Aktualności
Maciej Urbanowski, historyk literatury, krytyk literacki i edytor, opowiada o czytelniczych odkryciach, odzyskiwaniu arcydzieł, lekturowych kaprysach, poszukiwaniu głosów zepchniętych, o książkach, które warto wydać za granicą, Odysei, od której wszystko się zaczęło, a także o tym, że czytanie książki jest czytaniem drugiego człowieka.
Co pan teraz czyta?
Czytam dużo rzeczy naraz. Dzisiaj, wczoraj, jutro przede wszystkim Wspomnienia polskie Gombrowicza i literaturę wokół polskiej biografii Gombrowicza, czyli do sierpnia 1939 roku. Czytam trochę z zawodowego obowiązku, bo to kontynuacja przygody, jaką jest opracowywanie tekstów i przekazywanie ich dalszym czytelnikom. Czytam po to, żeby potem inni mogli lepiej zrozumieć ten tekst. Teraz czytam także Herberta, przygotowując się do konferencji Herbertowskiej we Francji.
A dla przyjemności? O ile coś takiego jest w pana przypadku możliwe.
Przyjemność miesza się u mnie w taki nieostry sposób z czytaniem, nazwijmy to, zawodowym. Ale w ramach tego czytania zawodowego też często bywa to przyjemnością. Jestem jurorem ogromnej liczby konkursów literackich. Sam jestem zaskoczony, że tak wielu. Nierzadko natrafiam w trakcie tej pracy na książki wartościowe i wciąż odkrywam autorów, którzy wydają się mi się szczególnie ciekawe.
Dużo zdarza się tych rzeczy wartościowych?
Z biegiem lat coraz trudniej wybrać takie książki. Lubię czasem porównywać czytanie do jedzenia.
Że człowiek się przeczyta?
Tak, bywa że jest taki moment przesytu czytaniem. Z drugiej strony przychodzi chwila, gdy wydaje nam się, że już dużo wiemy na temat literatury. Nasz smak jest tak wyrobiony, że już po paru stronach czujemy, iż znamy wartość książki, czym ona jest i że nas już nie zaskoczy. Ale mimo to nadal od czasu do czasu pojawia się książka mnie intryguje albo stawia nieoczekiwany opór i nie wiem, co o niej myśleć. Tak jest właśnie z Pamięcią Nadasa, którą od dłuższego czasu się delektuję. To książka z gatunku tych, z którymi trochę walczę.
Wakacyjnym odkryciem była dla mnie powieść Wiesława Helaka Nad Zbruczem, która ukazała się w Arcanach. To wspaniały obraz polskich Kresów, kontynuacja linii idącej od Nad Niemnem.
Ma pan takie poczucie, że Kresy są u nas nieobecne?
Był taki okres w latach 80., kiedy Kresy były szalenie modne. Potem nastąpił chyba pewien odpływ zainteresowania tą literaturą, ale wydaje mi się, że ona jest ciągle ważna, bo i pamięć o Kresach jest nam potrzebna. Kwestia rzezi wołyńskiej pokazuje, jak bardzo jest nieprzepracowane do końca przez literaturę, ale też przez nas, czytelników. Ciągle więc zdarzają się nam takie odkrycia jak Nadberezyńcy Czarnyszewicza… Charakterystyczne, że ta powieść wznowiona na początku lat 90. właściwie nie weszła wówczas do obiegu, a wydana przez Arcana w 2010 roku zrobiła niesamowitą karierę. Książki czasem muszą poczekać na swój czas i na swojego czytelnika. To sprawa cierpliwości. Z obu stron. Książka Helaka wpisuje się w ten nurt wielkie polskiej epiki, któremu patronuje arcydzieło Czarnyszewicza. Nie jest pisana z intencją rewizjonistyczną, lecz raczej afirmacji doświadczenia kresowego, polskiego, jednostkowego, pokazuje przy tym, czym Kresy były dla nas w sensie kulturowym i duchowym. Do tego jest pięknie napisana.
Moje lektury są jednak trochę kapryśne. Lubię, gdy książki same do mnie trafiają – gdzieś natknę się na nieznane mi nazwisko, ktoś mi coś poleci, przyśle. Ucieszyłem się, gdy dostałem zbiór Wierszy zebranych Konstantego Dobrzyńskiego, przedwojennego poety związanego z Prosto z mostu i endecją. Dobrzyński to poeta-robotnik, który zginął na początku września 1939 roku. Fascynująca postać, dobrze, że te wiersze zebrano. Autor tego zbioru Wojciech Rotarski wydał je con amore. Mnóstwo tu ciekawych informacji o tej części polskiej inteligencji, którą się od dawna interesuję.
Bardzo podobała mi się też biografia Herberta La poésie contre le chaos autorstwa Brigitte Gautier. Przeczytałem ją jednym tchem. Z francuskich lektur, zaraził mnie nimi kiedyś Bobkowski, przywiozłem też kolejną biografię – bo jak dzisiaj wszyscy lubię czytać o życiu pisarzy … To biografia prawicowego francuskiego prozaika i eseisty, Pierre’a Drieu La Rochelle’a, Une histoire de désamours Juliena Herviera, czyli jakby „Historia niemiłości”. To biografia trochę w duchu Rymiewicza, bo zbudowana z rozmaitych haseł, za pomocą których Hervier opisuje swojego bohatera.
Spodobał mi się również niewielki, z ducha conradowski reportaż Mateusza Janiszewskiego Ortodrama, o wyprawie na południe globu, do Argentyny, a potem na Antarktydę. To fascynujący opis podróż, która ma swój wymiar także duchowy. Czytam też najnowszy tom wierszy Wencla, Polonia aeterna. Towarzyszę i kibicuję Wenclowi właściwie od początku jego twórczości. Polonia aeterna to zbiór zaskakująco jasny na tle ostatnich zbiorów Wencla tom. Pokazuje polskość i patriotyzm w bardzo udany poetycko sposób.
Czytam publicystykę. Jak byłem ostatnio za granicą, sporo słyszałem o książce Murraya Przedziwna śmierć Europy. Ona wpisuje się w taki intensywny w XX i XXI wieku nurt, który ciągle wieszczy śmierć Europy, jej umieranie, samobójstwo. Rzecz Murraya jest głośna, dyskutowana w Anglii i Francji, inspirowana wydarzeniami ostatnich lat, głównie kryzysem uchodźczym. Ma wartość diagnozy i przestrogi.
Podczytuję też powieść Zaremby Zgliszcza. Jestem pełen podziwu dla autora za pomysł stworzenia powieściowego fresku powojnia. Widzimy górę i dół procesu zdobywania władzy przez komunistów i jej tracenia przez antykomunistów. Mam jednak w trakcie lektury poczucie jakieś niespełnienia. Czytam więc Zgliszcza trochę jak Nadasa: malutkimi porcjami, na raty.
Wspomniał pan, że wciąż literatura nierzadko pana zaskakuje. Zdarzył się panu w ostatnim czasie jakiś większy zachwyt?
Chyba największym zachwytem estetycznym była dla mnie wspomniana powieść Helaka, no i wiersze Wencla. Z tym że w przypadku Helaka było to mocniejsze, dlatego że nie czytałem jego wcześniejszych powieści. A przecież to autor z rocznika ’48, czyli rówieśnik Chwina i Nowej Fali, powiedzmy. Mamy tu więc rodzaj późnego debiutu, późnego wejścia do literatury – zaskakująco dojrzałego i ciekawego. Wiem, że nie wszystkim się ta proza podoba, ale jestem jej wielkim zwolennikiem.
Cofnijmy się trochę w czasie: jak zaczęła się pańska przygoda z literaturą? Albo inaczej: czy była taka książka, która obudziła w panu pociąg do książek?
Wydaje mi się, że pierwszą taką książką była Odyseja Homera. To mroki dzieciństwa, choć nie bardzo wczesnego. Najpierw był chyba włoski serial w telewizji, w którym pojawił się Odyseusz. Byłem tym niesłychanie zaintrygowany, zwłaszcza tym, jak Odys oślepia Polifema, i rodzice wypożyczyli mi książkę. Nie była to na pewno oryginalna wersja Odysei, tylko raczej prozatorska adaptacja, najprawdopodobniej Parandowskiego. To było dla mnie naprawdę duże przeżycie lekturowe i chyba wtedy poprosiłem rodziców, żeby mnie zapisali do biblioteki, no i zacząłem sam poszukiwać tych moich książkowych miłości.
Biblioteka w naszym domu nie była zbyt duża i raczej przypadkowa. Więc budowałem swoją od zera. Najpierw był okres dziecięcych zachwytów – literatura chłopacka z okresu PRL-u. Zwłaszcza Szklarski był dla mnie ważny. Każdą część historii o Tomku czytałem wielokrotnie. Niziurski, Bahdaj, Nienacki – to była literatura, którą pożerałem. Też kryminały – Sherlock Holmes, Agatha Christie, Joe Alex. No i komiksy. To były lektury dla czystej przyjemności, niezwykle intensywne, wielokrotne, budzące wyobraźnię, rodzące marzenia.
Kolejnym etapem było dla mnie liceum. Dzięki wspaniałej polonistce, profesor Zofii Rychel, zacząłem odkrywać poezję. Na pewno musiałem wcześniej czytać wiersze, ale to nie było dla mnie wtedy lektury ważne, prywatne. Dzięki profesor Rychel pierwszy raz usłyszałem o Herbercie i zacząłem czytać Pana Cogito. To była dla mnie lekcja, że literatura nie jest tylko przyjemnością, ucieczką od rzeczywistości w świat marzeń.
Nie jest samowystarczalna.
Tak, mówi o rzeczywistości. Nie jest tylko przygodą, wyprawą do Australii, budowaniem fikcyjnych światów, ale mówi o m o i m świecie, o rzeczach ważnych i bywa przy tym rodzajem intrygującej zagadki. Jest więc takim lepszym, trudniejszym „kryminałem”.
Pamiętam więc to olśnienie Herbertem. Prosiłem nawet tatę, żeby przepisał mi Pana Cogito na maszynie. Potem podczas słynnego spotkania z Herbertem w Kościele Redemptorystów na krakowskim Podgórzu dałem mu ten tomik do podpisu. Poeta był bardzo zdziwiony, spojrzał nieco podejrzliwie, co mu podsuwam. Ale ostatecznie wpisał mi dedykację.
Wtedy, w liceum, początek lat 80., lektury trochę same zaczęły mi wpadać do ręki. Zacząłem czytać prasę literacką, na przykład „Pismo”. Tam pojawiały się jakieś nazwiska, tytuły, które sprawdzałem. Niezwykłymi przeżyciami były dla mnie na pewno proza Schulza i Ferdydurke oraz Trans-Atlantyk Gombrowicza. Pamiętam, że chciałem wtedy pisać esej o Ferdydurke. To było już spotkanie z literaturą na serio. Odbywało ono się w określonym momencie nie tylko mojej biografii, lektury z okresu dojrzewania, ale też lektury okresu politycznej rewolucji. Do liceum poszedłem, gdy zaczynała się sierpniowa ekstaza wolności. Na ulicy Gołębiej wertowałem książki zakazane, z drugiego obiegu. Po stanie wojennym były kolportowane także w liceum. Polowałem na nie. Był to owoc zakazany, też niebezpieczny, więc tym bardziej pożądany. Ale znowuż pokazujący, że jest w literaturze jakaś siła. Boją się jej ludzi władzy, zakazują jej, bo lękają się, że może zmienić system, a więc i świat.
Literatura jako medium buntu.
Tak czytałem wtedy Gombrowicza, który jakoś mi tłumaczył mój bunt przeciwko otaczającej mnie rzeczywistości, zakłamanej, byle jakiej, fałszywej, z tymi wszystkimi komunistyczno-narodowymi frazesami. Gombrowicz wyzwalał z tej trudnej do rozplątania sieci.
Mocnym, ważnym dla mnie przeżyciem były wtedy też powieści Kundery i Škvorecký’ego. No i Rosjanie: Sołżenicyn, Wojnowicz, Bunin. Te książki powalały poznać świat, o którym bardzo mało wcześniej wiedziałem, ale też pokazywały literaturę, która cały czas jest opowieścią o rzeczywistości.
Gdybym więc tworzył własną historię lektur, pewnie zaczynałaby się od Odysei, ale myślę, że jednak cały czas byłem i jestem czytelnikiem literatury polskiej. Ona jest mi najbliższa, najważniejsza dla mnie, najciekawsza, choć jak pan widzi, mam tu, na stole, książkę pisarza francuskiego, mam Węgra. Ale większość z leżących tu lektur to polskie książki. I to mnie w literaturze najbardziej interesuje, bo moja rzeczywistość zawsze była rzeczywistością polską.
Co teraz pana najbardziej porusza w literaturze?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Jestem raczej wyznawcą klasycystycznej zasady je ne sais quoi, a więc nie do końca wiem, dlaczego coś mi się podoba. W tym sensie nie mam jakichś oczekiwań wobec literatury. Cały czas jestem trochę czytelnikiem naiwnym, który kieruje się własnym smakiem i instynktem, który mówi mu, że coś jest dobre.
Choć na pewno szukam cały czas w literaturze opisu doświadczenia historycznego, wspólnotowego, nawet politycznego – to mnie cały czas interesuje. Ciekawi mnie też w literaturze rodzaj politycznej niepoprawności, buntu, outsiderstwa. Oczywiście to bywa subiektywne. To, co wielu wydaje się buntem, dla mnie nim nie jest. Na przykład outsiderem jest dla mnie Helak, który pisze apologię kultury szlacheckiej, czyli idzie pod prąd rewidowania polskiej tradycji…
…kolonialnej.
Tak, mówienia, że byliśmy kolonialistami, że znęcaliśmy się nad chłopstwem i mniejszościami, że nasza kultura była właściwie kulturą wyzyskiwaczy, a przy tym nieudaczników. Szukam głosów przekory, ale też głosów zepchniętych jakby na margines przez to, co nazywa się dzisiaj mainstreamem.
Cały czas też wierzę, że literatura jest doświadczeniem piękna i to wydaje mi się w niej istotne, choć nie umiem tego piękna zdefiniować. Na pewno najbliższy jest mi jakiś rodzaj poetyki klasycystycznej, opartej harmonii, ładu, dialogu z tradycją, powagi, a nawet patosu. Ale mam też inną stronę swojego ja czytelniczego, pamiętam też ciągle o tym doświadczeniu Gombrowicza, mistrza groteski, farsy, nie odrzucam go, choć męczą, a nawet nudzą mnie dzisiejsi szydercy.
Zdarzają się panu nieudane powroty do dawniej fascynujących lektur?
Miałem taki powrót do Szklarskiego. W pewnym momencie przygotowywałem hasło o nim do Słownika biograficznego. Chciałem mu oddać hołd po latach, ale też ciekawiła mnie nie do końca jasna historia jego współpracy z prasą gadzinową w czasie II wojny światowej. Dzisiejsze lektury Szklarskiego, chyba siłą rzeczy, były pewnym rozczarowaniem. Dosyć szybko zrezygnowałem.
Myślę, że każda książka jest nam potrzebna na pewnym etapie biografii. Dlatego pewnym rozczarowaniem był dla mnie powrót przed paru do książek Kundery. A przecież Nieznośna lekkość bytu, Walc pożegnalny, Księga śmiechu i zapomnienia były dla mnie książkami niezwykle ważnymi.
Myślę, że najmniej zestarzał się Żart.
Być może tak. Pewien żar już przy lekturach nie wróci. Wielkim odkryciem w czasach studenckich był dla mnie Škvorecký. Wróciłem kiedyś do Tchórzy, ale już nie miałem wrażenia, że to książka formacyjna.
Skoro o tym mówimy, to jakie książki pana ukształtowały?
Na pewno Tchórze, Nieznośna lekkość bytu, Pan Cogito, Ferdydurke i Trans-Atlantyk. A w późniejszych latach taką formacyjną lekturą były roczniki tygodnika „Prosto z Mostu”. Pisałem pracę doktorską, czytając „Prosto z Mostu” i pisarzy z nim związanych: Stanisław Piasecki, Bolesław Miciński, Jan Mosdorf, Wojciech Wasiutyński, Czesław Straszewicz…
Potem ważne były dla mnie wszystkie książki, którymi zajmowałem się jako badacz. Koń na wzgórzu Eugeniusza Małaczewskiego, Goetel, Nadberezyńcy …
Bobkowski?
Tak, oczywiście. Pisałem o nim pracę magisterską, ale robiłem to con amore. Przeczytałem Szkice piórkiem i to było dla mnie niezwykłe doświadczenie. Dziennik buntownika, ale też człowieka wolnego i wielkiego pisarza jednocześnie. I, co w pewnym momencie było dla mnie ważne, kogoś z Krakowa, kto niedaleko od nas mieszkał. Do Bobkowskiego wracałem non stop. Szkice piórkiem nigdy mnie nie rozczarowały. Pewnie moja miłość do tej książki nie jest tak intensywna jak wtedy, ale jest trwała.
Swoją działalność naukową widzę trochę jako spłatę długu wobec pisarzy, którzy dali mi chwilę przyjemności, mądrości, ukształtowali mnie w sensie duchowym. Staram się spłacać ten dług, na ile mogę, i staram się go spłacać tej literaturze, którą najbardziej kocham, czyli literaturze polskiej.
Jacy polscy pisarze nie są pana zdaniem odpowiednio doceniani za granicą?
Pytanie, co to znaczy doceniani. Czy myślimy tylko o tłumaczeniach, czy o realnym zaistnieniu. Zdaję sobie sprawę z tego, że większość pisarzy, którymi się zajmuję, nie istnieje mocno w świadomości czytelnika polskiego, a cóż dopiero mówić o niepolskim! Choćby Karol Ludwik Koniński, którego świetne dzienniki z czasów okupacji – metafizyczne, religijne – a także publicystykę wydawałem… Chciałbym, żeby jego zapiski doczekały się wydania w którymś z głównych języków europejskich.
To może właśnie tak spróbujmy to pytanie ustawić: co by zasługiwało na przekład?
Na pewno Brzozowski, o którym napisałem książeczkę. Nie ukazał się żaden jego wybór na angielski. Po francusku tylko Pamiętnik. A być może właśnie Pamiętnik i Listy Brzozowskiego byłyby najlepszy wstępem do niego. Niedawno wyszedł pierwszy włoski przekład wyboru jego tekstów. Ale czy i jak na nie zareagują Włosi, trudno powiedzieć. Wierzę, że kiedyś ktoś się tym zachwyci. Czytanie wymaga – powtórzę – cierpliwości.
Inne książki? Szkice piórkiem były tłumaczone w wyborze na niemiecki i francuski, ale wydanie angielskie też byłoby czymś ważnym dla kariery tej książki i tego pisarza.
Z literatury współczesnej cały nurt klasycyzująco-religijny, bo mam wrażenie, że literatura polska po 1989 roku jest znacznie bardziej zróżnicowana niż to, co jest tłumaczone. Oczywiście trudno narzucać tłumaczom jakieś wybory, oni najlepiej wiedzą, co interesuje ich czytelników. Ale eseistyka Rymkiewicza, np. Kinderszenen czy Wieszanie, na pewno zasługuje na przekład. Ona jest oczywiście bardzo polska, ale przecież ciekawa od strony formalnej. Nie przypadkiem przywołałem wcześniej biografię Drieu. Poza tym eseistyka Rymkiewicza wychodzi poza kwestie czysto narodowo-historyczne, wychodzi w stronę egzystencji i metafizyki. Poezja Rymkiewicza, poezja Wencla – to są przykłady rzeczy, które mogłyby wyjaśnić czytelnikowi zagranicznemu sposób myślenia sporej części Polaków, naszą historię, ten rodzaj spojrzenia i wrażliwości, który nie jest chyba rozumiany na Zachodzie.
Ciekawe, że na Zachodzie wolą tłumaczyć polskie reportaże na temat Czech, Gruzji, Rosji, Afryki…
Ale mamy też dość mało reportaży polskich na polskiej prowincji. Teraz się to trochę zmienia.
Nie ma kogoś takiego, jak przed II wojną Ksawery Pruszyński czy nawet Melchior Wańkowicz albo Wanda Melcer, która napisała Czarny ląd o getcie żydowskim w Warszawie.
Wydaje mi się, że coś, co kiedyś krytyki literacki Marek Zieliński nazwał „ucieczką z Polski”, rzeczywiście w naszej literaturze było. Poniekąd można to zrozumieć. Był to efekt zachłyśnięcia się otwarciem, wolnością podróżowania, chęcią zobaczenia świata.
Trudno byłoby chyba polecić reportaż z ostatnich lat, który pokazywałby taką szeroką panoramę Polski.
Ja miałbym z tym kłopot. Jestem wielkim miłośnikiem literatury dwudziestolecia międzywojennego i od razu przychodzi mi na myśl tytuł książki Pruszyńskiego Podróże po Polsce. Znajdziemy tam reportaż o Łodzi, która głosuje na Narodową Demokrację. Pruszyński się nie gorszy, nie przyjmuje pozycji nauczyciela, tylko próbuje zrozumieć i wytłumaczyć procesy, których jest świadkiem. Pisze z pozycji interesującej literacko, w której nie ma mentorstwa i cywilizowania Polaków, która irytuje w części dzisiejszej literatury tego typu.
Wspominał pan o długu wobec pisarzy. Czy zadaniem literaturoznawcy jest według pana odpominanie zapomnianych arcydzieł?
Trochę tak. W ten sposób mi się to ułożyło, na pewno nie był to z góry powzięty projekt intelektualny czy historyczno-literacki. Ale generalnie ciekawe wydaje mi się przypominanie tych pisarzy, nurtów, środowisk, które zmarginalizowano. Częściowo, a nawet w dużej mierze, w PRL-u, na skutek bardzo świadomej polityki kulturalnej komunistów, którzy amputowali całe połacie polskiej literatury i pamięci albo pokazywali je w karykaturalnym świetle. W tym sensie odpominanie arcydzieł, przypominanie ich, polowanie na arcydzieła wydaje mi się celem mojego czytania i pisania sprawozdań z tego czytania. Czasem lubię przywoływać w tym kontekście słowa Konińskiego o wdzięczności dziejowej wobec tych, którym zawdzięczamy swoją egzystencję.
A zdarza się panu dawać znajomym książkowe prezenty?
Teraz rzadziej, ale zdarza mi się. Z biegiem lat staram się być tu możliwie wybrednym. Staram się, żeby były jak najbliższe ich zainteresowaniom i pasji, żeby były cenne jako pamiątka, ale też jako lekturowa „strawa”. Czasem daję książki z mojej biblioteki. Zwłaszcza gdy wiem, że kogoś ucieszy prezent, jakim jest na przykład pierwsza edycja Pamiątek Soplicy, powieść z dedykacją Feliksa Burdeckiego, albo Wiersze zebrane Herberta. Myślę, że książka wybrana szczególnie starannie może być świadectwem przyjaźni, wdzięczności, ale czasem także wskazaniem drogi czytania i postępowania.
Co pan czytał w dzieciństwie córkom?
Czytaliśmy – z żoną – dużo. Na pewno klasykę: wiersze Tuwima, wiersze Brzechwy, Kroniki Narnii. Astrid Lindgren, Roalda Dahla. Lindgren to była moja młodzieńcza fascynacja, którą udało się przeszczepić córkom.
Dużo czytaliśmy, było też trochę wymyślania bajek, robiliśmy teatrzyki. Efekt był taki, że starsza córka czytała młodszej, starsza skończyła polonistykę, młodsza była w liceum w teatrze.
Oczywiście miałem ten kłopot, że pewne moje fascynacje z dzieciństwa córkom już nie bardzo pasowały. Próba podrzucenia im Szklarskiego czy Nienackiego…
…za bardzo chłopięce teksty?
Być może tak, ale mam wrażenie, że literatura młodzieżowa i dziecięca jest często zbyt mocno zakorzeniona w swoi tu i teraz. Każde pokolenie ma swoje książki. Łucja była wielką fanką Harry’ego Pottera. Dziewczyny czytały też Musierowicz, która mnie z kolei jakoś ominęła.
Czy jest jakiś pisarz, którego chciałby pan poznać osobiście, ale nie będzie miał już okazji?
Gombrowicza chyba nie chciałbym poznać, bo wiem, że bywał najczęściej srogim, groźnym, przepytującym swoich gości gospodarzem.
Ale już takiego Bobkowskiego bardzo chciałbym spotkać. Tu w Krakowie, albo we Francji, gdzie chętnie wybrałbym się z nim na jakąś wycieczkę rowerową, napił wina i pogadał o życiu.
Chciałbym poznać Andrzeja Trzebińskiego. Był dla mnie w latach postudenckich ważną postacią. Zginął, gdy był młodszy niż większość moich studentów. Ogromny i z powodu historii nie do końca spełniony talent. Miał magnetyczny wpływ na ludzi. Pamiętam, że Lesław Bartelski powiedział mi, że jedyny raz w życiu miał poczucie, że poznał geniusza. Mówił o 20-letnim Trzebińskim.
Chciałbym też poznać Brzozowskiego. To pisarz, który towarzyszy mi od liceum, od bardzo chaotycznej, ale mocnej lektury Legendy Młodej Polski.
Czytam pisarzy, których lubię jako pisarzy, ale też po prostu jako ludzi, jako osobowości, które mi się z tych książek jakoś wyłaniają. Czytanie książki jest dla mnie czytaniem człowieka, poznawaniem drugiej osoby, innego widzenia świata, rodzajem nawiązywania przyjaźni, wychodzenia z samotności.
Lektura jako próba empatii?
Trochę tak. Ale nie do końca bliska była mi kategoria „romansu z tekstem” Błońskiego, zwłaszcza rozumianej jako rodzaj hermeneutyki bądź personalizmu, który chce zrozumieć każdego i zaakceptować wszystko. Myślę, że mam na poły instynktowne rozeznanie, którzy pisarze są mi bliscy czy mnie pociągają. Są przecież twórcy, których nie lubię – nudzą mnie albo po prostu wkurzają wizją świata, osobowością, estetyką. Mam taki swój salon odrzuconych. Zwykle zresztą o nich nie piszę.
rozmawiał Krzysztof Cieślik