Aktualności

fot. Krzysztof Dubiel

Pisarka, krytyczka i redaktorka Marta Kwaśnicka, laureatka tegorocznej Nagrody im. Marka Nowakowskiego, opowiada o lekturach dla przyjemności i przyjemności z lektur, czytelniczych zachwytach, o które trudno, tłumaczy, po co czyta i wyjawia zachwyty literackie – pierwsze i ostatnie.

Co teraz czytasz?

Wiele rzeczy na raz – głównie dlatego, że zmuszają mnie obowiązki. Jeśli chodzi o literaturę piękną, wczoraj skończyłam „Zimowlę” Dominiki Słowik. To była lektura dla przyjemności. Od początku kwarantanny czytam też niespiesznie „A Secular Age” Charlesa Taylora – to akurat z powodu zaangażowania w pewien projekt filozoficzny. Ta lektura pewnie jeszcze trochę potrwa, bo książka jest bardzo obszerna, a ja jestem dopiero w połowie. Mam też „na warsztacie” eseje Wiesława Juszczaka, bo z różnych powodów, częściowo zawodowych, zainteresowała mnie niedawno jego filozofia sztuki. Nie lubię czytać kilku rzeczy jednocześnie, ale czasem trzeba to robić.

Wychodzi na to, że lektury dla przyjemności nie zdarzają Ci się często. Po co sięgasz, gdy masz wolną chwilę?

To nie tak! Muszę doprecyzować. Mówiąc, że Dominikę Słowik czytałam „dla przyjemności”, miałam na myśli, że czytałam ją bezinteresownie, nie mając planu wykorzystania tego, co w tej książce znajdę. Ale przecież czytanie Taylora czy Juszczaka daje olbrzymią satysfakcję. „A Secular Age” powinnam była przeczytać już dawno – od wielu lat w różnych kontekstach wraca do mnie temat początków nowożytności i „odczarowania” świata. Gdybym przeczytała tę książkę wcześniej, pewnie pomogłaby mi w różnych moich wewnętrznych wędrówkach. Wiele problemów, które napotykałam, okazałoby się posiadać rozwiązanie. Teraz po prostu znalazłam dobry powód, żeby podjąć wysiłek i tę cegłę „napocząć”. Z kolei Juszczak jest znakomitym eseistą i spokojnie można go czytać bezinteresownie. Zasłona w rajskie ptaki” jest świetna. Ja jednak czytam Juszczaka dlatego, że chcę z jego intuicji „skorzystać” podczas pisania własnej książki. Rzeczywiście bardzo rzadko czytam bezinteresownie. Zwykle sięgam po to, co mnie aktualnie ciekawi, co mi jest z jakichś powodów potrzebne. Idę do książki z jakimś pytaniem, na które ona odpowiada lub nie. Jeśli jednak chciałbyś, żebym zaczęła wymieniać ulubione gatunki albo tematy, to chyba nie będę w stanie tego zrobić. Nie istnieje żaden stały klucz. No dobrze – staram się na przykład nie tracić kontaktu z literaturą bieżącą i to jest do pewnego stopnia bezinteresowne. Ale czy na pewno? Przecież nawet nie wiem, jak dana lektura zaowocuje w przyszłości.

Przyznam, że podziwiam to, z jaką zaciekłością bronisz bezinteresowności zawodowego czytania. A zdarzył Ci się ostatnio jakiś wielki czytelniczy zachwyt?

Nawet jeśli nam za czytanie płacą – choć mnie akurat nikt nie płaci – musimy jako krytycy czytać bezinteresownie, a przynajmniej próbować. Po co komu interesowny krytyk? Co do Twojego pytania: zachwyty – ale mam tu na myśli takie prawdziwe olśnienia, nokauty czytelnicze – zdarzają mi się bardzo rzadko. Nie chcę pozować na jakiegoś zblazowanego konserwatystę, któremu nie może spodobać się nic po Norwidzie i Sienkiewiczu, broń Boże. Być może chodzi o jakąś moją cechę charakteru, po prostu trudno mnie obezwładnić. Ale zdarza mi się czytać z wypiekami, nie móc się oderwać, a potem żałować, że książka się kończy. Miałam tak na przykład ze wznowioną niedawno „Podróżą do źródeł czasu” Carpentiera. Minionej jesieni z kolei zaczytywałam się „Książką o Sycylii” Iwaszkiewicza – może dlatego, że to było na Sycylii? Aż dziw, że ta pozycja nie jest ceniona na równi z, nie wiem, „Barbarzyńcą w ogrodzie” i że nie jest tak samo znana. Moim zdaniem pod niektórymi względami tę ostatnią przewyższa. Herbert w swoich esejach jest rodzajem wschodnioeuropejskiego „prymuska”, który wyrwał się na Zachód jako pierwszy z „klasy” i nieco się przed kolegami popisuje. Opisuje niestworzone cuda, przywołuje nazwiska wielkich ludzi, których jednak nie spotkał. Iwaszkiewicz podróżuje któryś raz z rzędu, ma wiele wspomnień, w Palermo był na przykład świadkiem premiery „Króla Rogera” Szymanowskiego. Źle ocenia tamtejszą kuchnię, choć uwielbia vino nero. Książka Iwaszkiewicza to notatki bywalca, który jest częścią kultury Zachodu i który wie, że jego własna kultura należy do tego samego kręgu. Nie ma na przykład problemu, żeby normańskie katedry porównywać z katedrą w Sandomierzu. A do tego jest to znakomicie napisane. Wspaniale. Nie wiem, czy o takie tytuły Ci chodziło…

Może z Iwaszkiewiczem to kwestia tego, że był za mało zeszytoliteracki, bliżej życia, że tak powiem?

Myślę, że nie do końca chodzi tutaj o jakąś środowiskową estetykę – raczej o ogólną kulturową pewność siebie. Herbert był twórcą debiutującym w czasach PRL, kiedy przeciętny Polak, nawet tak oczytany jak on, miał wobec Zachodu stosunek całkowicie nabożny. Jeśli w ogóle ktoś wyjeżdżał oglądać tamte zabytki, miał poczucie, że przedarł się „przez siedem gór granicznych / kolczaste druty rzek” i tak dalej. Można to było maskować ironią i erudycją, ale pewnych uwarunkowań nie dało się obejść. To optyka ludzi żyjących w konkretnych realiach. Z kolei książka Iwaszkiewicza przedstawia wrażliwość przedwojenną, zupełnie inną pewność siebie. Kiedy Iwaszkiewicz siedzi w Agrygencie z angielskimi dżentelmenami i sączy koktaile, widać, że nie czuje się ubogim kuzynem, tylko zwykłym towarzyszem podróży, może nawet bardziej doświadczonym niż oni. Abstrahując od faktu, że przed wojną podobne podróże odbywali głównie członkowie pewnych sfer, myślę, że powoli odzyskujemy tamtą pewność siebie. Przez to także Iwaszkiewicz zyskuje na aktualności.

A ze świeższych rzeczy? Dużo czytasz polskiej literatury? Starasz się trzymać rękę na pulsie?

Staram się, ale nie zawsze z równą intensywnością. Zdarza się, że po prostu nie mam na to czasu. Jeśli jednak miałabym wymieniać, opowiem, że z książek wydanych w ostatnich miesiącach bardzo solidna wydała mi się wspomniana już „Zimowla”. Wielu z nas dorastało w małych miejscowościach albo na podmiejskich osiedlach, więc dobrze znamy taką rzeczywistość – niby siermiężną, ale dość łatwo poddającą się zabiegowi poetyzacji. Dominika Słowik wykorzystała ten potencjał. Całkiem dobrze czytało mi się też „Mapę” Barbary Sadurskiej, choć to proza wtórna wobec Jaumego Cabré. Bardzo interesującym zapisem pewnego doświadczenia pokoleniowego są „Dropie” Natalki Suszczyńskiej. Jej opowiadania nie tylko opisują katastroficzno-groteskowy świat prekariuszy – to byłoby może śmieszne, ale nieszczególnie odkrywcze. Wydaje mi się, że Suszczyńska oskarża swoich rówieśników o chroniczny infantylizm, a to jest już zdecydowanie ciekawsze. Warte odnotowania są wreszcie szkice profesora Ryszarda Koziołka, przede wszystkim te, w których świetnie „przemontowuje” on podejście do polskiej klasyki. W „Wiele tytułów” znajduje się na przykład kapitalny szkic o Reymoncie. 

Co cię w tym szkicu najbardziej uderzyło? I trochę prowokacyjnie: po co w ogóle czytasz?

Uderzyło mnie w nim ciekawe odczytanie „Chłopów” jako dzieła nie tyle o odwiecznym bezczasie wiejskiego świata, ile o fiasku zewnętrznych – obmyślonych zarówno przez zaborców, jak i inteligentów – projektów kontrolowanej emancypacji chłopstwa. Mowa jest nawet o regresie obywatelskim: ludzie w Lipcach zdążyli się pogodzić ze stanem rzeczy, stać ich co najwyżej na cynizm. Mam wrażenie, że „lud” dla tutejszych „elit” od bardzo dawna jest po prostu „polityczną biomasą”.

A co do drugiej części pytania, to czytam, dlatego że lektury (jeśli są dobre) skłaniają mnie do myślenia, napędzają do prowadzenia własnych rozważań, czasem do pisania. W zasadzie oczekuję od książek głównie tego: żeby mi dawały do myślenia – treścią albo intuicjami, które niekoniecznie zostały wyrażone wprost, ale wynikają ze światopoglądu autora. Lektura może też dawać do myślenia formą. Chyba chodzi właśnie o to.

Co w ostatnich miesiącach albo latach dało Ci najwięcej do myślenia?

Było wiele takich książek. Bardzo często lektury układają mi się w pewien ciąg, a każda kolejna naświetla problem odkryty w poprzedniej. W literaturze bieżącej szukam na przykład intuicji na temat stanu współczesnego społeczeństwa. Do myślenia dał mi jakiś czas temu niedostatek dobrych, aktualnych diagnoz społecznych w literaturze polskiego głównego nurtu. Za niesamowite wiwisekcje uchodzą zwykle podkręcone opisy życia blokersów czy małomiasteczkowych żulików albo dość banalne historie z życia zamożnej wielkomiejskiej klasy średniej. Tymczasem społeczeństwo w swojej większości znajduje się gdzieś pomiędzy – to ludzie, którzy nie są ani jednym, ani drugim. Wydaje mi się, że to spory niedowład – dowód, że główny nurt polskiej literatury nie do końca nadąża za rzeczywistością albo stara się uprawiać w stosunku do niej jakąś pedagogikę. Zaznaczam, że mówię to jako odbiorca literatury. Jako osoba, która sama próbuje pisać, traktuję te spostrzeżenia na zasadzie wyzwania.

A gdybyś miała wskazać jakieś książki, które najlepiej diagnozują Polskę po 2000 roku, to co byś wybrała? Widzisz w ogóle takie rzeczy?

No właśnie jest z tym kłopot. Na pewno kilkanaście lat temu sporym wydarzeniem były książki pisarzy operujących ironią, groteską, takich jak Masłowska czy Witkowski. Jeśli rzeczywistości z różnych powodów nie da się normalnie opowiedzieć – bo jest absurdalna, bo wymyka się zrozumieniu – to zawsze można ją przejaskrawić i wyszydzić. Bardzo cenię „Między nami dobrze jest” czy „Barbarę Radziwiłłównę z Jaworzna-Szczakowej”. Tylko że to jest „narracja zastępcza”. Ząb groteski szybko się tępi, a zasadniczy problem – sedna, to jest rzeczywistości, która nie jest opowiadana – pozostaje. Wskazał na to choćby David Foster Wallace – w „Rzekoma fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię” napisał, że ironia jest świetna jako narzędzie negatywne, na przykład do wytykania hipokryzji, ale hodowana zbyt długo staje się jałowa. Ironista nieustannie od wszystkiego się dystansuje, chodzi „po obwodzie”, nie ma zatem mocy kulturotwórczej. Skoro nie chodzi o to, o czym ironista opowiada, bo to zostaje wyśmiane, to o co właściwie chodzi? Co jest projektem pozytywnym? Bardzo ciekawą krytyką niektórych deformacji „polskiej formy” była Morfina”, choć powieść Twardocha nie opowiadała na pozór o czasach współczesnych. Powstało również sporo niezłych książek nawiązujących do tradycji literatury wiejskiej. Pisarze z mojego pokolenia opisują dzieciństwo na wsi – „Skoruń”, „Guguły”, „Rdza” i tak dalej. Są wreszcie dobre książki, w których pisarze rekonstruują swoją genealogię, opowiadają o przodkach – dziadkach, rodzicach. To wszystko jest cenne, bo przywraca nam przeszłość.

Niedawno pisałaś w naszym cyklu, że Gustaw Herling-Grudziński był takim pisarzem, który pokazał Ci, że w literaturze wciąż jest wiele do zrobienia. A poza nim, kto na Ciebie najbardziej wpłynął, jakie były lektury, które mogłabyś dziś uznać za formacyjne?

Moja droga do literatury była dość długa, więc tych nazwisk jest bardzo, bardzo dużo. Chyba każdy piszący potwierdzi, że odkrywanie literatury odbywa się falami, kolejne lektury coś przed nami odsłaniają. Nie chcę robić z naszej rozmowy książki telefonicznej. Jeśli muszę odpowiedzieć, opiszę, co było na samym początku. Najpierw chyba Szekspir, dzięki któremu odkryłam, że literatura to coś więcej niż dobra historia. Potem był Dostojewski, ze swoim rozedrganiem doskonały dla nastolatków, potem Herling, który z kolei otworzył mi oczy na powagę literatury. W tamtym okresie czytałam też Manna. W liceum intensywnie chodziłam do teatru – bardzo wiele olśnień zdarzało mi się za pośrednictwem spektakli. Kluczowym przeżyciem była „Iwona, księżniczka Burgunda” w Teatrze Starym w reżyserii Grzegorza Jarzyny. To był dla mnie tak duży szok artystyczny, że bałabym się to teraz jeszcze raz obejrzeć… Pewnych rzeczy nie da się powtórzyć, to alchemia. Wtedy czytałam ten utwór przez pryzmat „Hamleta”, ale zaraz potem zajęłam się także trochę Gombrowiczem. Byli też Herbert i Miłosz, obaj głównie jako eseiści, aż wstyd się przyznawać. Potem oczywiście jeszcze wielu, wielu innych pisarzy. Musiałabym długo wymieniać.

Cofnijmy się na chwilę do dzieciństwa: jaką wtedy byłaś czytelniczką?

Żarliwą. Czytałam serię o Tomku Wilmowskim, książki o Winnetou. Powieściami Lucy Maud Montgomery i Frances Hodgson Burnett też nie gardziłam. Na wakacjach u dziadków czytałam w kółko „W pustyni i w puszczy”, bo to mieli na półce. Utożsamiałam się oczywiście ze Stasiem.

Wracasz do dawno przeczytanych książek?

Czasem wracam i tylko niektóre z tych „wielkich” lektur wytrzymują próbę czasu. Zawsze jednak widać, jaką drogę od tamtego czasu pokonałam – i to też jest ważne poznawczo.

Od strony technicznej: tylko papier czy zdarzają Ci się e-booki?

Oczywiście mam Kindle’a. Jest bardzo stary. Kupiłam go w czasach, kiedy jeszcze w Polsce takich „cudów” nie było. Przywiózł mi go z USA „tani importer prywatny”. Wspaniałe urządzenie, ciągle działa. Nowości literackie czytam głównie na nim. Mam w domu za dużo książek, od pewnego czasu w wersji papierowej kupuję tylko takie, które naprawdę chcę mieć na półce.

Co masz w czytelniczych planach?

Z lektur „poznawczych” – kiedy skończę Taylora, wezmę się za świeżo wznowioną „Świadomość religijną i więź kościelną” Leszka Kołakowskiego. To kolejna książka, którą już dawno powinnam mieć za sobą. Nie kryguję się – z wykształcenia jestem „nowożytnikiem”, po prostu powinnam to była przeczytać na studiach i teraz nadrabiam. Z literatury pięknej najprawdopodobniej sięgnę po najnowszą książkę Julii Fiedorczuk, bo jeszcze jej nie czytałam. No chyba że coś mnie po drodze zafrapuje i zaskoczy.

- rozmawiał Krzysztof Cieślik