Aktualności

fot. archiwum autorki
06.10.2020

Nocny stolik #49. Olga Gitkiewicz: Lubię książki, które już czytałam

Reporterka i prozaiczka Olga Gitkiewicz opowiada o reporterach, którzy jej imponują, o tym, co ją w literaturze zachwyca, o książkowym binge-watchingu, o „Lincolnie w Bardo” i „Normalnych ludziach”, a także zdradza, kiedy nie jest w stanie nic czytać i o czym będzie jej kolejna książka.

Gdzie pierwszy raz zetknęłaś się z książkami? I co to były za książki?

O jakie szatańskie pytanie! Były zawsze w zasięgu wzroku, nie wyłania mi się z pamięci żaden konkretny moment, kiedy zwróciłam uwagę na to, że książki są. Musiało to być w wieku nieświadomym. To nie znaczy, że jestem z jakiejś inteligenckiej rodziny z dębowymi regałami, po prostu w domu moich rodziców się czytało i widywałam ludzi z książkami w ręku. Pamiętam półki z klasyką, mdławy w kolorze „Dziennik” Samuela Pepysa, ale i serię z jamnikiem i ze srebrnym kluczem. I niezwykle fascynującą książkę zatytułowaną „Taniec marihuany” z igłą wbitą w stopę na okładce. Z dzieciństwa przedpodstawówkowego i lektur typowo dziecięcych dziwnie wyraźnie utkwiła mi w głowie „Czarka” Ludwiki Woźnickiej, może dlatego, że chciałam mieć kota, i dwie książeczki z serii „Poczytaj mi, mamo”: „Przepraszam, smoku” i taka o gorylach jedzących daktyle, nie pamiętam tytułu. W kółko mogłam je oglądać (chyba na tym to zresztą polegało, tak często mi je czytano, że znałam je na pamięć i później patrzyłam na strony, „czytając” samodzielnie). 

To jeszcze musiał być czas, kiedy polegałam na książkach, które podsuwali mi inni. W podstawówce, pewnie jakoś koło trzeciej klasy, odkryłam biblioteki i szukałam już lektur sama, metodą kuli śniegowej, z różnym skutkiem. 

Moje najwyraźniejsze okołoksiążkowe wspomnienie z tamtych lat wiąże się z brakiem książek – właśnie w trzeciej klasie doszła do mojej klasy nowa dziewczynka, byłam ją odwiedzić i w jej domu nie było żadnych książek, ani pół, w jej pokoju też. Zapytałam, gdzie są, i usłyszałam, że nie ma, no nie ma. I to nie jest tak, że byłam jakaś zrażona, zbulwersowana, w ogóle nie, ale pamiętam, że kompletnie nie wiedziałam, co o tym myśleć, co z tą informacją zrobić.

Wspomniałaś o podsuwanych lekturach. Teraz sugerujesz się poleceniami czy raczej wybierasz książki sama?

Chyba stosuję jakiś system hybrydowy, to znaczy wstępnie sugeruję się np. zdaniem mojej przyjaciółki albo kilkorga osób, które zawodowo czytają książki i które cenię, ale ostatecznie polegam na swoim wyborze, wywiadzie z autorem czy autorką, przeczytanym fragmencie. Za dużo ukazuje się książek, za dużo jest kolejnych arcydzieł i must readów, żebym była w stanie nadążyć za poleceniami. A czytam też sporo pulpu, kryminałów, jakiegoś young adult, plus książki potrzebne mi do bieżącej pracy.

Jak to ci się mniej więcej układa? Większość rzeczy czytasz do pracy czy znajdujesz czas na przyjemności? Dlaczego sięgasz po pulpy czy young adult?

Teraz próbuję skończyć książkę, więc zintensyfikowałam czytanie do pracy, ale w tych lekturach też trafiają się przyjemności, np. z przyjemnością czytam teraz „Powstanie umarłych” Napiórkowskiego i „Czesałam ciepłe króliki” Zaborka. A z doskoku równolegle czytam opowiadania Atwood, bo lubię oderwać wzrok od skanów z archiwum i tych książek typowo bibliograficznych. Jest też taki głupi moment w czasie pisania, pod koniec, kiedy nie mogę nic czytać, bo wszystkie książki mnie wkurwiają po trzech zdaniach. Ciągle mi się wydaje, że już wszyscy wszystko napisali, więc po co jeszcze ja. 

Poza tym są tygodnie, że jestem zmęczona i nie czytam nic. A może i miesiące. I wtedy właśnie mi się przydaje jakiś Nesbo, coś popularnego, „Igrzyska śmierci”. To taka rozrywka jak binge-watching – jest jakaś historia, ktoś ją jakoś opowiada, mogę to sobie przeczytać w jeden dzień, wciągnąć się mniej lub bardziej, a potem zapomnieć. 

O czym teraz piszesz, o ile możesz zdradzić?

Piszę o Halinie Krahelskiej i innych kobietach o tym nazwisku (Krahelskie do potęgi). Chyba nie jest to biografia, raczej szukam w nich genu aktywności i zastanawiam się, dlaczego sobie niektórych mitologizujemy. 

Jak na nią trafiłaś? Do tej pory, przynajmniej książkowo, skupiałaś się na szerszych problemach społecznych we współczesnej Polsce.

Mam kolejne „systemowe” książki w głowie, ale kiedy pisałam „Nie hańbi” i dokumentowałam sprawę zabójstwa dyrektora zakładów lniarskich, trafiłam w kilku źródłach na info, że w sprawie Żyrardowa procesowała się też „legendarna inspektorka pracy Halina Krahelska”. Pomyślałam, hyhy, legendarna, ale zaczęłam ją sprawdzać i zaczęła mnie wkurzać. No i tak sobie dłubałam w jej życiorysie, przy okazji trafiając na kolejne Krahelskie i mylne tropy. Mam świadomość, że te biografie mogą wielu ludzi nie obchodzić, bo są w swojej legendarności dosyć monotonne. W ogóle zastanawiam się, dlaczego się pisze biografie – ja tę piszę dla siebie, bez umowy, bez deadline’u (tzn. z własnym deadlinem w głowie, ale on się pojawił niedawno). Jak ktoś inny coś w tej książce zobaczy, to się pewnie ucieszę.

Wiemy już, co interesuje cię, w książkach, które piszesz. A czego szukasz w tych, po które sięgasz?

Bardzo podstawowych rzeczy: jakiejś historii, jakiejś frazy, jakiegoś języka. Mówiąc historia nie mam na myśli koniecznej akcji, twistów, skomplikowanych relacji – chcę, żeby mi ktoś o czymś opowiedział, niech to będzie siedzenie cały dzień w jednym pokoju, ale niech to będzie jakoś opisane. Lubię się zachwycić tym, jak ktoś coś widzi i jak znajduje język, żeby o tym opowiedzieć. Nie czytam aż tak dużo reportaży, zresztą w non-fiction też nie do końca interesuje mnie temat. Bardziej realizacja, struktura, język, decyzje autorów. 

To kto w takim razie imponuje ci swoim pisaniem w non-fiction?

Bardzo trudne pytanie, bo to się zmienia, możliwe że za miesiąc odpowiedziałabym inaczej. Ale Andrzej Muszyński. Kiedy czytam jego książki, myślę najczęściej: o, tak to w życiu nie będę umiała. Mam słabość do Małgorzaty Szejnert i do Włodzimierza Nowaka. Do Macieja Zaremby Bielawskiego. Z książkami zagranicznymi jest kłopot, bo dużo zależy od przekładu. Podobało mi się „Detroit” Le Duffa, pomyślałam, że to coś świeżego, ale już „Shitshow” mnie zirytowało i rzuciłam w kąt. Elisabeth Asbrink ma coś w sobie. Coś mi też każe pamiętać o Colinie Thubronie, choć książki podróżnicze mnie interesują tyle co nic. 

Muszyńskiego lubię, zwłaszcza debiut. Co do LeDuffa, to zgadzam się, „Shitshow” też nie doczytałem. A co cię ostatni zachwyciło?

Potraktuję „ostatnio” trochę szerzej, bo łatwiej mi jednak o rozczarowanie niż o zachwyt. Takie najwyraźniejsze zauroczenia to „Lincoln w Bardo” – może na fali zamiłowania do „Umarłych ze Spoon River”, a może na poziomie zachwytu grą formy. 

Podobały mi się „Pustostany”, ciepło o nich myślę, podobają mi się te zdania ślimaki, czasem jakiś kiks, potknięcie w rytmie. Na początku myślałam, że bym niektóre przełamane zdania redagowała, a potem uznałam, że nie, że je kupuję w tym kształcie. I to też jest w gruncie rzeczy zwykły pomysł fabularny, codzienne obserwacje, codzienna bohaterka, zwykłe tło, a wchodzę w tę opowieść. 

I „Normalni ludzie”, co do których nie mam pewności, czy nie są zbyt blisko popu, ale właściwie wszystko jedno – lubię książki, które chcę czytać bez przerwy i które jednocześnie żal mi kończyć, a to właśnie była taka książka. W dodatku kiedy ją skończyłam, zadzwoniłam do kilkorga znajomych z informacją, że powinni ją zaraz przeczytać. Normalna historia, bardzo anglosaska, jakiś Eugenides tam dźwięczy, bohaterowie bywają irytujący, wybijanie wątków klasowych mnie miejscami trochę bawiło, bo one miały chyba tę książkę sytuować w dziale „powieść współczesna”, a nie „romans”. Ale kiedy pytasz, co mnie zachwyciło – to właśnie ona bez większych zastrzeżeń przychodzi mi do głowy.

Rooney zrobiła na mnie spore wrażenie. Niby pop, ale jednak jest tam coś więcej pod powierzchnią i nie chodzi tylko o klasową świadomość. Podoba mi się to skojarzenie z Eugenidesem, pasuje do tych jego mniej freskowych powieści, myślę. A w ogóle miałaś taką książkę, po której pomyślałaś, że chciałabyś pisać? Wszyscy kojarzą cię raczej z reportażem, ale przecież pierwsza była literatura.

Teraz powiem coś, czego chyba nigdy nie mówiłam – zawsze chciałam pisać. Jest w tym coś nieprzyzwoitego, tak myślę, że robię to, co sobie wymyśliłam jako dziewczynka. W początkach podstawówki, nie pamiętam kiedy, na pytania o wymarzony zawód odpowiadałam, że będę pisarką, względnie poetką, tu byłam trochę labilna. I nie wiem, jaka książka mogła to wywołać, ale pewnie fabuły typu Niziurski albo May (przeczytałam „Winnetou” dość wcześnie i byłam zglanowana tym, że główny pozytywny bohater może zginąć). Dopiero w liceum zaczęłam migrować w stronę architektury/ASP, ale to nie było tak na serio przemyślane. I zaczynałam rzeczywiście od literatury, ale się trochę sparzyłam. Z tym, że to nie jest tak, że teraz już tylko reportaż – reportaż ma swoje ramy, poza które po prostu nie wyjdę i kropka, a mam trochę pomysłów fabularnych i intensywnie o nich myślę.

Skoro już jesteśmy przy lekturach z dzieciństwa, to co z tego czasu najbardziej z tobą zostało?

Czuję się jak w poczekalni u internisty, mamy po 80 lat i wymieniamy dolegliwości. I nie o wiek mi chodzi, tylko o poziom wymiany osobistych informacji.

Kiedy na szybko szukam w głowie tych książek z dzieciństwa, które mi coś zostawiły, to najmocniej pamiętam właśnie Niziurskiego, Bahdaja, Pany Samochodziki, bardzo bardzo „Kaktusy z zielonej ulicy” i „Ronję, córkę zbójnika”. I taką radziecką książkę bez okładki i kilku pierwszych stron, znalazłam ją u babci, była o grupie dzieciaków, które znalazły jakieś jajka i zbudowały dla nich inkubator z pudełka i lampki, i wylęgały te jajka. Jak już byłam bardzo dorosła, nadludzkim wysiłkiem woli odszukałam tytuł tej książki, ale znowu go nie pamiętam.

Najsilniej jednak pamiętam książki, które czytałam tak w wieku 14-17 lat/ I teraz uwaga, refluks i kolka, miałam Encyklopedię Powszechną, a w niej było coś jak lista arcydzieł literatury światowej od starożytności do lat chyba ’70 czy ’80 XX wieku i jechałam tą listą. Tam był jakiś, pamiętam, „Prometeusz skowany” czy „Człowiek zwany Czwartkiem”. Nie wszystko udawało mi się wypożyczyć i mnóstwa pozycji nie pamiętam, mnóstwa nie byłam w stanie przeczytać. Ale tam właśnie trafiłam na – i do dziś czytam – „Krystynę córkę Lavransa”, tam była „Pani Dalloway” i „Wielki Gatsby”, Remarque, Hemingway, a później te książki, które się w wieku lat 15 nazywa formacyjnymi, czyli „Buszujący w zbożu”, „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Rzeźnia numer 5”, „Gra w klasy” itd. Dzisiaj akurat o nich prawie nie myślę, ale to tam znalazłam Sigrid Undset i Steinbecka, Strugackich, Le Guin, a to są książki, które niezależnie od przeprowadzek, lubię mieć na półce. Nie przywiązuję się do książek, pożyczam, rozdaję, sprzedaję, żeby zrobić miejsce na kolejne, ale te zostawiam, więc to one ze mną zostały. Mam dwóch synów, którzy odziedziczyli po mnie „Naprzód, Wspaniali” Niziurskiego, kilka Panów Samochodzików, „Ronję”, „Braci Lwie Serce” i „Wyprawę Tapatików”. Nie jestem pewna, czy dla nich to takie ważne lektury jak dla mnie. Wydaje mi się, że nie, że zwłaszcza Niziurski i Nienacki to z ich perspektywy ramotki, tam rzeczywiście z każdej strony kapie system. No ale niech mają. 

Wracasz do tych dawnych literackich miłości?

No pewnie. Mam takie rytuały komfortu, zimą czytam „Diunę” i „Piknik na skraju drogi”. Sapkowskiego do niedawna, całą sagę, ale przy okazji serialu odświeżyłam po raz kolejny i uznałam, że dosyć, jednak się zestarzała. „Krystynę córkę Lawransa” czytam może nie co roku, ale tak co trzy. „Na wschód od Edenu” często latem. Do czasu serialu czytywałam regularnie „Opowieść podręcznej”, bo to jest taka moja formacyjna książka, ale teraz to już jakoś głupio, poza tym „Testamenty” mnie bardzo rozczarowały i pewnie długo mi nie przejdzie. Coś Woolf muszę przeczytać co roku. Mam takie wspomnienie z dzieciństwa, jak moja babcia, która mnie wychowywała przez jakiś czas, siedzi w kuchni, patrzy na mnie i mówi: „Ola, tę książkę to już chyba czytałaś”, z taką miną, jakby uprzejmie i wyraźnie mówiła: chyba zapomniałaś wziąć proszki. Ale do dziś lubię książki, które już czytałam. Tylko nie przybywa ich zbyt wiele, tzn. niewiele nowych trafia do tego zbioru. Christensen, nie wszystek Foer, możliwe, że Rooney. 

A teraz na przykład czytam czytaną już „Samotność długodystansowca”, bo mnie tknęło. 

Wspomniałaś o Atwood jako formacyjnej dla ciebie autorce. Co jeszcze było dla ciebie tak istotne?

To trudne pytanie, muszę pomyśleć. Dla mnie formacyjne to takie, które coś mi przesunęły w głowie. Więc na pewno ta „Opowieść podręcznej”, nie bardzo oryginalnie, ale chyba w ogóle nie będę oryginalna. Jeszcze „Szklany klosz” Plath. I taka powieść Baldwina „Mój Giovanni”, już teraz nie pamiętam dokładnie wszystkich niuansów ani jaki to język, ale dawno temu mój przyjaciel, niewyoutowany gej powiedział, żebym ją przeczytała, i potem porozmawialiśmy o nim. Byłam gówniarą z małego miasta, a to była pierwsza gejowska powieść, jaką przeczytałam świadomie. Bardzo dobra powieść, w ogóle w tej serii KIK-u ukazało się dużo dobra. 

Chyba jeszcze powinnam wspomnieć „Dzieci Arbatu”, wciąż to widzę, ta sowieckość, te ciasne mieszkania w blokach, szarpanie się bohaterów. Hm, dawno nie czytałam, muszę poszukać w bibliotece. 

Z polskich formacyjne były dla mnie „Słoneczniki” Haliny Snopkiewicz i powieści dla dziewcząt z serii „Portrety imion” czy jakoś tak. Każda książka miała tytuł od imienia głównej bohaterki albo bohatera. Było tam sporo społecznego tła. Wychodzi mi na to, że formacyjne były dla mnie książki o próbie uporania się z systemem. 

No to na koniec jeszcze bym spytał, co teraz masz w czytelniczych planach? I na drugą nóżkę: na książki jakich autorów zawsze czekasz?

Jestem bardzo niekonsekwentna w takim czekaniu, bo często mi się zdaje, że na coś czekam, a później wcale tego nie czytam. Ale chyba z przekonaniem mogę powiedzieć, że czekam na książki Majgul Axelsson, na Atwood oczywiście, choć ostatnio kilka razy mnie rozczarowała, na Larsa Saabye Christensena. Na Myśliwskiego.

Plany mam bardzo konkretne, muszę namierzyć i przeczytać „Wspomnienia skarbowca” Aleksandra Ivanki i „Dziewczęta ze stalagu VI C Oberlangen” Felicji Bańkowskiej. A później chciałabym przeczytać „Dziką rzecz” Rafała Księżyka. Ukazała się pod koniec września, a to ja powinnam ją napisać, do cholery! I „Talitę”, nową książkę Pawła Huellego.