Aktualności

07.05.2020

Nocny stolik #42. Mira Marcinów: Czytam, kiedy tylko się da

Mira Marcinów, prozaiczka, filozofka, autorka Historii polskiego szaleństwa i debiutu prozatorskiego Bezmatek, zdradza, co czyta swoim dzieciom, jakim sposobem udaje jej się czytać wyłącznie dla siebie, dlaczego nie powinna czytać w nocy, mówi także o prymacie formy nad treścią, nieczułości na fabuły i chowaniu książek pod łóżkiem.

Biblioteki i archiwa nieczynne, księgarnie zamknięte. Skąd brać dziś książki?

Oczywiście z internetu. Takiego dostępu do zasobów online, w dodatku darmowego, chyba jeszcze nigdy nie mieliśmy.

Tęsknię za bibliotekami. Ale też ta tęsknota trwa dłużej niż pandemia. Od czasu, gdy urodziłam pierwsze dziecko, bywam w bibliotekach na innych prawach. Nie przesiaduję już w archiwach, nie przyglądam się innym badaczom, nie wącham książek, tylko wpadam, robię zdjęcia – jeśli można – i szybko wracam do domu. Taki jest teraz czas. I go lubię.

Praca akademicka stoi w miejscu?

Nigdy nie czułam takiej presji, żeby praca akademicka nie stała w miejscu. Nastąpiło jakieś przewartościowanie i nasza intelektualna robota, niezależnie od specjalizacji, poszła chyba bardziej w kierunku zrozumienia trudnej pandemicznej rzeczywistości, tworzenia przez humanistów narracji na temat tego, co się teraz dzieje. Hanna Segal – psychoanalityczka, którą niezwykle cenię – mówiła, że w takich momentach historycznych milczenie byłoby prawdziwą zbrodnią.

Czym zajmujesz się na co dzień?

Pracuję w Polskiej Akademii Nauk, zajmuję się krytycznym namysłem nad psychoanalizą jako narzędziem interpretacji we współczesnej humanistyce, od niedawna kieruję Ośrodkiem Myśli Psychoanalitycznej w Instytucie Filozofii i Socjologii. Od trzynastu lat utożsamiam się z filozofią psychiatrii, ostatnio badam też ideę histerii. W tym momencie piszę esej o fotografii Joanny Piotrowskiej dla Zachęty. Mam kilka, a może nawet kilkanaście zaległych tekstów do napisania.

Każde moje pisanie zakotwiczone jest w osobistym doświadczeniu – niezależnie od tego, czy jest to historyczno-filozoficzna analiza idei, esej o jakimś dziele sztuki (ostatnio trochę ich piszę do katalogów wystaw), krytyczny tekst o literaturze czy proza, jak Bezmatek. Robię też zapiski do nowej powieści.

Właśnie, pomówmy chwilę o Bezmatku. To twoja pierwsza książka prozatorska. Co oznacza jej tytuł? O czym w niej opowiadasz?

Bezmatek w języku bartników oznacza rodzinę pszczelą, w której umarła matka pszczela. Bezmateczność można zakładać na podstawie zachowania pszczół i odgłosów z ula. W tej prozie piszę o bezmateczności u ludzi. Narratorką i główną bohaterką Bezmatka jest córka, która opowiada o swojej miłości do matki od dzieciństwa aż po jej śmierć – i dalej. Ale wolę mówić o tym, jak opowiadam, niż o czym opowiadam w swojej książce. Bo zdecydowanie bardziej niż fabuła interesuje mnie język, bardziej forma – niż treść. Nie da się uniknąć podziału na literaturę tematu i literaturę języka.

Przed naszą rozmową wspomniałaś o szkicach do kolejnej powieści. Masz już w głowie pomysł na całość?

Mam. Mam już nawet roboczy tytuł. Jedno dziwne słowo, które bardzo lubię. Nie zdradzę jeszcze jakie. Moje pisanie wychodzi z wyobraźni językowej. Chodzą za mną słowa, urywki, więc je zapisuję. Czekam teraz na to pierwsze zdanie, które rozkaże mi siedzieć i pisać kolejną powieść.

Czytasz dla siebie? Oddzielasz czytelniczą pracę od przyjemności?

A dla kogo innego mam czytać? No tak, czytam też swoim dzieciom. Codziennie, wiadomo.

Co na przykład?

Teraz Dokąd idziemy, kiedy znikamy? Isabel Martins i Madaleny Matoso oraz Zagubioną duszę Olgi Tokarczuk. Czyli smutną literaturę dziecięcą. Moja córka prosi mnie, żebym napisała książkę dla dzieci – dla niej i dla jej młodszego brata. Wydaję mi się to bardzo trudne. Ale wymyślam dla swoich dzieci różne bajki, więc może kiedyś? Poza tym córka codziennie prosi mnie o opowieść non-fiction. Przed snem czeka na jedną historię z mojego dzieciństwa. Pytam ją pro forma: „Jaką dziś historię mam ci opowiedzieć – zabawną czy straszną?”. Pro forma, bo zawsze wybiera zabawną. Dzięki temu widzę, jak trudno jest budować opowieść bez fikcji, jak trudno jest zachować wierność wobec własnej biografii. Jak to zniewala wyobraźnię. 

Ale poza tym czytam wyłącznie dla siebie. Moja praca pozwala mi jednocześnie usprawiedliwiać się przed sobą, że kiedy czytam, obojętnie co, to pracuję. Ten trik działa też w drugą stronę. Jeśli pracuję nad tekstem lub przygotowuję się do rozmowy na jakiś temat, to przy okazji czytam dla siebie. Nikt mi tego nie zabierze. Lubię być w tej fazie poszukiwania, zanurzania się, przesiąkania, dokumentowania, wylęgania, po której przychodzi impuls do tworzenia, pisania i do opowiadania.

Kiedy czytasz? Po przebudzeniu, w ciągu dnia, a może przed snem?

Czytam, kiedy tylko się da. Ale, prawdę mówiąc, nadarza mi się niewiele okazji na spokojną lekturę, bo w domu mam dwójkę małych dzieci. Najwięcej czytam i piszę podczas karmienia syna. Ale tylko wtedy, jeśli przy tym zasypia i nie wyrzuca mi książek, czytników czy telefonu z ręki. To nie są luksusowe warunki.

Jeśli czytam przed snem, to raczej wiem, że nie zasnę – książki mnie wybudzają, wciągają, irytują. Nie powinnam czytać w nocy.

Czyli nie trzymasz ich na nocnym stoliku…

Moje książki są wszędzie. Sporo w kuchni. Podczas gotowania czasem da się czytać jakąś książkę od środka. Książki stoją też na parapetach. W pokoju syna, pośród równo ułożonych książeczek dziecięcych, wypatrzyłam ostatnio Ervinga Goffmana Instytucję totalną, która znalazła się tam oczywiście przez pomyłkę – ale raczej z tych freudowskich. A u córki, w ogromnej masie książkowej, wyszperałam wspaniałą Zytę Rudzką i jej Krótką wymianę ognia.

Nie mam nocnego stolika. Za to sporo książek chowam pod łóżkiem, tam są bezpieczne. Nikt nie wyrwie mi ostatniej strony, choć oczywiście mąż nie wyrywa mi kartek z książek. Tylko dzieci. Mój syn potraktował w ten sposób bardzo wciągającą powieść. Poszłam do księgarni i tłumaczyłam, że chciałabym ją tylko zobaczyć i przeczytać ostatnią stronę, bo dzieci wyrwały.

Lubisz dać się porwać fabule?

Chyba nigdy nie udało mi się przeczytać żadnego kryminału w całości. Wydaje mi się więc, że oznacza to jedno: nie potrafię dać się porwać fabule. Za to atmosferze – zawsze. Czytam dla języka, idei, wyobraźni i atmosfery właśnie. Bardzo lubię taką literaturę, którą długo czuję w powietrzu. To oczywiście nie wyklucza się z wartką fabułą. Ale nie to mnie pociąga w książkach.

Co w takim razie trzymasz pod łóżkiem?

Między innymi Don Kichota Cervantesa, Dom kłamczuchów Dezső Kosztolányiego, Autobiografię Thomasa Bernharda. Chciałabym kiedyś do nich wrócić lub je dokończyć. To bywa ekscytujące: co dziś wyciągnę? Na co trafię?

Masz jakieś dręczące zaległości lekturowe?

Tak, ale innego rodzaju. One dotyczą powrotów do klasyki. Chyba z racji wykształcenia (skończyłam MISH na Uniwersytecie Jagiellońskim) wydaje mi się, że ciągle powinnam wracać do starożytności. Trudne, ale ważne powroty to Iliada i Odyseja, a także tragedie Sofoklesa. To zawsze będą zaległości, bo – choć już przeze mnie czytane – nigdy nie będą wystarczająco opanowane.

Obecnie wciąż próbuję przebrnąć przez Pamięci pamięci Stiepanowej, jakoś mi nie idzie. Zwykle takie książki połykam, a ta mi ugrzęzła. Ostatnio tak łapczywie pożarłam Zgiń, kochanie Ariany Harwicz (w końcu jednak mi nie smakowała) i Czas porzucenia Eleny Ferrante (pyszna). Czytam też sporo literatury filozoficznej, również nowości ze swojej działki, czyli z filozofii psychiatrii. Sytuacja pandemii – poczucie zagrożenia – sprawia, że chcę czytać to, co już czytałam i co sprawiło mi jakąś przyjemność. Dlatego najwięcej mam teraz powrotów.

Do czego na przykład?

Właśnie znów usiadłam do Kontenera Marka Bieńczyka. Ogólnie rzecz ujmując, bardzo lubię powroty do książek, które już przeczytałam. Niektóre są bolesne, inne dają nadzieję, że pewne książki wcale się nie starzeją.

Opowiedz mi więcej o tych dających nadzieję.

To przede wszystkim Rosjanie: Tołstoj, Dostojewski, Czechow. Ale też, spuszczając nieco z tonu, lubię powroty do Dzienników Anais Nin. 

Jesteś na bieżąco z nowościami?

Od jakiegoś czasu rzeczywiście jestem. Sama się sobie dziwię – jak to się stało? Kiedyś kontestowałam „modne” książki. Teraz doceniam to, że w pewnych kręgach czytamy czasem równolegle te same rzeczy i możemy się o nie kłócić do rana. Ale to rzadkie. Przy takim wyborze i dostępie, wciąż trudno o książki, które wszyscy czytają.

Czytasz współczesną polską literaturę? Prozę, poezję?

Czytam. Masłowską i Najdera z wypiekami na twarzy. Moja ulubiona forma literacka to esej. Zdecydowanie mam umysł eseistyczny. Nigdy nie przegapię książek Marka Bieńczyka. Gorzej mi się ostatnio układa z poezją. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam wiersze inne niż Tadeusza Różewicza. Taki czas.

Mówisz o esejach. Literackich czy niekoniecznie?

Niekonieczne. Rzeczywiście esej literacki, szczególnie esej osobisty, to moja forma. Ale lektura francuskiego eseju filozoficznego to dla mnie zazwyczaj przyjemnie spędzony czas.

A poza tym?

Czytam to, co pasuje do sytuacji, w której się znajduję, i w zależności od tego, co się ze mną dzieje, co przeżywam lub dokąd jadę (przynajmniej, gdy jeszcze można było dokądś pojechać). Po dłuższej podróży po Maroku, którą odbyłam dziesięć lat temu, zafascynowałam się Taharem ben Jelounem. Kiedy mieszkałam w Stanach, czytałam wszystko, co mogłam o tym kraju. Pamiętam na przykład, że wręcz studiowałam Tocqueville’a O demokracji w Ameryce, żeby lepiej zrozumieć, w jakim miejscu w ogóle się znajduję. Ostatnio na tej konfrontacyjnej zasadzie wróciłam do Dziennika roku zarazy Daniela Defoe. Doskonała lektura na ten czas.

Dobrze pamiętasz lektury z dzieciństwa? Potrafiłabyś wskazać jakąś lekturę formacyjną?

Właściwie zupełnie nie pamiętam lektur z dzieciństwa, choć wiem, że wcześnie zaczęłam czytać. Dopiero okres nastoletni przyniósł ważne książki. Na regałach w domu rodzinnym skądś się wzięły książki filozoficzne. Krótkie: Wyznania Augustyna i Aforyzmy o mądrości życia Schopenhauera. To musiało być stosunkowo wcześnie, miałam dwanaście, może trzynaście lat, i właśnie w ten sposób zachłysnęłam się filozofią w wersji soft.

Pamiętam też te jaskrawe kolory okładek prozy iberoamerykańskiej z dziwnymi zygzakami, drukowało tę serię Wydawnictwo Literackie. Zaczytywałam się nimi. To było, w jakimś sensie, formacyjne. Choć powrót był już rozczarowaniem – nauczyłam się hiszpańskiego, wyjechałam pomieszkać w Buenos Aires i tam czytałam wiele z tych książek w oryginale. Realizm magiczny działał na mnie, gdy miałam piętnaście lat. Jednak to z tej literatury przyszedł impuls, żeby pisać, dlatego muszę oddać jej sprawiedliwość. Szczególnie jednej książce. To był Raj José Lezamy Limy, kubańskiego autora. Bo po tej lekturze myślałam, że wiem, jak chcę pisać. I jeśli mogę, dodam jeszcze Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Wakacje, rok 1999.

W takim razie powiedz mi na koniec o najważniejszych książkach, jakie przeczytałaś w ostatniej dekadzie.

Chyba nie potrafię. To jednak kawał życia i, jak dotychczas, jego najbardziej burzliwy okres. Filozoficznie otworzył mi oczy Ian Hacking. Niezmiennie czytam też Michaela Foucaulta, choć sposób lektury się zmienił i jest bardziej krytyczny. Co ja bym też zrobiła bez esejów Susan Sontag? I bez Wymiarów życia Juliana Barnesa? Nie wiem. Zakochałam się też w tytule powieści Oby cię matka urodziła Vedrany Rudan, a potem w samej książce. W ostatniej dekadzie rozrywkę, na miarę dobrego nowojorskiego stand-upu, zapewnił mi Houellebecq, a tetralogia neapolitańska wpędziła mnie w syndrom: „Nie przeszkadzaj, czytam Ferrante”.

– rozmawiał Maciej Libich