Aktualności
Nocny stolik #40. Stanisław Aleksander Nowak: Literaturę powinno się traktować uczciwie
Prozaik, felietonista i dramatopisarz Stanisław Aleksander Nowak opowiada o fascynacji Hrabalem, Schulzem, zdradza, z powodu jakiego pisarza trafił do marynarki wojennej i co wtedy czytał, a także tłumaczy, dlaczego nie wyda kolejnych powieści.
Powtarza pan, że na jedną swoją stronę trzeba przeczytać sto cudzych. Z tego wynika, że przerzucił pan 90 tysięcy stron, bo „Galicyanie” mają ich prawie 900.
Rzeczywiście, jestem pisarzem czytającym. Może są tacy, którzy nie czytają, choć raczej nie wierzę w literackich Nikiforów.
Co ciekawe, nie studiował pan humanistycznego kierunków, tylko nauki polityczne i handel zagraniczny.
Zawsze jednak interesowałem się literaturą. Mój tata kochał książki. To się objawiało tym, że w latach 70. subskrybował wydawnictwa PWN-u – Encyklopedię, Atlas świata itp. I w tej Encyklopedii był wykaz literatury światowej, dwie strony tytułów od literatury staroindyjskiej do współczesności. Tata zadał sobie trud, żeby przeczytać wszystkie książki z tej listy. Czytał je po kolei i odznaczał na wykazie kropką. Wziąłem ze sobą potem tę Encyklopedię do marynarki wojennej, bo służyłem w wojsku, i też czytałem książki z tej listy.
Skoro służył pan w marynarce wojennej, to muszę spytać o Conrada.
Poszedłem do marynarki właśnie dlatego, że czytałem Conrada. Byłem nim zachwycony. Wziąłem nawet ze sobą PIW-owskie wydanie opowiadań „Tajfun”. Służba w Ustce była bardzo ciężka, ale co ciekawe ja poszedłem na ochotnika, ojciec mi to załatwił po znajomości, był pogranicznikiem. To był 1979 rok. I kiedy pewnego razu w jednostce starszy żołnierz, mat sprawdzał szafki, to znalazł u mnie tego Conrada. Niewiele myśląc, wziął i wyrzucił go do Bałtyku.
Doskonała scena.
Najzabawniejsze było jednak to, że potem, jak się dowiedział, że umiem dobrze pisać, przyszedł do mnie, żebym mu napisał list do dziewczyny. Byłem wówczas młodym marynarzem – kotem, którego wszyscy mogli ścigać, np. zmuszać do pracy od rana do godziny 22. I nagle przychodzi do mnie rezerwista, który paradował po okręcie już w różowym swetrze pod mundurem oraz w kapciach, w których po pokładzie mogło chodzić tylko stare wojsko, i on zaczyna mi się zwierzać. Bo skoro ja mam napisać mu list do dziewczyny, to muszę coś o niej wiedzieć. Choćby to, gdzie ma pieprzyki... Więc zacząłem dla niego pisać, a potem przychodzili też inni, którym pisałem listy za podwieczorek albo za załatwienie przepustki.
Czyli odmiana więziennego losu Hynka w „Galicyanach” to po części pańska historia.
Gdybym nie pisał, byłoby mi w wojsku naprawdę trudno. Ja po maturze, wychowany na programie języka polskiego – na romantyzmie i Mickiewiczu, a tam ludzie bez wykształcenia albo po wyrokach mówiący grypserą. A dzięki pisaniu miałem życie jak w Madrycie. Stałem się powiernikiem starych żołnierzy, fucha niesamowita. Żartuję sobie, że zacząłem pisać za jedzenie i tak zostało do dziś, bo z tego się utrzymuję. A ponieważ byłem sygnalistą w jednostce, to poznałem też ciężar słów w sensie dosłownym. Dlatego że ćwiczyliśmy alfabet semaforowy, czyli nadawanie wiadomości za pomocą czerwonych chorągiewek. Kompania w Ustce codziennie się ustawiała w dwuszeregu, mat nadawał komunikat i ćwiczyliśmy. Kiedy coś nie wychodziło albo myliliśmy się, to zamiast chorągiewek musieliśmy brać cegły i nimi trzeba było nadawać. Jeżeli mat chciał nas ukarać, to dawał komendę „ucho”, czyli ręce wysoko nad głowę i trzeba było tak te cegły trzymać. Więc można powiedzieć, że znam ciężar każdej litery.
Kiedy opublikował pan swoje pierwsze teksty?
W pewnym momencie zacząłem drukować korespondencję w „Sztandarze młodych”. Przyjeżdżali też do Sanoka dziennikarze z Młodzieżowej Wszechnicy Dziennikarskiej, z którymi my, młodzi się spotykaliśmy. Opowiadali o swojej pracy, mieliśmy też praktyki w redakcjach. Związałem się wtedy ze „Sztandarem młodych” i z wojewódzkim pismem „Podkarpacie”, gdzie na pierwszej stronie drukowałem reportaże. Ale tak w ogóle to na lekcjach języka polskiego szło mi słabo. Wolałem czytać egzystencjalistów – Camusa i Sartre’a – niż lektury szkolne.
A poza egzystencjalistami, jakie były pańskie młodzieńcze fascynacje literackie?
W ogólniaku na wakacjach przeczytałem „Nędzników” Wiktora Hugo, którzy bardzo mi się spodobali. Podobnie też było z „Cichym Donem” Michaiła Szołochowa i „Ulissesem” Jamesa Joyce’a, którego przeczytałem oczywiście dla szpanu.
Dobrnął pan do końca?
Od dechy do dechy. Joyce mnie nauczył odwagi i uczciwości. Kiedy czytałem już jako dorosły człowiek jego listy, to zaskoczyło mnie, gdy on prosił brata, żeby ten ustalił, jakie drzewo rośnie na pewnej ulicy w Dublinie. Zaskoczyło mnie to, ale też rozumiem, dlaczego on to robił. Chodziło mu o stworzenie obrazu. Można napisać oczywiście „drzewo”, ale kiedy napiszemy „kasztan” albo „jarzębina”, to jest to już zupełnie inny obraz.
Czy nie jest to rodzaj kapitulacji wobec wyobraźni, takie dokumentowanie rzeczywistości?
To coś innego. Podoba mi się rozumienie sztuki w kulturze chińskiej. Chińczycy twierdzą, że nie chodzi o to, żeby sztuka odwzorowywała życie, tylko żeby działała jak życie. Można napisać bzdury, ale być może te bzdury będą działać jak prawdziwe życie. I to jest dla mnie sztuka – tworzenie świata, który jest trochę bajkowy, trochę prawdziwy. Weźmy na przykład moich ukochanych impresjonistów. Van Gogh namalował wspaniały autoportret, na którym ma żółte oczy, niczym ptak. A przecież takich nie miał. Czy ten autoportret jest mniej prawdziwy?
Malarstwo pana inspiruje?
Dużo czytam i oglądam wiele filmów, podobnie jest z obrazami, które bardzo mnie zajmują. Van Gogh kochał malarstwo do tego stopnia, że zapłacił za to najwyższą cenę. Czytałem, jak chodził do muzeum i na obrazie Fransa Halsa naliczył 27 czerni. Kto w taki sposób patrzy na obrazy? Pisał w listach do brata, że oddałby dziesięć lat z życia za dziesięć dni spędzonych przed obrazem „Żydowska narzeczona” Rembrandta. To był twórca, który naprawdę coś chciał powiedzieć. On nawet kiedy już zwariował, to jadł farby. Po co? Żeby zrozumieć malarstwo?
Miałem przez długi czas w mieszkaniu jeden z jego pejzaży w deszczu, świetnej jakości reprodukcję na papierze kredowym. I jak patrzyłem na nią, to aż chciałem podstawić pod ścianę miskę, żeby woda do niej skapywała, tak bardzo zmysłowa była ta wilgoć. Coś pięknego.
Wróćmy do literatury, do czasów kiedy odkrywał pan wielkich powieściopisarzy.
Przyszedł w końcu też czas na Fiodora Dostojewskiego i Brunona Schulza.
Ulubiona powieść Dostojewskiego?
„Idiota”, ogromnie się swego czasu Dostojewskim fascynowałem.
Kto jeszcze?
Hrabal – wspaniały pisarz, plakacista. Potrafił budować takie obrazy, które momentalnie stawały się metaforą. Miał fantastyczne pomysły, na przykład w „Pociągach pod specjalnym nadzorem” chłopak, który sobie podciął żyły, wyciągany z wanny wygląda jak Jezus. Naczelnik policji, którego wciąż obsrywają gołębie. Czy też scena pieczątkowania pupy. Albo rudowłosa dziewczyna, która wchodzi na komin w „Postrzyżynach” – to przecież scena jak na obrazie „Szał uniesień” Podkowińskiego.
Z kolei mistrzem opisu jest dla mnie Ryszard Kapuściński. Opowiada o miejscach poprzez emocje, to jest bardzo ważne. Wiesław Myśliwski też jest istotnym dla mnie pisarzem. Jego „Kamień na kamieniu” to podstawa, wzorowałem się trochę na nim, pisząc „Galicyan”, na takim jego chłopskim filozofowaniu.
Poezja?
O tak, bardzo mi się podoba precyzja wypowiedzi poetów. Czytam Szymborską, Tranströmera, Różewicza. Sięgam także po książki o poezji, np. Janusz Drzewucki napisał ciekawe „Lekcje u Różewicza”. U poetów podoba mi się to, że próbują się zmierzyć z czymś, co jest trudne do uchwycenia. Ktoś kiedyś obliczył, że amerykański żołnierz, żeby zabić jednego przeciwnika, musi wystrzelić 15 tys. nabojów. Snajperowi wystarczy tylko jeden. Poeta jest właśnie kimś takim. Jednym słowem potrafi ująć to, na co inni potrzebują setek stron.
A może mało wydaje się dzisiaj bardzo dobrej prozy, a większość to książki nieudane?
Patrzę na to inaczej. Warto czytać też słabsze książki i oglądać słabe filmy, żeby się uczyć, jak coś jest zrobione i gdzie twórca popełnił błąd, jeśli mu nie wyszło. Jak dzisiaj wracam do „Ulissesa”, to nie jest on dla mnie idealny ani w całości zachwycający, ale mimo to jest wartościową lekturą. Ja zresztą wiele razy potrafię czytać jedną książkę. Za każdym razem co innego zauważam. Wracam nieustannie do Schulza, zwłaszcza do „Sklepów cynamonowych”. Zachwycam się też Marquezem – nie tak dawno przeczytałem kolejny raz „Sto lat samotności”, choć moją ulubioną książką Marqueza jest „Kronika zapowiedzianej śmierci”. Uważam, że to najbardziej zwarta i poukładana z jego książek, choć to przecież nieduża rzecz, liczy ledwie sto stron.
Wracał pan po latach do Conrada?
Tak. I czytam go dziś już inaczej niż w młodości. Wydaje mi się nieco przegadany, trochę płaski – zbyt skupiony na fabule. Choć, umówmy się, to wspaniały pisarz. Nie mogę się za to przyczepić do Schulza. Nie znalazłem jeszcze słabych punktów w jego twórczości. To jeden z bardziej inspirujących twórców. Przejąłem od niego z całym dobrodziejstwem inwentarza pomysł na to, aby zwracać uwagę na porównania. On to gdzieś wprost stwierdził, że aby opisać świat, potrzeba porównania. Rzeczywiście, opisywana przez niego zima robi niezwykłe wrażenie. Człowiekowi robi się autentycznie zimno, gdy w lecie czyta o dniach, które „stwardniały od zimna i nudy, jak zeszłoroczne bochenki chleba”.
Wspomniał pan o filmach. Co pan ogląda?
Bardzo różnie. Z ulubionych filmów pierwsze przychodzi mi do głowy „Lśnienie” z Jackiem Nicholsonem, lubię też braci Coen. Kiedyś się dziwiłem, że mój tata lubił oglądać powtórki meczów. Emocjonował się, a przecież znał wynik. Tak samo mam z filmami. Często wracam do swoich ulubionych, powtarzam je sobie. Lubię Almodóvara, a także Tarantino, choć miewał słabsze filmy. Oglądam dla przyjemności, ale to też praca. Bo filmowcy na swój sposób są również pisarzami, a że jestem wzrokowcem, to staram się pisać tak, jakbym również tworzył obrazy. Lyncha za to ogromnie lubię, właśnie za malarskość jego filmów. On przecież, tak jak Andrzej Wajda, zanim zaczął kręcić filmy, studiował malarstwo.
Czyli nie stroni pan od popkultury. A czyta pan prozę gatunkową?
Sięgam do popularnych autorów m.in. Kena Folletta, Roberta Ludluma. Ciekawi mnie to, jak piszą. Zawsze czytam książkę na dwóch poziomach – jako czytelnik i jako kolega po piórze. Rozbieram samochodzik na części jak dziecko, bo chcę zobaczyć, co jest w środku. Ładnie to określiła Małgorzata Łukaszewicz, tłumaczka literatury niemieckiej, że to jest tak jakby patrzeć na dywan od drugiej strony – obserwować jak to jest wszystko poukładane. Na przykład Follett kiedyś powiedział, że stara się pisać tak, aby każda strona była interesująca i żeby czytelnik chciał przewracać je dalej. Zastanawiałem się, co by było, gdyby przywiązywać wagę nie tylko do strony, ale wręcz do każdego akapitu albo zdania? Do każdego słowa? Tak powstawali „Galicyanie”. Starałem się nie odpuścić żadnego wyrazu.
Wspominałem o moich fascynacjach malarstwem. Pomysł z językiem w „Galicyanach” wziął się od impresjonistów i postimpresjonistów. Oni malowali techniką puentylistyczną, nakładali takie różnokolorowe ciapki. Ja postanowiłem podobnie namalować „Galicyan”, tylko że tymi ciapkami były słowa. Można to porównać do rzymskich mozaik. Starałem się żeby każdy element, pojedynczy drobny kwadracik był prawdziwy. I żeby one wszystkie razem tworzyły wspólny obraz.
Dużo powstało w ostatnich latach w Polsce prozy opowiadającej o prowincji. Czyta pan te książki i porównuje je z „Galicyanami”?
Jest wielu utalentowanych młodych pisarzy i pisarek, ale przede wszystkim, kiedy pisałem „Galicyanów”, zależało mi na tym, żeby pokonać samego siebie. Tylko taka rywalizacja ma sens. Nie rywalizacja z Marquezem, nie z Myśliwskim, Hrabalem i całą plejadą świetnych pisarzy. Receptą na sukces jest stworzenie dyscypliny, w której się będzie najlepszym. Dyscypliny, w której tylko ja mogę startować. Uważam, że umiem pisać – nawet bardzo dobrze. Ale przecież nie ja jeden. W związku z tym nie rywalizuję z innymi, bo oni są lepsi w swoich dziedzinach. A przy tym jeśli będę pisać po swojemu, to nie doścignie mnie ani Marquez ani Myśliwski. Powiem więcej: ja piszę lepiej od Marqueza czy Hrabala.
Wie pan jak to brzmi?
Oczywiście, że wiem. Ale to nie koniec. Bo jednocześnie wiem, że Marquez, Myśliwski i Hrabal piszą lepiej ode mnie. A to dlatego, że każdy z nich pisze po swojemu. Chodzi o to, żeby stworzyć swój własny język poprzez obserwowanie siebie. Nie usiłować pisać sztucznie czy dziwnie, tylko znaleźć swój własny wyraz. I pisać tak, żeby mnie samemu się podobało. Nie chodzi mi o niedocenianie czytelnika, przeciwnie. Jeżeli piszę tak, żebym ja sam był zadowolony, to znaczy, że piszę uczciwie. Wierzę, że ktoś, kto przeczyta moją twórczość, zrozumie mnie i doceni.
Czyli nie jest pan miłośnikiem zestawień, rankingów i literackich podsumowań.
Zestawianie ze sobą pisarzy może ma sens dla ludzi, którzy się szczegółowo interesują literaturą i jej historią, ale generalnie to literaturę powinno się traktować uczciwie. Jak miłość, w sposób czysty. Dlatego obiecałem sobie, że nie napiszę drugiej książki pod swoim nazwiskiem.
Dlaczego?
Bardzo podoba mi się procedura przesłuchania muzyków do Filharmonii Wiedeńskiej. Na scenie za kurtyną siedzą kandydaci i grają, a na widowni zasiada jury, które ich nie widzi. Liczy się tylko muzyka. Przyjmą do orkiestry tego, który zagra najpiękniej. Mam wrażenie, że w literaturze tak nie jest, a czasami wręcz odwrotnie – niczym w studiu nagraniowym, gdy widzimy kto siedzi za szybą, ale nie słyszymy jak gra.
To trochę walka z wiatrakami. W literaturze nazwisko, czyli marka, też się liczy.
A mnie chodzi o to, żeby to wartość książki decydowała o tym, czy się ją wyda. Z „Galicyanami” udało mi się to i z tego jestem najbardziej zadowolony. Debiutant, którego nazwiska nikt nie znał i nagle jego tysiącstronicowa książka trafia do cenionego wydawnictwa, napisana jakimś prywatnym językiem… Mam prawo się domyślać, że im się spodobała. Tym bardziej, że ryzyko wydawnicze było duże.
Ale dziś już wiadomo – „Galicyanie” byli literackim wydarzeniem 2016 roku.
Proszę tego nie rozumieć jako odcinanie się od środowiska literackiego. Ja po prostu chcę mieć pewność, że to, co napisałem, jest coś warte. Każdy pisarz, a już ja z pewnością, potrafi pisać dobrze czy bardzo dobrze, ale potrafi też pisać tak, że zęby bolą. Zdarza mi się mylić. Czytałem książkę Marqueza, w której widać było szwy, już nie pamiętam tytułu – była po prostu słaba. Wydrukowali mu pewnie dlatego, że to był Marquez. A ja nie chcę, żeby mi drukowali wszystko, co napiszę. Chcę, żeby to przeszło przez uczciwe sito. Bo gdybym teraz wysłał jakąś bzdurę jako Stanisław Aleksander Nowak, to bardzo możliwe, że by mi to wydali. A ja chcę ciągle pisać pierwszą książkę. Dlatego powiedziałem sobie, że następna książka przejdzie tę samą drogę co „Galicyanie”. Że złożę ją pod nieznanym nazwiskiem do wydawnictwa. Jeżeli się spodoba, to proszę bardzo – niech wydają.
– rozmawiał Marcin Kube