Aktualności

26.06.2020

Nocny stolik #45. Piotr Siemion: Człowiek jest stworzeniem narracyjnym

Prozaik i tłumacz Piotr Siemion wyjawia, co ma w swym czytelniczym stosiku, opowiada o poszukiwaniu „złudnej chwili zachwytu”, powieści, z której pamięta każde słowo, a także o swojej „powieści disco” i o tym, co ma wspólnego pisanie z istnieniem.

Opowiedz o swoich czytelniczych nawykach.

Bardzo mało czytam. Książki leżą wszędzie. Taki domowy paradoks. Czytam innych piszących. Krwawe miniaturki Elizy Kąckiej o sąsiadach („Elizje”). W tym samym stosiku książki o Mossadzie. To z kolei podkład pod coś, co roboczo nazywam „powieścią disco”. Dalej „Wyspa” Sigridur Bjornsdottir o życiu w kwarantannie (ha ha!). „Lord Jim” w przekładzie Kłobukowskiego, więc czytany jakby od początku. Napoczęte „Czarne słońce” Żulczyka, „Turbopatriotyzm” Marcina Napiórkowskiego, „Akademia Pana Kleksa” Brzechwy, którą czytamy z dzieciakiem. „Kocie chrzciny” Małgorzaty Sidz o Finlandii. „Mongolski cyrk” Ewy Olejarz, najdziwniejsza poezja świata. Wydruk powieści, która miała się w tym roku ukazać w Anglii, mam embargo na nazwisko autorki i tytuł.  No i mnóstwo numerów miesięcznika „Harper’s Magazine”, który sobie sprowadzam z USA, jedno z najciekawszych i najstarszych pism literackich Ameryki. Z obrazka tego wynika, że (i) czytam wszystko; (ii) czytam książki do czegoś konkretnego mi potrzebne; (iii) czytam pozycje wydane przez przyjaciół; (iv) czytam, co napisali moi niegdysiejsi kursanci (okazjonalnie uczę na Czarnych Warsztatach pisania kreatywnego); (v) czasem doradzam znajomym wydawcom jako ich pies gończy; (vi) czytam, co modne, niech będzie! I wreszcie (vii), w tym czytaniu cały czas czegoś poszukuję. A czego? „Złotej chwili zachwytu” z powieści Wiktora Pielewina o małym palcu Buddy. Inspiracji. Poczucia, że choć być może lektura książki jest jak wielogodzinna halucynacja, odbywamy tę halucynację nie sami, a zbiorowo, wspólnie.

Powiedz parę słów o Harper's Magazine.

„Harper’s Magazine” (nie mylić z modowym „Harper’s Bazaar”) to najlepszy w Ameryce poważny miesięcznik poświęcony sztuce, polityce, nauce i literaturze. Ukazuje się od 1850 roku. Publikowali tam niemal wszyscy wielcy. Co ważniejsze, miesięcznik wciąż potrafi wyprzedzać epokę, drukując nowe nazwiska. To tam pierwszy raz przeczytałem prozę D.F. Wallace’a i Ferrante, ale natykałem się też na znajome wiersze Szymborskiej.

Jak czyta się magazyn: od deski do deski czy na zasadzie wybranych kąsków? Oprawiasz sobie roczniki?

Czytam wszystko, zwłaszcza recenzje książkowe. „Harper’s” jest bardziej lewicowy, na nieco marzycielski sposób, niż powiedzmy „Atlantic Monthly” czy „The New Yorker”, ale ze swoją ironią i dystansem nie chce być wehikułem propagandy. Prenumeruję go od 20 lat, więc po domu wala się mnóstwo numerów sprzed miesięcy i dekad. Dziesiątki, może i setki. Mam też prenumeratę cyfrową tego tytułu, ale korzystam z niej głównie wtedy, gdy wysyłam znajomym co ciekawsze artykuły w pedeefie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by oprawiać kolejne roczniki. Mam tę przypadłość, że kiedy coś ostatecznie uporządkuję, skataloguję i oprawię, nigdy potem do tego nie zaglądam, a do „Harpersa” lubię i chcę zaglądać.

Czy widzisz w Polsce odpowiednik takiego magazynu?

Oględnie mówiąc, nie. Czy dałoby się takie założyć? I finansować hojnie przez kolejne 170 lat?

Wprawdzie do tej pory udawałam, że tego nie zauważyłam, ale czas wrócić do tego, co powiedziałeś na początku. Czym jest lub będzie powieść disco, do której w dodatku czytasz o Mossadzie?

Ktoś powiedział, że moje Niskie Łąki to powieść o końcu młodości. Idąc tym tropem, chciałbym napisać również powieść o końcu dzieciństwa. W mojej biografii była to końcówka lat siedemdziesiątych (ubiegłego wieku!), czyli epoka disco. Nie moja wina, że gibałem się do rytmów zespołu ABBA i BoneyM w komunistycznym Wrocławiu, nie w nowojorskim Club 54. Potem na szczęście ruch punkowy zmiótł te wszystkie kryształowe kule. Tamten Wrocław, to nadal bardzo dziwne miasto było, z niejedną zagadką zahaczającą nawet o międzynarodowy terroryzm. Stąd i Mossad. Ale cyt, bez spojlerów. I w środku tego wszystkiego mój pryszczaty bohater w spodniach dzwonach… Biłem się z myślami, czy współczesna powieść może liczyć na reakcję nie tylko pokoleniową, jeśli akcję odsunąć o pół wieku w przeszłość, czy też koniecznie musi być o kalendarzowej współczesności z jej mobilnymi rekwizytami. Zdecydowałem, że skoro koniec dzieciństwa wzrusza nas nawet w antycznych Chłopcach z Placu Broni, nie powinienem bać się dawnego kosmosu disco. Idę w to!

Czy ostatnio przeżyłeś literackie olśnienia?

Jaka książka mnie ostatnio tak zachwyciła? Kiedy byłem mały, potrafiłem zarykiwać się ze śmiechu nad Szwejkiem czy Romanem Bratnym. Teraz, jako upadły doktor filologii i doświadczony autor paru książek, czytam z niechęcią i sceptycyzmem nawet Psalmy Dawidowe czy noblistów. „Za dużo tego” powtarzam sobie, mijając witrynę księgarni. Gubię się w tej masie, zapominam, co już czytałem, a co nie. Ale na przykład pamiętam każde słowo z „Czarnego potoku” Buczkowskiego. Każdziuteńkie. Dla mnie to coś znaczy.

Przepraszam, ale muszę zapytać: co jest zabawnego w Bratnym?

Serio pytasz? Jego późniejsze powieści – zerknąłem kiedyś na nie – są tak pełne męskiego resentymentu rodem z Dnia świra, że aż chlupocze w butach. Bohater to taki polski Chuck Norris na kiełbasie ze sterydami. To były ohydne dosyć książki, ale tak przegięte, że piękne. Oczywiście, piękne, o ile jest się zażywnym knurem po pięćdziesiątce.

Czy jako upadły doktor i doświadczony autor jesteś w stanie powiedzieć, z czego wynika ta nadpodaż? Dlaczego wszyscy muszą pisać? Dlaczego chcą pisać twoi uczniowie i uczennice?

Z biegiem lat pojąłem, i tłumaczę to moim adeptom, że naprawdę nie chodzi o to, by zostać „pisarzem”. Autorem opasłych tomów, pokazywanym na festiwalach i raczącym ludzi cotygodniowym, mądrym a dowcipnym felietonem. Nie tędy droga, mówię im. W istocie, człowiek jest stworzeniem narracyjnym, więc dopóki umiesz budować narrację – trzymać odbiorcę za guzik – nie ma znaczenia, czy będziesz pisać powieści, scenariusze, komiksy, blog, czy dobre copy w agencji. Cały trik, żeby odkryć w sobie demona narracji, nauczyć się łapania czytelnika za guzik. A dlaczego moje młodziaki chcą pisać? Bo chcą istnieć. Skoro nasz byt jest narracyjny, chcą być.

Czy w nich też widzisz ten przesyt i przemęczenie?

Oczywiście. To uważni obserwatorzy naszego poletka. Używają takich słów jak „rynek”, „targetować”, „klika”, „sprzedajna krytyka”, „spsienie” czy „sprzedaż nakładu”. Klaruję im wtedy, że nagroda czeka na nich nie w Warszawie czy Gdyni, lecz w pytaniu zadanym im przez słuchacza, czytelnika. A pytanie to brzmi: „Hej, a co było dalej?”. To największa nagroda. Jeśli tylko umiesz zaczarować czytelnika, reszta przyjdzie sama.

Czy z wiekiem trudniej o olśnienia?

Z wiekiem i rosnącą liczbą przeczytanych książek zaczyna się natręctwo zawodowego czytelnika. Niczym sędzia łyżwiarski, odruchowo dajesz autorom punkty za pomysły narracyjne czy za śmiałość języka, odejmujesz za stereotypy i brak słuchu – zamiast po prostu czytać. Takie zbyt uważne czytanie jest jak jazda po wybojach, kiedy odczuwasz w sobie każdą nierówność tekstu. Trochę jak z zapachami – z wiekiem umiemy je coraz ładniej nazwać, co nie zmienia faktu, że przytępił nam się zmysł węchu. A przesyt, znużenie na sam widok witryn pełnych nowych odkryć pisarskich, z których każde jest najlepsze, najświeższe, naj-naj? Wtedy jedyna rada to wrócić do klasyki. Poczytać sobie Psalmy, Antygonę, nawet Mickiewicza. To jest jak najlepszy detox. Tak robię.

Co czytałeś jako tzw. chłopak, a co jako młodzieniec?

Czytałem oczywiście wszystko. O wojnie dużo, z czego pozostały mi apokaliptyczne ciągotki. O podróżach nad Orinoko i do Chorwacji, wówczas równie egzotycznych. Z kolei jako nastolatek odkryłem, że do bezkształtnej i lekko totalitarnej rzeczywistości wokół mnie klucz posiadają powojenni autorzy amerykańscy, ci od absurdu – Vonnegut, Heller, Barthelmy. Pisali nieco prostacko, ale celnie, w punkt, nazywając łopatę łopatą. Prawdziwy lek na nowomowę PRL. Po angielsku też ich zacząłem wtedy czytać. To bardzo dawne dzieje. Czytywałem również namiętnie poetów, im bardziej przeklętych, tym lepiej. Dostojewskiego też, na zmianę z opowiadaniami Borowskiego. Ale przeczytałem też całą Biblię (jako kompletny ateusz), Homera i Horacego. Stare tomy z wrocławskiego Instytutu Filologii Klasycznej, gdzie dotąd pracuje moja mama. Patrząc wstecz, myślę, że z tego wszystkiego ułożył mi się w głowie bardzo dziwny palimpsest.

Skąd w PRL-u brało się angielskie wydania powieści?

Niewiarygodne, prawda? Bo przecież nie z księgarni. Najczęściej z biblioteki British Council. Ale były to prawdziwe polowania. Pamiętam sowieckie wydanie fragmentów W drodze Jacka Kerouaca z ocenzurowanymi partiami dotyczącymi seksu, narkotyków i autostopu. Jak zwykle, musiałem sobie dopomagać wyobraźnią.

A co czyta Twój ośmioletni syn? Moja córka na przykład nie jest szczególnie zainteresowana samodzielnym eksplorowaniem literatury.

Wspomniałem o demonie narracji. Mój syn Miłosz płynnie przechodzi od akcji Pana Kleksa do własnych perypetii w cyfrowym świecie gry z Minecraft, a potem rysuje o tym komiks. Z drugiej strony, kompletnie nie ma w nim przywiązania do gatunku, serii, rytuału czytania. Jest wszystkożerny kulturowo, ale na zasadzie, której nie pojmuję. Miesza angielski z polskim w sposób odruchowy, dla niego naturalny. Nienawidzi Muminków (nie chce mi powiedzieć, dlaczego). Jeśli chodzi o literaturę jest zupełnie inny niż ja. Coś mi podpowiada, że to dobra inność. Dla mnie na pewno fascynująca.