Aktualności

fot. Magdalena Rubine / JWT
01.04.2020

Nocny stolik #41. Adam Kaczanowski: Każda genialna książka jest dla mnie wezwaniem do roboty

Poeta i prozaik Adam Kaczanowski, laureat zeszłorocznej Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii „Książka roku”, opowiada między innymi o bezinteresowności czytania, wpływie fantastyki na jego twórczość, odziedziczonym genetycznie czytaniu w wannie, niszczeniu książek i o tym, co najbardziej go w literaturze zniechęca.

Wiem, że dużo czytasz, więc pójdę o krok dalej – lubisz to czy raczej potrzebujesz?

Lubię – to na pewno. A czy potrzebuję, czy jestem uzależniony? Pewnie stałoby się to jasne, gdybym został kiedyś odcięty od książek, choć trudno to sobie wyobrazić. W każdym razie wolę myśleć o czytaniu jako o czystej, irracjonalnej i bezinteresownej przyjemności niż jako o załatwianiu jakiejś racjonalnej potrzeby.

Pytam między innymi dlatego, że jestem ciekaw, czy można traktować czytanie jako rodzaj paliwa, które napędza własną twórczość. A może na odwrót – kiedy piszesz, nie możesz czytać, bo inne style i dykcje cię rozpraszają?

A, to tak, jasne. Są takie książki, które przywracają mi wiarę w literaturę, w jej moc, po przeczytaniu których chciałbym rzucić się do pisania. I nie chodzi tutaj o styl, dykcję czy temat, raczej o moc i sens pisania jako takiego – o to, że pisanie może być rewolucją wysyłającą nas we wciąż nieodkryty zakątek kosmosu.

Ostatnio wiarę w pisanie wierszy przywrócił mi najpierw Tomasz Bąk swoim Bailloutem, a chwilę później Aleksandra Wstecz Kwiatami rozłączki. To są teksty, które pokazują mi, że ta zabawa wciąż ma sens. Podobnie było niedawno z Dropiami Natalki Suszczyńskiej w prozie. Książki Waltera Abisha, Klucz do alfabetu i Jakie to niemieckie, swego czasu też tak na mnie działały. Opowiadanie J.G. Ballarda Ostatnia plaża. James Schuyler, Jane Bowles… Kiedyś, po przeczytaniu książki Dariusza Sośnickiego, napisałem swoją w dwa czy trzy wieczory – to był Sośnicki. Szary człowiek.

Czyjeś wyraziste dykcje mnie nie rozpraszają, nie boję się nadmiernych wpływów innych pisarzy. Każda genialna książka, która trafi w moje ręce, jest dla mnie automatycznie wezwaniem do roboty.

Jak pogodzić ze sobą pracę na pełen etat – w sumie niezwiązaną z literaturą – z obowiązkami domowymi, z pisaniem, z jurorowaniem w konkursach; i jeszcze z czytaniem? Czy to nie jest jakaś samobójcza misja?

Chętnie odpowiedziałbym, że to tylko kwestia dobrej organizacji czasu, ale tak nie jest. Może to kwestia desperacji? Czasu na czytanie mam bardzo mało, lista książek, które chcę przeczytać – i których nie mam kiedy przeczytać – jest o wiele dłuższa niż lista książek szczęśliwie przeczytanych. Szczególnie że nie potrafię czytać szybko; to dla mnie często mozolny proces przedzierania się przez kolejne strony. A w związku z ciągłym brakiem czasu mam też wiele książek niedoczytanych, nieskończonych, a właściwie jedynie napoczętych, przeskakuję z jednej na drugą. Właśnie poddaję się i porzucam Moby Dicka, i wracam do innej książki Hermana Melville’a, wcześniej porzuconej, do Taipi. Tę drugą skończę, tej pierwszej już nie. W warunkach idealnych pomęczyłbym się jeszcze i skończył obie. W moich realiach – kończę tylko te, które naprawdę mnie wciągają.

Masz ulubione miejsce na czytanie? Łóżko, kanapa, komunikacja miejska? I kiedy? Są jakieś książki, które nadają się tylko na pewien czas i w pewne miejsca?

Zdecydowanie wanna. Uwielbiam leżeć w wannie i czytać. Lubię też podczas czytania niszczyć książki – może nie jakoś mocno, ale intensywnie zużywać, wyginać, miętosić, żeby wyglądały na naprawdę przeczytane – i w wannie dobrze to wychodzi. Mam takie wspomnienie z dzieciństwa, kiedy moja mama zasnęła w wannie z książką i tę książkę zatopiła; potem podziwiałem, jak pięknie pomarszczona była jej powieść. Czytanie w wannie mam więc odziedziczone genetycznie. Teraz cierpię, bo przejściowo mieszkam w domu z prysznicem. No i lubię czytać przy jedzeniu, najbardziej przy śniadaniu. Tu też można świetnie książkę pobrudzić, niedawno zrobiłem fajną plamę na okładce Tysiąca sztuk awangardowych Kennetha Kocha w tłumaczeniu Piotra Sommera. Pięknie wydana książka, naprawdę, a z plamą na obwolucie wydaje się jeszcze piękniejsza. Trzecia opcja to oczywiście łóżko. W komunikacji, na przykład w pociągu czy w busie, zawsze mam bardzo ambitne czytelnicze plany, z których niestety nic nie wychodzi, bo w komunikacji wygrywa sen – w podróży jednak najbardziej lubię sobie kimnąć. Są takie biedne książki, które ciągle wożę ze sobą w plecaku, myśląc, że poczytam je w metrze. Ale chyba nigdy mi się to nie udało. Natomiast jeśli chodzi o drugą część twojego pytania: nie, nie mam tak, że jedne książki są lepsze na wakacje na plaży, a inne na ponure zimowe wieczory.

Czyli nie czujesz odrazy do pożyczania książek?

Nie, jedyny problem z pożyczalskimi to kwestia tego, czy oddadzą, czy trzeba będzie im się przypomnieć. Ale kiedy już sobie te pożyczone książki trzymają, spokojnie mogą je podniszczyć.

Wiedzą o tym?

No właśnie raz miałem problem jak gdyby w drugą stronę, bo książka, którą pożyczyłem, rozleciała się, a osoba, która miała mi ją zwrócić, męczyła się niepotrzebnie, bo miała wyrzuty sumienia. A ja byłem z niej nawet trochę dumny.

Gdzie trzymasz książki, które chciałbyś wreszcie przeczytać? Masz coś w rodzaju nocnego stolika? Czy może stosiki książek rozsiane po całym domu?

Wszystkie książki – moje, mojej żony i mojej córki – próbujemy utrzymać w granicach regałów, tam powstają różne piramidy i tam panuje bałagan; jeśli gdzieś się wylewają, to najczęściej na parapety. Parapet jest takim przedsionkiem, czyśćcem. Trochę też komoda. Do tego dochodzi mój plecak – o przewożonej w nim książce już wspominałem, tej do czytania w metrze. Ona ma największego pecha.

Co cię najbardziej ciekawi w dzisiejszej literaturze?

Nie potrafię na to odpowiedzieć w jakiś wiążący sposób. Bo może mnie zaciekawić wszystko. Czasami jakieś emocje, jakieś hiperludzkie, hiperrealistyczne dotknięcie. Czasami technikalia, kiedy indziej odwaga czy bezkompromisowość danego autora. Łatwiej mi określić, co mnie zniechęca – zachowawczość, średniość, poprawność; są takie książki, których równie dobrze mogłoby nie być. I w sumie lepiej, żeby ich nie było. Zniechęca mnie nadmierne gadulstwo, gawędziarstwo, mędrkowanie. Nienawidzę tego.

Czyli wszystkie Czarodziejskie góry, Brochy, Musile – to nie dla ciebie?

Czarodziejska góra jest nie dla mnie, zdecydowanie. Wzorem rzeczy „dla mnie” jest proza Franza Kafki. Tam – na poziomie fabuły – cały czas coś się dzieje, nie nudzę się podczas lektury nawet przez chwilę. Albo Bakunowy faktor Johna Bartha. Jestem z tych czytelników, którzy omijają opisy przyrody i unikają jak ognia różnego rodzaju rozmyślań, dywagacji. Natomiast pewnie jakiś wyjątek by się znalazł… O, Henry Miller, w jego utworach występuje taki narrator, którego z założenia nie znoszę, gaduła. Ale w jego przypadku to gadulstwo zupełnie mi nie przeszkadza.

To czym się kierujesz przy wyborze?

Czytam trochę autorami, a trochę prawem serii, bo jestem nie tylko czytelnikiem, ale i zbieraczem literatury, moje książki stoją na regale pogrupowane seriami. Królową jest czarna seria PIW-u. Cierpię, kiedy wydawnictwo jest niekonsekwentne w wydawaniu „swojego” autora: taka Susan Sontag w Karakterze, w kilku różnych wysokościach – to jest prawdziwa zbrodnia. Albo jak liternictwo na grzbiecie jednej książki Franza Kafki wydanej przez PIW nie pasuje zupełnie do drugiej, wydanej przecież tylko chwilę później. Koszmar.

Natomiast najbardziej wiarygodnym źródłem informacji o autorach, których warto przeczytać, pozostaje dla mnie „Literatura na Świecie”.

Masz swoich ulubionych krytyków, czy starasz się znajdować nowe lektury na własną rękę?

Teksty krytyków czytam, często nawet z przyjemnością, ale raczej nie traktuję ich jako przewodników po świecie literatury. Dla mnie jednak tekst krytyczny to kolejny tekst literacki – autonomiczny etap zabawy, a nie rekomendacja czy ocena, jak na Filmwebie.

Co w jakiś sposób potwierdzałaby twoja recenzja [Ka] Marcina Sendeckiego, którą publikowałeś w „Wizjach”, bo dowodzi, że nawet krytyka literacka może wyglądać jak Pierwsza świetność Leopolda Buczkowskiego. Albo strony, które prowadzisz na Facebooku, gdzie w różnych ciekawych konfiguracjach zestawiasz książki z produktami spożywczymi czy kosmetykami. Wracając jednak do głównego wątku – nie ma więc takich gatunków, które programowo by cię odrzucały? Czy może jednak krzywisz się, kiedy słyszysz słowo „fantastyka”?

Science-fiction to akurat jest mój konik, a przynajmniej był. Philip Dick, J.G. Ballard, Robert Silverberg, William Gibson – to autorzy, którzy mnie, jako pisarza, tworzyli, którzy mieli na mnie ogromny wpływ, szczególnie w młodości. Horrorów również trochę się naczytałem, twórczość Grahama Mastertona znam i nie mam nic przeciwko niej; gdybym miał wystarczająco dużo wolnego czasu, wróciłbym i do horroru. Jedyny gatunek, który mnie odrzuca, to kryminał. Nie mam w sobie ani krzty ciekawości, żeby czekać na odpowiedź na pytanie, kto zabił. Pewnie są jakieś antykryminały lub postkryminały, ale ktoś musiałby mi jakiś dobry polecić.

Przezornie nie polecam więc słynnej trylogii Świetlickiego. Coś jeszcze?

Bardzo lubię literaturę dziecięcą: z jednej strony Alicję w Krainie Czarów Lewisa Carolla i Czarnoksiężnika z krainy Oz Franka Bauma, ale i szwedzkie arcydzieła – Dzieci z Bullerbyn, Pippi, no i z nowszych produkcji Nusię czy Alberta. To są doskonałe i bardzo inspirujące rzeczy.

Powiedz mi więcej o swoich lekturach formacyjnych – z dzieciństwa i młodości.

Pierwszą książką, jaką samodzielnie przeczytałem, byli Trzej muszkieterowie. Pamiętam, że czytałem ją na czas, siedząc w kuchni u babci, podczas letnich wakacji. Potem nastąpił okres setek komiksów i fantastyki. Jeszcze później doszła poezja – pierwszym poetą, który zrobił na mnie duże wrażenie, był Ezra Pound. Był też moment czytania pasjami Szekspira. A moje dzieciństwo skończyło się chyba na Ashberym.

Czytasz (jeszcze) swojej córce? Podsuwasz jej jakieś książki?

Ma osiem lat – i tak, jeszcze spędzamy wspólnie czas przy czytaniu. Jesteśmy na trzecim tomie Harry’ego Pottera, spoko, nie jest to złe. Jesteśmy też po szwedzkich perełkach, które wcześniej wymieniłem i których czytanie sprawiało dużą frajdę zarówno mnie, jak i córce. W jednym z odcinków Nusi na ilustracji widać, że jej tata czyta American Psycho… człowiek od razu czuje się jak w domu.

Trochę zawodziły mnie polskie współczesne książki dla dzieci, aż w końcu trafiliśmy na Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek oraz Nowe przygody skarpetek Justyny Bednarek – i to jest petarda. Z lektur, które mogłyby w naturalny sposób do niej nie trafić, a których czytanie sprowokowałem, jest saga Pożyczalscy. Pamiętałem ją z własnego dzieciństwa i chciałem do niej wrócić. No i wspomniany Czarnoksiężnik z Krainy Oz, on nie jest dziś bardzo popularny, i jego też podstępnie podrzuciłem.

Masz jakiś e-czytnik? Próbowałeś korzystać z takich wynalazków?

Ola, moja żona, ma Kindla. Próbowałem parę razy coś na nim czytać, w razie potrzeby mógłbym jakoś z nim przeżyć, ale fanem nie jestem.

A czytasz teksty, które kiedyś napisałeś? Wracasz do swoich własnych utworów? Może mlaskasz z niesmakiem, że ująłeś coś w taki, a nie inny sposób?

Staram się unikać czytania samego siebie. To jest ten typ autoerotyzmu, od którego chciałbym trzymać się z daleka. I raczej zakładam, że lepiej dla mnie i dla mojego pisania, jeśli założę, że wszystko dotąd skopałem, a jedyną szansą na poprawę wyniku jest napisanie lepszej książki. Liczy się dla mnie to, nad czym właśnie pracuję, reszta to przeszłość, do której nie ma już po co wracać.

Do moich utworów musiałem wrócić tylko przy pracy nad Happy endem, wierszami zebranymi z lat 1994–2013. Teksty, których nie mogłem znieść, po prostu wyrzuciłem, resztę zostawiłem w spokoju, nie grzebałem w nich, nie poprawiałem jakoś drastycznie.

Piszesz w pracy – jak Gombrowicz, pod biurkiem – czy nie masz takiej możliwości? A w domu? W wannie pisać chyba nieco trudniej niż czytać.

Chciałbym – i w teorii nawet pewnie bym mógł – ale w praktyce za dużo mam pracy w pracy, żeby ten numer przeszedł. Natomiast wannę zostawmy już jako świątynię czytania. Gdybym jeszcze zaczął w niej pisać, mojej skóry nie uratowałby żaden balsam.

Piszę najzwyczajniej, przy stole, przy biurku, gdzie uda mi się usiąść. Bez rytuałów i miejsc uświęconych. Wieczorem, po dwudziestej trzeciej, kiedy większość obowiązków jest już ogarnięta.

Twoja bibliografia pokazuje, że czujesz się swobodnie we wszystkich formach – piszesz poezję, prozę, dramaty, wydajesz je naprzemiennie. Czy taki płodozmian jest potrzebny, żeby nie wpaść w rutynę? A może ta wielość sposobów wyrazu wynika z czegoś innego?

Nie czuję jakiegoś przymusu formy, to są dla mnie bardzo płynne kwestie – lubię pracować gdzieś na granicy gatunków. Nie jest to więc dla mnie płodozmian, tylko wieczna poligamia.

Za Cele dostałeś w zeszłym roku wrocławską nagrodę Silesius, jedno z najważniejszych poetyckich wyróżnień w Polsce. Czujesz teraz presję?

Raczej nie. Nie pisałem tej książki pod jakiekolwiek jury i jakąkolwiek nagrodę – i następnych też nie będę pisał z taką myślą. Silesius pewne rzeczy mi ułatwił, na przykład rozmowy z wydawcami, dodał mi też trochę wiatru w żagle, ale nie zmienił moich priorytetów i podejścia do pisania.

Ostatni strzał: nad czym teraz pracujesz?

Skupiłem się teraz na prozie, mam trzy powieści do napisania, to jest praca na kilka najbliższych lat. Najpierw Utrata, powieść pisana z trzech różnych perspektyw – mężczyzny, kobiety i dziecka. Historia rozpadu nie tyle nawet związku, co raczej świata. Potem Calineczka. Tunel, powieść wychodząca od wątku z baśni Andersena, historia Calineczki uwięzionej w tunelu z Kretem. Obie te książki mam już w dużej mierze napisane, pracowałem nad nimi od dawna, ale nigdy nie usiadłem porządnie, by je ukończyć. Trzecia powieść ma być grą z Zaginionym Franza Kafki, moją wersją zakończenia tego dzieła. Trochę to ambitne – planować napisanie trzech książek, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na nadchodzący koniec naszego świata, ale może zdążę; zamierzam grać jak orkiestra na Titanicu.

– rozmawiał Maciej Libich