oto jedna z możliwych odpowiedzi na pytanie o tych „moich”. Decyduje jakiś błysk, który rozpala ciekawość i żądzę poznania – żądzę, dodajmy, nigdy do końca niezaspokojoną. Na szczęście.

A Grendel? To chyba dość ciekawa postać.

Jestem jego fanem. Długo dojrzewałem do tego stwierdzenia, ale dzisiaj, kiedy mamy po polsku cztery jego książki, wypowiadam je z całą stanowczością. Przede wszystkim to był fascynujący człowiek. Mądry a skromny. Mroczny a pogodny. Niepozorny a wybitny. Grendel jest dla mnie autorem, który łączy w swoim pisarstwie wszystkie najciekawsze moim zdaniem nurty dwudziestowiecznej literatury węgierskiej. Sięga do tradycji melancholijno-rubasznej gawędy w stylu Kálmána Mikszátha czy Gyuli Krúdyego, do eksperymentu i nietypowej psychologizacji w duchu Miklósa Mészölya (któremu zresztą zadedykował jedną powieść i jedno obszerne, książkowo wydane, studium), nie stroni od surrealizmu czy postmodernistycznych pytań o referencyjność literatury, ale przede wszystkim wpisuje się w nurt, nazwijmy go tak, literatury słowackiego południa – tworzonej przez autorów zarówno słowackich, jak i węgierskich: Ladislava Balleka, Petera Balkę, Pétera Hunčíka, Ivana Habaja, Gábora Kálmána. W prozie tych autorów czuć niepowtarzalny klimat pogranicza słowacko-węgierskiego, szczególnie regionów Tekov, Hont, Gemer. Kto choć raz je odwiedzi i poszwenda się po okolicy, w małomiasteczkowych knajpach kosztując wina i autoironicznego humoru współbiesiadników, a potem poczyta powieści Grendela czy Balleka, ten przyzna mi rację.

Skoro jesteśmy już przy literaturze węgierskiej: po jakich pisarzy sięgasz? Masz swoich ulubieńców?

Nie będę oryginalny. Sándor Petőfi. Chciałbym kiedyś napisać szkic o jego słowackich peregrynacjach, miłościach, sukcesach i słynnych rejteradach. O tym, jak dał nogę z Bańskiej Szczawnicy, jak chodził do jednej szkoły ze słowackim wieszczem narodowym Andrejem Sládkovičem, jak uciekł sprzed ołtarza w Losoncu, czyli dzisiejszym Łuczeńcu. W ogóle interesują mnie styki: słowacko-węgierski, ale też rumuńsko-węgierski czy serbsko-węgierski. Tutaj, w Wojwodinie, mieszka László Végel, prozaik bardzo popularny w Niemczech, którego Neoplantę zacząłem ostatnio tłumaczyć, zrobiłem pierwsze przymiarki. To znakomita powieść o mieście, z literacką maestrią zbeletryzowana historia Nowego Sadu. Z Węgrów „kontynentalnych” na większą atencję zasłużył moim zdaniem wspomniany wcześniej Miklós Mészöly, prozaik, który eksperymentował z techniką cinéma verité, co dało piorunujące efekty literackie. Dość wspomnieć jego powieści Pontos történetek, útközben (1970, Szczegółowe notatki z podróży) i Film (1976), tłumaczone w świecie, lecz jeszcze nie w Polsce. Jeśli zaś chodzi o poezję węgierską, byłbym rad, gdyby znalazł się jakiś śmiałek, dysponujący fakultetami Adama Pomorskiego, Zbigniewa Macheja czy Bohdana Zadury, który porwałby się na zasieki heksametrów i bataliony aleksandrynów Miklósa Radnótiego. 

O Wojwodinie pisał jeszcze – moim zdaniem nieprawdopodobnie pięknie – Ottó Tolnai. Jego Poeta ze smalcu jest chyba właśnie takim połączeniem postmodernistycznego eksperymentu z barokową gawędą. To bliski ci autor czy niekoniecznie?

Jasne. Bardzo bliski. Poetę ze smalcu czytałem i wielokrotnie do niego wracałem. Właśnie tego szukam w literaturze – poezji i smalcu. Wyrafinowania i pantagruelicznej dosadności, patosu złamanego kpiną i kpiny podszytej patosem, klaunady i praktyk kapłańskich. Ottó Tolnai zaspokaja te potrzeby. Weźmy choćby wiersz Grube cipy w futrach, gdzie Brueglowi i Rubensowi przygląda się chłopaczek, którego podniecony sztuką ojciec zaciągnął do galerii. Jest więc „ę-ą”, Kunsthistorisches Museum i jest stosowna refleksja synka: „o co kurna staremu / chodzi z tymi grubymi cipami w futrach”. Oto cały Tolnai, niesamowita finezja, wysoki modernizm, eseistyka rodem z łamów „Zeszytów Literackich” i nagle – bam! – pierdnięcie, ziewnięcie, smrodek i karnawał. To lubię. Bliskie są mi wszelkie formy satyry menippejskiej, powieści łotrzykowskiej, pikarejskiej, szelmowskiej… O Tolnaim jeszcze trzeba powiedzieć, że ma szczęście do tłumaczki. Anna Górecka to mistrzyni świata.

Wspomniałeś, że mieszkasz w Nowym Sadzie, gdzie uczysz. Jak to jest?

Jestem lektorem języka polskiego na tutejszej slawistyce, czyli de facto rusycystyce. Studenci poza rosyjskim wybierają drugi język słowiański: rusiński, ukraiński, słowacki lub polski. Uczą się cztery semestry. Praca jest przyjemna i daje satysfakcję, jeśli choć jedna czy dwie osoby z grupy złapią bakcyla i poświęcą się polskiemu na poważnie. Trochę też z nimi tłumaczę. To znaczy oni tłumaczą, ja nadzoruję. Pomaga mi w tym Milica Markić, tłumaczka między innymi Olgi Tokarczuk na serbski. Milica sprawdza wersje serbskie przekładów, ja ich zbieżność z oryginałem. Teraz robimy Schronisko Romana Grena, zbiór wzruszających miniatur o lokatorach schroniska dla bezdomnych w Paryżu.

Nie tęsknisz czasem za Polską?

Za Polską czasem tęsknię, ale jak tylko wracam do ojczyzny, przestaję tęsknić i dziwię się, jak w ogóle mogłem dać się ponieść nostalgii. To typowe dla gastarbaiterki, do której się zaliczam. Gloryfikuję dom, te wszystkie kruszyny chleba podnoszone przez poszanowanie, te „kawy, jak w Polszcze”, a potem wracam i śmieję się sam z siebie. Rozglądam się na rozkopanym od miesięcy skrzyżowaniu Kolbego i Grunwaldzkiej w Bydgoszczy i pytam sam siebie: „Czy to to, o czym roiłeś przez ostatnie miesiące?”. Oczywiście, chciałbym więcej czasu spędzać z rodzicami, z siostrami i ich dziećmi. Chciałbym, żeby moja córka uczyła się polskiego od innych Polaków, nie tylko ode mnie. Ale od tego są wakacje. W przypadku pracy lektora na szczęście stosunkowo długie.

A sięgasz w ogóle do polskiej literatury? Ile czasu poświęcasz na lektury? Masz na to kilka chwil w ciągu dnia?

Późno nauczyłem się czytać. Jakieś dziesięć lat temu. Czytam wolno, ale regularnie. Polaków także, jak najbardziej! Przy dębowym łożu posiadam zdobny w ornamenty mahoniowy nakastlik na książki. W kręgu światła, które rzuca lampka ujęta w ażurowy abażur, trzymam – wyłącznie w pozycji wyprostowanej – klasyków współczesności: Bronisława Wildsteina, Jana Polkowskiego, Wojciecha Wencla i Darka Foksa. Sięgam po nich, aby nie zapomnieć, skąd się wziąłem. I komu mam spłacić dług.

– rozmawiał Maciej Libich