Aktualności

14.05.2020

Nocny stolik #43. Maciej Bobula: Czytać wnikliwiej

Poeta i prozaik Maciej Bobula, laureat Silesiusa 2019 za najlepszy debiut, opowiada o swoich guilty pleasures, wpływie, jaki wywarli na niego Tuwim i Burroughs, wyjawia, jakich polskich autorów czyta zawsze, a także mówi, co koniecznie trzeba przeczytać.

Czy masz nocny stolik albo inne miejsce, w którym gromadzisz książki do bieżącej lektury?

Mam trzy nocne stoliki, na których zawsze leżą książki, bo w obrębie mieszkania prowadzę nomadyczny tryb życia. Jeden stolik w pokoju, który jest moją sypialnią jesienią/zimą (tam jest piec-koza), jeden w kuchni i jeden w pokoju, który jest moją sypialnią wiosną/latem. W kuchni mam książki do śniadania/obiadu/kolacji, w pokojach zaś książki, które czytam, kiedy mieszkam w danym pomieszczeniu. Bywa, że gdy nie zdążę przeczytać jakiejś książki do czasu przeprowadzki z pokoju do pokoju, książka musi odczekać dwa sezony, żebym ją dokończył.

Jak szybko następuje wymiana, czytasz w miarę sprawnie, czy narastają  stosy wstydu?

Ostatnio nie narastają, bo nie kupuję już książek w takim tempie jak kiedyś. Jeszcze dwa lata temu wydawało mi się, że wstydem będzie dla mnie wyjście z mieszkania w momencie, kiedy nie przeczytam którejś z nowości określanej mianem arcydzieła przez różne opiniotwórcze osoby, ba, wydawało mi się, że te wszystkie blurby w stylu „Umrzesz, jeśli nie przeczytasz” albo „najwspanialsza powieść od czasów »Miłosza« Franaszka”, tudzież „Oto narodził nam się nowy Jan z Kijan” są skierowane do mnie i po prostu MUSZĘ te wszystkie książki znać. Wydawałem więc połowę wypłaty na wszystkie nowości i gromadziłem te książki jak papier toaletowy, nie tyle ze strachu, że ich może zabraknąć, ale z przeświadczeniem, że wstyd będzie nie mieć, jak ktoś zapyta. Duża część tych książek to z dzisiejszej perspektywy nic innego jak papier toaletowy właśnie. I nikt mnie o nie nie zapytał. Dlatego o nich teraz mówię.

Od dwóch lat wymiana następuje wolniej, mam już swoje tematy, które staram się śledzić w literaturze, ograniczyłem się też do 3-4 osób, których opinii w kwestii książek słucham, stosy aż tak nie narastają.

Kim są ci wpływowi ludzie?

Przede wszystkim znajomi z facebooka, są tam te cztery, może pięć osób, w których gust wierzę bezgranicznie, na ich polecankach nigdy się nie zawiodłem. Recenzji raczej nie czytam. Ewentualnie, jeśli jakiś temat zainteresuje mnie na tyle, że jestem w stanie poświęcić mu dużo czasu, łykam wszystko, co dostępne na rynku. No i mam ulubionych autorów i autorki/tłumaczki, których nowości czytam ZAWSZE. Z polskich Artur Domosławski, Tadeusz Sławek, Adam Lipszyc, Dariusz Czaja, Maria Janion, Renata Lis, Joanna Tokarska-Bakir, Anna Bikont, Małgorzata Łukasiewicz, by wymienić kilkoro.

Co teraz masz na stoliku?

W pokoju jesienno-zimowym mam na stole anglojęzyczną biografię Austina Osmana Spare'a „The Life and Legend of London's Lost Artist” autorstwa Phila Bakera i coś a la reportaż ”GEF! The Strange Tale of An Extra-Special Talking Mongoose” Christophera Josiffe, obie wydane przez Strange Attractor Press, wydawnictwo, którego publikacje łykam w ciemno. Zajmuje się kulturą undergroundową, dużo u nich biografii różnych freaków (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), prac kulturoznawczych, przepięknie wydanych zbiorów literatury grozy – rzeczy, krótko mówiąc, zupełnie niepopularnych. Mam jeszcze książkę „Być jak Kopenhaga” Mikaela Colville-Andersena (tłum. Weronika Mincer), to z racji tego, że jestem daniofilem, ale nie w takim popularnym ostatnio sensie, że Duńczycy to najszczęśliwsi ludzie (dlatego pominąłem idiotyczny podtytuł wspomnianej książki, którego nie ma w oryginale, mianowicie „Duński przepis na miasto szczęśliwe”). Bardziej chodzi mi o silne tradycje socjaldemokratyczne, silne poczucie odpowiedzialności za siebie i społeczeństwo, w którym się żyje, w wymiarze mikro i makro. A samą Kopenhagę kocham, chciałbym w niej kiedyś mieszkać.

I jeszcze mam wydanego przez Egmont „Spider-Mana” Todda McFarlane'a, to moja wyprawa w dzieciństwo. Jak tylko nauczyłem się czytać w wieku 4 lat, czytałem przede wszystkim komiksy superbohaterskie z kiosku w Kłodzku i wiersze Juliana Tuwima. 

No właśnie, co najbardziej lubiłeś czytać jako dziecko, a co w okresie formacyjnym? Masz takie książki, które wpływały na twoje dorastanie i gust?

Jako dziecko głównie komiksy i wiersze Tuwima. Komiksy kupowałem i pochłaniałem na potęgę, wszystko, co było w kiosku, głównie licencje z TM-Semic (od Batmana i Spider-Mana po Czarodziejkę z Księżyca i Muminki), ale też wszystkie Kaczory Donaldy, Giganty, Asteriksy. Miłość do Tuwima zaś wzięła się z tych jego wczesnych wierszy dla dzieci, które wszystkie niemal znałem na pamięć, ale szybko ewoluowała do „dorosłej” twórczości, bo skądś miałem jego wiersze zebrane w dwóch tomach. Od tylnej części drugiego tomu, gdzie były „Abecadło” i „Lokomotywa” przeszedłem drogę w przód książki, w stronę „Do prostego człowieka”. Niewiele z tego jako dziecko nie rozumiałem, ale niebywale ruszała mnie ta magia Tuwimowego języka, rytm i rym, do dziś rusza. Chyba nie ma dla mnie ważniejszego poety.

Później przyszły różne chłopackie lektury, w Szalejowie odkryłem bibliotekę, w bibliotece zaś różne piłkarskie cymesy: ”Do przerwy 0:1” Bahdaja, ”Pół wieku z piłką” Górskiego, „Gryźć trawę”  Schumachera, jakieś książki o mundialach – wszystko to rozpalało mnie do czerwoności w wieku 10-14 lat. Pamiętam, że prenumerowałem wówczas „Przegląd sportowy”, idąc codziennie przez wieś z gazetą pod pachą czułem się jak ten stary-maleńki, wtedy zacząłem też popalać, więc tym bardziej. Od 14 roku życia moją wyobraźnią zawładnęły rock, punk rock i metal. Szukałem wszelkich książek o muzyce i przeczytałem te wszystkie dostępne biografie zespołów i muzyków z wydawnictwa In Rock i pokrewnych. Tam z kolei dowiedziałem się, że kupa tych muzyków czytała beatników, to i ja zacząłem. Zakochałem się w Burroughsie i, jak Tuwima, do dziś go kocham. Ale nie z powieści, z wywiadów. Jest taki zbiór Daniela Odiera „The Job” i „Burroughs Live: The Collected Interviews”. To są moje biblie. Za Burroughsem z Ameryki przyszli do mnie Pynchon i DeLillo, być może najwspanialsi dla mnie współcześni prozaicy. Jeśli już czytam prozę, to szukam w niej humoru, przede wszystkim humoru, a ci dwaj potrafią jedno, dwa zdania nasączyć tak zjadliwą ironią odnośnie debilnej rzeczywistości, w której przyszło nam żyć, i wkłuć mi w receptor, potem leżę godzinami i się śmieję. I nie jest mi już tak strasznie żyć. 

Wszystkie te czytelnicze fascynacje przebiegały etapami. Co może ciekawe, poza nielicznymi wyjątkami, zupełnie nie pociągały mnie powieści. Komiksy, wiersze, biografie, dzienniki, listy, eseje, reportaże owszem, powieści jakoś mniej.

Jak wyglądało i wygląda czytanie w Szalejowie? Z góry przepraszam za niesmacznie etnograficzny wydźwięk tego pytania.

W Szalejowie jest jedna biblioteka i był kiedyś kiosk, gdzie kupowałem komiksy i „Przegląd Sportowy”. Kiosk przestał działać około 2003 roku, ale wtedy już chodziłem do gimnazjum i kupowałem komiksy w Kłodzku. Z biblioteki w Szalejowie pożyczałem wszystkie te piłkarskie książki, tam odkryłem polskie komiksy – Kajko i Kokosza, Thorgala i Tytusa, ale wówczas zupełnie mi się nie podobały. Potem zapisałem się do biblioteki w Kłodzku i zacząłem stamtąd znosić książki i nabijać swoje pierwsze poważne długi za przetrzymanie, bo zdarzało mi się czytać już po kilka razy jedną książkę. Pamiętam, że tak miałem z książkami o narkotykach, kolejnej mojej fascynacji: „My, dzieci z dworca ZOO”, „Ćpun”, „Nagi lunch”, „Pamiętnik narkomanki”, pierwsze wydanie biografii Cave'a – to wszystko wypożyczałem i czytałem po kilka razy z wypiekami na policzkach. Księgarni na wsi nigdy nie było, pierwsze książki, które sam sobie kupowałem, były z księgarni w Kłodzku albo z księgarni wysyłkowych. Na samym początku w książki zaopatrywali mnie rodzice, miałem mnóstwo książek o dinozaurach, książki Disneya z ilustracjami (Alicję w krainie czarów, Piotrusia Pana, Królewnę Śnieżkę, Zakochanego kundla, Aladyna), Ulicę Sezamkową (np. Bajki z Ulicy Sezamkowej), buszowałem też po księgozbiorach dziadków. Moja babcia jeździła po większych miastach w poszukiwaniu książek, potem wracała z pełnymi torbami. Miała wszystkie nowości - rzeczy z PIW-u: z czarnej serii, serię ceramowską, z PWN: bibliotekę współczesnych filozofów, bibliotekę klasyków filozofii itd., Junga, Arendt, Huizingę z Czytelnika, te wszystkie klasyki powieściowe ze Złotej serii: Dostojewskiego, Conrada i innych, samo gęste. Potem, jak już podrosłem, łykałem to jak pelikan. Dziś kupuję głównie przez internet: wysyłkowo albo e-booki, w księgarniach tylko przy okazji wizyt w większych miastach.

Masz taką książkę, która szalenie ci się podobała, ale boisz się do niej wrócić lub wróciłeś, ale okazała się rozczarowaniem?

Raczej się nie zdarzyło, żebym do czegoś wrócił i się srodze zawiódł. Do wielu z przeczytanych książek już nie wracam, jeśli zaś wracam, to dlatego, że coś mnie na tyle kiedyś wzruszyło, że chcę przeżyć wzruszenie raz jeszcze. Zazwyczaj przeżywam. Ostatnio po wielu latach wracałem do Muminków, do książek Astrid Lindgren, „O czym szumią wierzby”, „Baśni” Andersena, „Kubusia Puchatka” – wciąż są to wspaniałe rzeczy, wspanialsze nawet, bo widać teraz, że to wszystko są też książki dla dorosłych, tylko teraz działają na innym poziomie. Czy do czegoś bałbym się wrócić? Myślę, że do niektórych komiksów. Ten Spider-Man, którego obecnie czytam i oglądam, brzydko się zestarzał, Mary Jane w nim to dziewczyna typu bimbo, często rysowana w dość ponętnych pozach, co jest pewnie mokrym snem dorastających nastolatków (czego nie dostrzegłem, czytając to w wieku lat sześciu), nie robiąca zbyt wiele poza nieustannym wyczekiwaniem Petera Parkera. Drażni mnie to. Podobnie pewnie miałbym teraz z innymi superbohaterami. Szczególnie z Lobo, który kiedyś był moim ulubionym komiksem, a dziś bałbym się doń zajrzeć, żeby nie zostać zalanym falą seksistowskiego, maczystowskiego gówna, choć kusi, bo też wyszła reedycja. Właśnie – niedawno oglądałem po latach „Pretty Woman”, nie widziałem tego ze dwadzieścia lat. Zastanawiam się, jak to możliwe, że taki film mógł być kiedyś hitem. Bogaty typo, któremu pracownicy sklepu polewają szampana w czasie zakupów, pozwala kilkanaście lat młodszej prostytutce zostać KIMŚ – swoją żoną czy partnerką (już nie wiem, bo nie dooglądałem), która od tej pory zaczyna umieć jeść sztućcami kraby. Niewiarygodne.

A guilty pleasures?

Co do guilty pleasures, to może są nimi te książki i komiksy dla dzieci i młodzieży, często te polecane przez Ciebie na Kurzojadach, np. „Pierwsza zasada punka” Celii C. Pérez, książki Sary Crossan, „Hilda” Luke'a Pearsona. Kiedyś namiętnie czytałem wszystkie dzieła naczelnych transgresorów literatury – Bataille'a, de Sade'a, Sacher-Masocha, Lautreamonta, „Klub Julietty” Sashy Grey, jak już umiałem w angielski, to też bardziej pulpowe rzeczy, ale szybko dostałem wzdęć – nic nudniejszego nad epatowanie przemocą i pornografią.

Czego szukasz w lekturze: inspiracji, ucieczki, czegoś jeszcze innego? Czy kiedy sam piszesz, czytasz więcej, czy starasz się wyłączyć i nie sugerować cudzą frazą?

Zależy, co czytam. Jeśli reportaże, literaturę naukową, eseje – szukam wiedzy o świecie, innych perspektyw patrzenia, prób wyjaśnień zjawisk, których nie kumam albo z którymi zupełnie nie miałem do czynienia. Duża część z wymienionych powyżej polskich autorek i autorów to robi – otwiera mi oczy na to, co słychać w literaturze, malarstwie i w świecie. Bo też właśnie lubię czytać, jak inni piszą o literaturze, w ten sposób uczę się czytać wnikliwiej. I nie muszę czytać tego wszystkiego, czego jeszcze nie czytałem, bo już mi inni wyjaśnili, o co chodzi u Waltera Benjamina w sprawie dramatu barokowego. 

Jeśli czytam poezję, to głównie dla kunsztu języka. Często nie rozumiem, o co może w wielu wierszach chodzić, ale język na mnie oddziałuje, nucę go więc jak piosenkę. W ogóle ta piosenkowa natura wiersza do mnie po latach coraz bardziej przemawia. Zawsze był ten Tuwim, który chyba już stał się dla mnie wzorcem z Sèvres, jeśli chodzi o wiersze. Poezja przejrzysta, narracyjna, rytmiczna. Z współczesnych poetek i poetów kocham raperów i raperki, Kate Tempest może być tutaj przykładem. W tę stronę też bym szedł jako wierszokleta, moje ulubione dotychczasowe wiersze to rzeczy, które można by zarapować. I – tak, kiedy piszę wiersze, to czytam jak najwięcej. Nic mnie tak nie nakręca do pisania, jak czytanie rzeczy innych. A czy kopiuję wtedy frazę innych? Nie wiem. Krytyk/krytyczka niech powiedzą.

Co do beletrystyki, jej czytam teraz najmniej, a jeśli już, to szukam ucieczki, o której wspomniałaś. I humoru. Teraz, w czasie izolacji z powodu wirusa, bardzo chcę nadrabiać nieprzeczytane książki Ursuli Le Guin. Ona znakomicie łączy te dwie rzeczy: możliwość eskapizmu z humorem.

Jaka książka zrobiła na Tobie w ostatnim czasie największe wrażenie?

„Barndommens Gade” Tove Ditlevsen, opowieść o dorastaniu głównej bohaterki, Ester, przed drugą wojną w rodzinie z klasy pracującej w Vesterbro, gdzie się nie przelewało. Każdy kolejny dzień to zmagania bohaterki w dość nieprzyjaznym środowisku, pełnym przemocy, pijaństwa i nadużyć seksualnych. Ale jak w każdej naturalistycznej powieści to bezduszne tło społeczne jest zrównoważone liryzmem w opisie przyjaźni Ester z Lisą, dziecięcych wyobrażeń i marzeń o lepszym życiu. Wspaniała książka, coś jak Elena Ferrante z cyklu neapolitańskiego, ale sprzed osiemdziesięciu lat, wydana w 1943. Przymierzam się, żeby potłumaczyć fragmenty na polski, może ktoś kiedyś to zechce wydać, ale chyba nie, kto by chciał tłumaczenie książki sprzed osiemdziesięciu lat? Jakby popatrzeć na tłumaczenia literatury duńskiej ostatnich lat, to są to głównie kryminały i trochę poezji (cudowny ”Alfabet” Inger Christensen i niemniej świetne „Wiersze” Digte Yahya Hassana, obie książki w tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej), czasem trafi się jakiś wyjątek, np. „Prorocy znad Fiordu Wieczności” Kima Leinego (tłu. Agata Lubowicka i Justyna Haber-Biały). Mam nadzieję, że pojawi się więcej Christensen, bo to naprawdę wyjątkowa poetka, z dużym darem do wydobywania małych cudów z potocznej rzeczywistości. Kto nie czytał „Alfabetu”, powinien czytać „Alfabet”.

- rozmawiała Olga Wróbel