Aktualności

fot. Gaby Jongenelen Photography for CELA
05.03.2021

Nocny stolik #56. Aleksandra Lipczak: Czytam dużo „z myślą o”

Dziennikarka i reporterka Aleksandra Lipczak opowiada o tym gdzie i kiedy czyta, o aktualnych lekturach, nieszczególnie nieprzyjemnym czytaniu do pracy, o książce, która wprawiła ją w stan delirium, a także o tym, jakie powinny być książki dla dzieci.

Gdzie trzymasz książki, które aktualnie czytasz?

Ciągną się za mną jak ogon po całym mieszkaniu. Tam gdzie ja, tam i moje aktualne lektury: na stole w kuchni, na kanapie, przy łóżku.

Kiedy najlepiej ci się czyta? Masz jakąś ulubioną porę dnia?

Wcześnie rano, późno wieczorem, a więc dość standardowo. No chyba że w środkach transportu – wtedy pora nie ma znaczenia. W tramwaju o 15.00 momentalnie osiągam taki poziom koncentracji, na jaki w domu mogę liczyć dopiero, kiedy życie wokół się wyciszy. Ale to też chyba klasyka.

Co czytasz obecnie?

Jako że żyję w mentalnym i zawodowym rozkroku między Polską i Hiszpanią, jednocześnie czytam zwykle coś po hiszpańsku i po polsku. Więc teraz to jest powieść „Un amor” hiszpańskiej autorki Sary Mesy, która wygrała sporo rankingów na najlepszą tamtejszą powieść minionego roku i, co prawda nie Polak, ale wydany po polsku Michel Laub i jego „Dziennik upadku”.

I jeszcze, w celach okołozawodowych, bardzo ciekawe wspomnienia pionierki egipskiego feminizmu Hudy Szarawi („Egipcjanka” w przekładzie Agnieszki Piotrowskiej), a także książkę o Brygadach Międzynarodowych angielskiego dziennikarza i historyka Gillesa Tremletta, którego bardzo lubię i który naprawdę świetnie rozgryza hiszpańską historię i współczesność.

Po tym zestawie widać, że ciągnie mnie – tak w życiu, jak i w literaturze – na szeroko rozumiane południe.

Mnie na Bliski Wschód, mamy w domu Szarawi, ale jeszcze nie czytałem. A coś cię ostatnio zachwyciło?

Miałam ostatnio dwa „łał”. Pierwsze to był Chilijczyk Pedro Lemebel i jego queerowa powieść „Drżę o ciebie matadorze”, książka zabawna, wywrotowa, polityczna, czuła i groteskowa zarazem, prawdziwa perła.

A drugie to „Walentynowicz” duetu Karaś i Sterlingow, reporterska biografia, która mnie przeorała emocjonalnie i zostawiła z niesamowitą dawką goryczy a propos nas/Polski. Ciągle mi wybrzmiewa w głowie zdanie z tej książki, czyjaś sugestia z początku lat 80., że trzeba by tam w Gdańsku „urządzić terapię zbiorową”. Pomysł, którego nikt oczywiście nie potraktował poważnie.

Na czym ta terapia miałaby polegać?

To zdanie pada jakoś na początku lat 80., kiedy na sile przybierają różne interpersonalne napięcia i nieufność na linii Walentynowicz-Wałęsa, ale nie tylko. To taki moment, w którym wyraźnie widać, że wielu z tych ludzi, na czele z główną bohaterką, wchodzi w te zupełnie epickie wydarzenia – strajki, Solidarność, walkę o wolność – z całym typowym bagażem XX-wiecznych doświadczeń, traum, skrzywień. I ten utopijny pomysł – że można wszystko zatrzymać i zafundować im terapię, przepracować konflikty, rozbroić te wszystkie emocjonalne i polityczne bomby, powstrzymać obłęd i rozpad na dwa plemiona – podziałał mi mocno na wyobraźnię jako niezrealizowany alternatywny scenariusz.

Wspominałaś o czytaniu dla pracy i dla przyjemności, to właściwie stały motyw tego cyklu, większość ludzi związanych z literaturą czyta trochę tak, trochę tak. A jak to wygląda u ciebie?

To jest mój permanentny wieczorny dylemat: doczytać coś jeszcze z myślą, na przykład, o nowej książce czy oddać się tak zwanej bezinteresownej lekturze. Zwykle czytam jednak dużo „z myślą o”, a jako że robię też sporo wywiadów z autorami i autorkami, zwykle hiszpańskojęzycznymi, robocza lista książek rzadko mi się skraca. Mam natomiast żelazną zasadę, że dla, powiedzmy, przyjemności (bo czytanie do pracy też nie jest szczególnie nieprzyjemne) czytam podczas usypiania syna, na tablecie w nocnym trybie.

Uświadomiłam sobie zresztą teraz, że uczciwie byłoby powiedzieć, że tak naprawdę tym, czego teraz najwięcej czytam, jest literatura dziecięca. Co bywa zresztą po prostu wspaniałe.

Co czytasz synkowi? Jakieś evergreeny ze swojego dzieciństwa?

„Muminki” i „Ronja, córka zbójnika” jeszcze czekają, bo ma dopiero 2,5 roku, ale czytamy na przykład moją „Lokomotywę” (wydaną w 1982 roku) z ilustracjami Szancera oraz „Pufa i Mufa” Natašy Tanskiej, których jakoś wyparłam z pamięci i właściwie przez przypadek znalazłam po latach w domu moich rodziców. A okazuje się, że ta słowacka książeczka o kotach jest wyjątkowo fajna: zgryźliwa i chuligańska, czyli taka, jaka powinna być dobra literatura dla małych dzieci. Taka jest też Szwedka Pija Lindenbaum, którą uwielbiamy. Mam też słabość do punkowej i surrealistycznej Kitty Crowther, na czele z jej „Nocnymi opowieściami”.

A jak w ogóle rozpoczęła się twoja przygoda z książką?

Nie mam niestety do opowiedzenia żadnej inspirującej historii o osiedlowej bibliotece w Legnicy, którą skądinąd bardzo lubiłam, ale to nie od niej się zaczęło. Dorośli wokół mnie po prostu lubili czytać, więc dość naturalne było chyba dla mnie to, że „się czyta”. Kluczową rolę odegrała tu moja babcia, typowo PRL-owsko zapracowana kobieta (praca na pełen etat, dom, gotowanie, dzieci), która mówiła mi: „Chociaż dziesięć minut przed snem na czytanie!”. Te dziesięć minut to była pewnie realna ilość czasu, jaką zwykle mogła poświęcić na lekturę, zanim padła ze zmęczenia, ale wzrusza mnie myśl, że był to jej rytuał, który koniecznie chciała mi przekazać.

Pamiętasz pierwsze istotne dla siebie książki?

Ta archeologia czytelniczej pamięci, do której prowokują twoje pytania uświadomiła mi właśnie, jak szalonym czytelniczo czasem jest epoka wczesnonastoletnia, kiedy dopiero wyrabiasz sobie nawyki i gust, więc chłoniesz wszystko jak leci.

Ja czytałam na przykład jednocześnie Musierowicz i Colette, Kafkę i harlequiny mojej mamy, bardzo eklektycznie i demokratycznie. Przypominam też sobie, że w podstawówce moim wyznacznikiem była lista stu czy pięćdziesięciu „najważniejszych książek wszechczasów” „Filipinki”. Próbowałam zaliczać pozycję za pozycją i pamiętam, że właśnie za radą „Filipinki” przebrnęłam na przykład przez dwa grube tomiszcza „Przeminęło z wiatrem”.

Książką, która zrewolucjonizowała moje myślenie o literaturze, chociaż wtedy bym tego tak nie nazwała, stał się z jakiegoś powodu „Blaszany bębenek”. Nigdy nie przeczytałam jej na nowo, więc nie wiem, co sądzić o swoich ówczesnych wrażeniach, ale wprawiła mnie w stan jakiegoś delirium. Była jak walnięcie piorunem, do dziś pamiętam jej gęstość, metaforyczność, grozę, to rewolucyjne wtedy dla mnie odkrycie, że można tak pisać, doprawiając rzeczywistości symboliczną podszewkę, mieszając porządki. Więc to chyba właśnie za sprawą Grassa zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, co można nawyprawiać w literaturze. Nie bez znaczenia było też dorastanie na „ziemiach odzyskanych”, to przeczucie, że pod „polską” fasadą kłębi się inna historia, o której w latach 90. nie uczono w szkołach i której trzeba było się domyślać i odkrywać na własną rękę.

Z tego samego powodu zaczytywałam się potem Tokarczuk, Huellem i Chwinem, to było jak odkrywanie wstydliwej tajemnicy rodzinnej, miało wręcz posmak czegoś zakazanego.

To już wiem, że Grass przemeblował ci głowę literacko. A miałaś książkę, która coś podobnego zrobiła ci światopoglądowo?

Piękna i niebezpieczna byłaby taka moc jednej książki, żeby zmienić człowiekowi poglądy. To chyba tak nie działa, co? Ale jeśli pomyśleć o tym od strony procesów, to jest tak, że od dłuższego czasu czytam zdecydowanie więcej książek pisanych przez kobiety, nie w ramach strategii, ale w naturalnym odruchu. To ich propozycje po prostu częściej mnie ciekawią, dotykają, rozgorączkowują.

Przez pierwszą połowę życia czytałam właściwie tylko mężczyzn, bo taki kanon podsuwała mi szkoła i rynek. Więc kiedy na studiach, w ramach różnych dżenderów nie dżenderów, zaczęłam czytać Jeanette Winterson, Angelę Carter, Gretkowską i Filipiak, to był jakiś rodzaj rozłożonego w czasie szoku. Coś na kształt poczucia, że ktoś mi dobrze dobrał okulary i nareszcie ostro widzę świat. Albo raczej że temu światu przyprawiono na nowo amputowaną wcześniej część, bez której pozostawał obcy i jakiś taki mętny, niezrozumiały.

A miałaś okazję czytać Ferrante? Bo to dla mnie była jedna z ważniejszych książek ostatnich lat, zdecydowanie taka rzecz, której nie napisałby mężczyzna i która otwiera oczy na parę rzeczy.

A widzisz, to ciekawe, bo miałam jedno podejście do Ferrante („Genialna przyjaciółka”) i niezbyt się dogadałyśmy, więc na nim się skończyło. Pozostawiła mnie dość obojętną i gdzieś tam z tyłu głowy brzęczał mi wcześniejszy komentarz znajomej z Włoch, że bywa klasistowska. Ale może powinnam jej dać jeszcze jedną szansę. Co ty dzięki niej odkryłeś?

Ciekawe, bo ja miałem wrażenie, że ona jest bardzo wyczulona na tematykę klasową. W dobrym znaczeniu. A co do twojego pytania, to przede wszystkim pewnie takie rzeczy, których mężczyźni o kobietach napisać nie mogą, bo nimi nie są. Niektóre doświadczenia są tak specyficznie kobiece, że wydaje mi się, że nawet Flaubert nie miał do nich dostępu. A przechodząc do pytania: na co zwracasz największą uwagę podczas czytania? Co w ogóle pociąga cię dziś najbardziej w literaturze?

Niezależnie od tego, jaką byłaby pisarką, w kwestii wglądu w kobiece doświadczenia ma jednak miażdżącą przewagę nad Flaubertem. Ale nie chcę się o niej wypowiadać zbyt kategorycznie, bo, jak mówię, nie zapoznałyśmy się bliżej.

Emocją, która mnie od pewnego czasu niesie przez życie, jest gniew czy aktualniej mówiąc: wkurw. I tego gniewu szukam chyba teraz najbardziej w książkach, po drodze mi z wszystkim, gdzie pobrzmiewa wywrotowość, ścieranie się z systemem, czy będzie to patriarchat, neoliberalizm, imperializm, czy inna bestia.

Najgłębiej zapadają we mnie teraz książki, co do których czuję, że stawka przy ich pisaniu była wysoka, obarczone jakimś osobistym ryzykiem. Mignęło mi chyba ostatnio na fejsie twoje zdjęcie ze „Sprawą Mersaulta” Kamela Daouda i to była właśnie jedna z takich książek, ale ogromne wrażenie zrobił też na mnie na przykład reportaż „Bestia” Oscara Martineza i nieprawdopodobny wysiłek i – w tym wypadku dosłowne – ryzyko, jakie podjął ten salwadorski reporter, żeby opisać przedzieranie się przez Meksyk migrantów z Salwadoru, Gwatemali i Hondurasu. Albo Argentynka Ariana Harwicz i jej „Zgiń, kochanie”, raczej bestialski obraz macierzyństwa, dość też radykalny językowo. Z książek po polsku, to smakuję sobie na przykład „Warkot” Joanny Mueller z ilustracjami Joanny Łańcuckiej i też mi to bardzo pasuje. No i połknęłam komiks „Twarz, brzuch, głowa” Wandy Hagendorn, który dostałam zresztą od przyjaciółki na czterdzieste urodziny. Tam to jest dopiero wkurw!

To na koniec jeszcze spytam, co masz w lekturowych planach?

Pod wpływem sprowokowanych przez Ciebie rozpamiętywań nabrałam ochoty na „Zimę Muminków”, a na nieistniejącym nocnym stoliku czeka też nowa Solnit oraz niedokończone i wspaniałe „Historia jako pole bitwy” Enzo Traverso i „Kształt ruin” Juana Gabriela Vasqueza. Wychodzi więc z tego miks jak z czasów „Filipinki”.

– rozmawiał Krzysztof Cieślik