Aktualności

fot. Michał Helwak
07.09.2020

Nocny Stolik #47. Michał Oleszczyk: Nic nie daje mi takiego haju intelektualnego jak przepastna powieść

Filmoznawca Michał Oleszczyk opowiada o swoich ostatnich „filmowych” lekturach, haju intelektualnym związanym z lekturą przepastnych powieści, książkach, które go uformowały, i tych, do których powraca, a także o ekstatycznej nieufności krytyka.

Znajdujemy się w cyklu „Nocny stolik”, więc wypadałoby na początek zapytać o to, co przed snem. Czyta Pan do snu, czy raczej ogląda filmy?

Czytam. Filmy w moim przypadku mają aurę pracy. Książka to nieodmiennie święto.

To co pan ostatnio przeczytał?

Uwielbiam biografie i autobiografie hollywoodzkich reżyserów i amerykańskich pisarzy. Ostatnio czytałem sporo o Orsonie Wellesie i Jamesie Dickeyu, poecie i niezłym draniu, który stworzył pamiętną powieść „Wybawienie”, przeniesioną następnie na ekran przez Johna Boormana. Lubię uprawiać archeologię młodości i dowiadywać się więcej o kontekście powstania dzieł filmowych, które dwie-trzy dekady temu działały na mnie bez żadnego filtra wiedzy, meblując mi głowę i określając wrażliwość.

Czyta pan głównie o filmie?

Niestety tak. Mówię „niestety”, bo mimo iż kocham kino, to nic nie daje mi takiego haju intelektualnego, jak zanurzenie się w przepastną powieść. Niestety, niemal nie mam na to czasu. Ostatnio tego typu przygodą stał się dla mnie obłędnie zakręcony „Antkind” Charliego Kaufmana — 700-stronicowe rozliczenie z klęską dwudziestowiecznego projektu egzystencjalnego, jakim jest kinofilia. Dziko śmieszne i przejmująco smutne.

Jakie ostatnio przeczytane książki filmowe mógłby pan polecić?

Na polskim rynku jest tych książek, niestety, niewiele. Anglosasi biją nas na głowę. Podobała mi się nowa, nieoczywista biografia Krzysztofa Kieślowskiego pióra Katarzyny Surmiak-Domańskiej. Myślę, że faktycznie rzuca ona nowe światło na to, jak możemy czytać kino najbardziej znanego w świecie polskiego reżysera.

Na pewno potrafiłby pan wymienić sporo filmów, które na zawsze utkwiły panu w pamięci, zmieniając postrzeganie kina, sztuki i życia. A czy są takie książki? Czy równocześnie z formacyjnymi seansami przeżywał pan równie formacyjne lektury?

Oczywiście. Kluczowy pod względem kompletnego przebudowania wrażliwości był Proust, przeczytany w całości w okolicach matury. Szekspir pozostaje moją centralną fascynacją, ciągle zgłębianą na nowo. Poza tym Dostojewski, Chesterton i Conrad — czyli moraliści. P.G. Wodehouse — ukochany humorysta. Książką, którą czytam co kilka lat i zawsze znaczy ona dla mnie co innego, są „Wielkie nadzieje” Dickensa: arcydzieło o rozziewie między naszym młodym „ja” a wszystkim, co kręcące się tryby świata wyczyniają z nami na przestrzeni lat.

Na co zwraca pan uwagę u innych krytyków? Co jest dla Pana ważne w pisaniu o filmie? Henryk Bereza napisał kiedyś książkę pt. „Pryncypia”, która dotyczyła zadań i powinności krytyka literackiego – jakie są pryncypia w pisaniu krytycznofilmowym?

Te pryncypia wyznaczyli dla mnie Karol Irzykowski i Pauline Kael, czyli dwoje najwybitniejszych w mojej opinii krytyków. Jednym słowem: myśleć. Kwestionować. Podważać. Być ekstatycznie nieufnym. Krytyka zaczyna się tam, gdzie kończy się sentymentalizm w podejściu do materii sztuki. Sztuka nie jest do głaskania. Każde dzieło godne tego miana to desperacka próba narzucenia woli i formy światu, którego wszelkie mechanizmy nastawione są albo na podporządkowanie jednostki grupie, albo wręcz na zniszczenie indywiduum (czy to biologiczne, czy społeczne). Od zrozumienia tego mechanizmu rozpoczyna się wszelka refleksja krytyczna nad sztuką.

W jednym z wywiadów mówił pan, że w polskim kinie wciąż zbyt mało jest adaptacji literatury pięknej, zarówno klasyki, jak i rzeczy współczesnych. Jakie teksty, pana zdaniem, domagają się ekranizacji?

Przydałaby się nowa, bezczelna adaptacja „Przedwiośnia” Żeromskiego. Opowiadania Struga to kopalnia wątków. Zawsze uważałem, że odpowiednio przetworzony „Zając” Dygasińskiego byłby dobrym filmem animowanym. Uwspółcześniona adaptacja „Pamiętnika Munia” Bałuckiego (gdyby dokonał jej np. Marek Koterski) to mógłby być hit. „Wampir” Reymonta to materiał na kino najwyższej próby — deliryczny romans z elementami spirytyzmu.

A jakie są pana ulubione filmowe adaptacje literatury? Zwraca pan uwagę na wierność wobec ducha oryginału czy raczej interesujące rozłożenie akcentów, umiejętne przełożenie dzieła  literackiego na język filmu?

Moją ulubioną adaptacją literacką są „Zmarli” Johna Hustona według opowiadania Joyce’a. To jest adaptacja idealna — zarazem wierna, jak i przydająca oryginałowi dodatkową parę skrzydeł. „W kleszczach lęku” Claytona według Henry’ego Jamesa — arcydzieło. Adaptacja nie musi być wierna, żeby być udana. Ale ilekroć udaje się adaptatorom zachowanie wierności przy jednoczesnym dobudowaniu do literatury dodatkowego piętra, jest to mały cud. Jednym z moich ulubionych przykładów takiego sukcesu jest „Wania przy 42-giej ulicy” Louisa Malle’a według Czechowa.

Współpraca między środowiskami literackim i filmowym wydaje się dziś o wiele mniej rozwinięta niż jeszcze w PRL-u, kiedy dla filmu pisali literaci, jak choćby Jerzy Andrzejewski, Mieczysław Piotrowski czy Tadeusz Konwicki. Czym jest spowodowane to rozminięcie?

Winny jest kultywowany mit reżysera-geniusza, który jest tak mądry, że sam pisze sobie scenariusz. Niektórzy to potrafią, ale to rzadkie przypadki. Większości reżyserów dobrze zrobiłaby żywa relacja z literaturą i wejście w serię twórczych spięć z ludźmi pióra.

Czy jest coś, czego współczesne kino mogłoby się nauczyć od literatury? Albo odwrotnie: czy pisarze mogą coś dla siebie uszczknąć z filmowego sposobu opowiadania?

Pisarze już czerpią garściami z kina. Filmowcy mogliby trochę bardziej uwrażliwić się na literacką różnorodność opisu świata. Zwłaszcza w tradycji długiej powieści realistycznej zawarty jest element wielowarstwowej analizy rzeczywistości, która w kinie jest często całkowicie pomijana, z krzywdą dla filmu. Szkoda na przykład, że Greta Gerwig pozostała tak kompletnie niezainteresowana specyfiką kulturową Nowej Anglii, kiedy przenosiła na ekran „Małe kobietki” Alcott. Pokazanie rodziny sióstr March jako swoistego zalążka „wyluzowanej” rodziny proto-hipisów, z Laurą Dern jako zakręconą mamą piekącą ciasteczka o północy, to niemal potwarz rzucona formacji kulturowej, która w ogóle umożliwiła powstanie „Małych kobietek”.

Od pewnego czasu jest pan nie tylko krytykiem filmowym, ale też konsultantem scenariuszowym, a ostatnio współscenarzystą powstającego filmu Łukasza Rondudy. Jak widzi pan z tej perspektywy formę współczesnego scenariusza filmowego?

Na polskim rynku jest coraz więcej interesujących tekstów scenariuszowych. Powstają oddolne inicjatywy samodoskonalenia i pomocy wzajemnej wśród początkujących i bardziej zaawansowanych scenarzystów. Mamy świetną grupę młodych, bardzo zdolnych autorów (Marcin Ciastoń, Ewa Rozenbajgier, Bartłomiej Konarski, Łukasz M. Maciejewski, Magdalena Zarębska-Węgrzyn, Krzysztof Umiński, wielu innych), a także wybitną indywidualność, jaką jest Robert Bolesto. Śledzę to, co robią, i ciągle się od nich uczę.

Czy tę dziwną formę, którą jest scenariusz (będący raczej czymś w rodzaju partytury niż pełnoprawnym „gatunkiem literackim”) czekają jeszcze jakieś innowacje formalne, nowe, rewolucyjne sposoby opowiadania? A może to już się dzieje?

Scenariusz zawsze był i zawsze będzie tworem efemerycznym. Jest — a potem go nie ma; ulega alchemicznemu przetopieniu w film. Żywioł tego, co dzieje się na planie, a następnie ów niebywale kreatywny proces, jakim jest montaż, często całkowicie przekształcają to, co zapisane na kartce papieru. Tym, co winno być już w punkcie wyjścia na tyle mocne, by nie ulegać spontanicznym przekształceniom, jest struktura i główna myśl całości. Scenariusz z mocną strukturą to dobry scenariusz — ta zasada nie zmieni się nigdy.

Na koniec pytanie o plany lekturowe na tę pełzającą już jesień. Co zamierza pan czytać?

Marzę, żeby w końcu przeczytać „Middlemarch” George Eliot.

— rozmawiał Jakub Nowacki

***

Michał Oleszczyk - wykładowca Wydziału „Artes Liberales” UW i Warszawskiej Szkoły Filmowej. Filmoznawca i konsultant scenariuszowy. Prowadzi podcast „SpoilerMaster” i współprowadzi (z Sebastianem Smolińskim) podcast „Foreign Correspondents: Deeper into Hitchcock”.