Aktualności

fot. Dariusz Gackowski
06.03.2020

Nocny stolik #38. Michał Tabaczyński: Mogę sobie pozwolić na wybredność

Michał Tabaczyński, eseista, tłumacz i krytyk literacki, opowiada o swoich ludziach, cudownej bezczelności Davida Fostera Wallace’a, pięknej plejadzie polskich eseistów, pokracznych tłumaczeniach, czytelniczej wolności, a także o byciu młodszym krewnym Gospodinowa i synem Bieńczyka.

Co ostatnio czytałeś?

To jest zawsze bestialskie pytanie. Wiadomo. A kiedy jeszcze zadane znienacka, potrafi wprawić w prawdziwy stupor. Przynajmniej mnie. Co ostatnio czytałem? Wszystko, oczywiście. Czytałem wszystko, co trzeba, jestem na bieżąco, śledzę wszystko, pewnie. Ale co konkretnie? A to nie wiem. Jestem dziecięco bezradny. Ale jak już się z tego stuporu otrząsnę, to wiem. Przynajmniej mniej więcej, bo w moim przypadku to jest czytanie chaotyczne, zawstydzająco kapryśne.

Przede wszystkim czytam to, co mi jest potrzebne do pisania. A że piszę o Robercie Burtonie, to czytam intensywnie jego „The Anatomy of Melancholy”. Ale można to czytać stale, bo po pierwsze, to przebogaty tekst, gęsty, encyklopedia świata. A po drugie, ma jakieś 1300 stron. Czytam to oczywiście chaotycznie i często przypadkowo, kartkuję, wracam do fragmentów, które dobrze znam. Ostatnio się zastanawiałem, czy przeczytałem całość. Od pierwszej do ostatniej strony? Nigdy, to wiem. Może jeszcze kiedyś to zrobię. Ale czy te fragmenty się składają na całość? Pojęcia nie mam. W każdym razie czytam dalej.

To zatrzymajmy się na ostatnich tygodniach.

Nowości, wiadomo, mam złudzenie, że trzeba, ale i ciekawość, to jasne. Eseje Sebalda, „Cieśniny” Nowickiego, opowiadania Lispector i Sołtysa z „Nieradości”, „Żółte światło” Pilcha, „Dom kłamczuchów” Kosztolányiego, a teraz – nie skończyłem jeszcze – „Pamięci pamięci” Marii Stiepanowej.

Są też lektury starsze albo ponowne. „Grzech słodkiej Anny” Kosztolányiego – do kompletu z opowiadaniami – to drugi raz, ale prawie nic nie pamiętałem. I Wurtzel, bo zmarła i pomyślałem, że może coś o niej napiszę i, chociaż nadal nie mogę się do niej przekonać, to w końcu mój człowiek. No i po angielsku i czesku się starałem. „Essays One” Lydii Davis, jedna z moich ulubionych pisarek, może nie tak zachwycające jak jej proza, ale nadal świetne. I „Výstup Jižní věží” – zbiór eseistyki i publicystyki Jáchyma Topola.

O poezji nie mówię nawet, bo tu dopiero chaos. Więcej grzechów nie pamiętam.

A jakbyś miał wymienić swoich ludzi, to kto by to był? I dlaczego? oczywiście gdybyśmy mieli o tym porozmawiać obszerniej, to zajęłoby nam to kilka godzin, więc może skupmy się na ostatnich latach.

Tak, rozumiem, że zostawiamy klasykę i archeologię mojego czytania, moich odwiecznych ulubieńców. Tu jest mi łatwiej, przynajmniej trochę. Moi ludzie w kolejności przypadkowej: Norman Manea, David Foster Wallace, Karl Ove Knausgård, Georgi Gospodinow, Don DeLillo. A zawsze mówię, że nie lubię długich książek, bo nie mam na nie siły. Teraz dopiero widzę, jak bardzo sam siebie nie znam.

Ale długość to jedno. Część z tych pisarzy to są też autorzy wyjątkowo męczliwi. Ależ jaka to jest cudowna męka! Wallace i DeLillo szczególnie, wiadomo. Można ich bez problemu wymieniać razem, bo ich bliźniaczość jest oczywista. Nie tylko dlatego, że Wallace się do niej skrycie przyznawał: dobrze, że mnie porównują do Pynchona, bo dzięki temu nie zauważają, ile biorę z DeLillo – jakoś tak mówił. Wallace? Co o nim powiedzieć? Gigant, który obezwładnia, ale jednocześnie gigant niebywale niefrasobliwy. I to połączenie geniuszu i niefrasobliwości daje to niezwykłe wrażenie. Wallace’ologia jest już przecież gałęzią literaturoznawstwa, całym przemysłem naukowo-wydawniczym, a jego nadal można czytać właśnie niefrasobliwie. Mój człowiek w znaczeniu podstawowym, ale też nie sądzę, że można być jego epigonem, a nawet jeżeli można, to zupełnie nie warto i trzeba się starać ze wszystkich sił tego unikać. Bo Wallace to przede wszystkim wyzwanie i bezczelnie – bo to cudownie bezczelny pisarz jest – wysoko zawieszona poprzeczka, dla każdego, kto próbuje czytać. A tym bardziej: pisać.

Z DeLillo niby jest inaczej, bo jest od Wallace’a przystępniejszy jednak. A może ja go widzę trochę inaczej, bo chyba bardziej nawet podziwiam jego powieści, które są zazwyczaj niżej oceniane, jak choćby „Gwiazda Ratnera” czy „Mao II”. Ale to inna sprawa, bo w ogóle mam skłonność do rzekomo gorszych dzieł wielkich pisarzy. Więc właściwie każda książka DeLillo ma tę właściwość, która jest najbardziej czarowna. Nie chodzi o historię, perspektywę, obraz, bohatera – to wszystko ma oczywiście doskonałe, ale dla mnie jego wielkość tkwi w języku. Rzecz nawet nie w stylistycznej finezji. Opowieść się toczy mniej lub bardziej, to drugie rzadziej, wartko, podawana jest ładnymi zdaniami, które co jakiś czas eksplodują. Różna jest natura tych wybuchów – myśl, styl, ironia. Jednak nie zmienia się ten model.

W tym kwintecie jedno nazwisko mnie trochę zaskoczyło: Manea.

Norman Manea z kolei to dawniejsza, ale za to trwała fascynacja – pisarz niezwykły w swojej skromności i odwadze. Wydane dawno temu opowiadania, a szczególnie eseje, w których pokazywał życie pisarza pod rządami „Klauna Karpat” zachwycają i nie dają się zapomnieć. Ale to „Powrót chuligana” jest dopiero niezwykły – kontynuuje i wątki esejów i opowiadań, na dodatek zmieszane z dziennikiem podróży, wspomnieniami i tak dalej. Powieść-niepowieść, forma ryzykowna, ale wspaniała. Przy okazji pokazuje, jak złudna i krucha jest wolność w Europie Środkowej – to, co się działo w Rumunii po upadku dyktatury, jest wielką zapowiedzią dzisiejszego stanu krajów naszego regionu, także Polski. Wychodzi na to, że pisarz nostalgiczny jest też proroczy. Jego najważniejszej powieści nie mamy po polsku – „Czarną kopertę” czytałem po angielsku, podobnie jak fenomenalne nowele, szczególnie „Biografia Robot” czy wstrząsające „Przesłuchanie”. Nieznany szerzej gigant – takich lubię najbardziej.

Knausgård to oczywiście potwór słów, mistrz słowotoku, wzór rozmachu. Podzielam to uczucie, jakim co i rusz dzielili się krytycy, że nie wiadomo właściwie, na czym polega to mistrzostwo, gdzie tkwi tajemnica jego atrakcyjności. Podzielam, ale mnie to nie dręczy. Czytam go z rosnącą fascynacją. I tym bardziej podziwiam „Moją walkę”, że w kolejnym cyklu pokazał, że nie jest niewolnikiem tej formy, ale że przecież potrafi inaczej. Do teraz nie rozumiem zastrzeżeń krytyki dotyczących tego drugiego cyklu, ale to może odzywa się moja skłonność do tych rzekomo gorszych dzieł wybitnych twórców.

Gospodinow to znów inny mistrz: gdyby twórcy realizmu magicznego mogli wtedy przeczytać Gospodinowa, literatura latynoamerykańska uchroniłaby siebie i nas przed tym zalewem kiczu! To jest pisarz sentymentalny, który umie uciec z pułapki sentymentalizmu, potrafi się wykręcić z każdej zresztą pułapki, w jaką się z rozmysłem – jak sądzę – pakuje. Przeczytałem go ponad dekadę temu w „Literaturze na Świecie”, później były dwie niewielkie książki, pyszne, no ale dopiero teraz dostaliśmy „Fizykę smutku”. Finezyjna w każdym wymiarze: historii, stylu obejmującego wszystkie poziomy języka, pomysłów formalnych. Bezczelnie uważam się za jego młodszego i biedniejszego krewnego.

Na koniec jeszcze, bo moja fascynacja nią jest dłuższa, ale też nieprzemijająca. Dubravka Ugresić. Niepowtarzalna. Ma ten rodzaj stylistycznej i myślowej bezkompromisowości, którą porównałbym do największych moich literackich miłości, do Brodskiego choćby. No i moja w sensie bliskości kulturowej. Środkowoeuropejka z katolickiego kraju, mówię o Chorwacji samej, oczywiście, kraju o silnej predylekcji do nacjonalizmu. Wzór piękna, skromnej niezłomności, potężnej inteligencji.

A z polskich autorów coś cię szczególnie porusza?

Polscy autorzy poruszają mnie, oczywiście, wszyscy i porusza mnie w nich wszystko.

Ale jeżeli miałbym mówić znów o moich ludziach, to tu wielkiego zaskoczenia raczej być nie może: Magdalena Tulli i Marek Bieńczyk. Tulli to prawdziwa mistrzyni: niezwykłe skupienie i piękno, krystaliczny styl i niezwykła inteligencja, piekielna po prostu. A do tego jeszcze ta niewzruszona prawość pozbawiona moralizatorstwa. Nie wiem, czy w tej dość skromnej i niezwykle jednak integralnej twórczości można wprowadzać jakąś gradację, ale jeśli byłoby trzeba taką operację przeprowadzić, to „środkowa” Tulli jest dla mnie największa: „Skaza” i „Tryby”. A Bieńczyk? Tu się od synostwa nie odżegnam, choćbym chciał, a przecież nie chcę. Chociaż mam nadzieję, że jestem takim krnąbrnym, zbuntowanym synalkiem, który rodzicowi robi kłopoty, nawet czasem przynosi wstyd. Tak musi być. Kiedy go czytam, mam wrażenie, jakbym widział go przy pisaniu: zaczyna skrępowany, niepewny każdego ruchu, jakby jeszcze nie czuł się dobrze w swoim ciele, nierozgrzany jeszcze zawodnik, który wchodzi w mecz z niepewnością. Ale to moment, bo za chwilę się rozkręca, jeden drybling, drugi, efektowny zwód, jeden czy drugi strzał, tak na próbę i piękna bramka. Ale radość jest krótka, nawet „cieszynka” jest jakaś wstydliwa, no i skrępowanie mu wraca. I tak od nowa. Oboje autorzy – i Tulli, i Bieńczyk – rozciągają tę swoją niezwykłą integralność pisarską na swoje zajęcia translatorskie. Ich przekłady da się czytać jako przedłużenie własnego pisania. Albo na odwrót, to właściwie obojętne. Jaeggy, Calvino czy Proust w wykonaniu Tulii czy Bieńczykowi: Barthes, Kundera, Cioran, Camus. Piękna całość.

Z moich, powiedzmy, rówieśników daj mi wymienić eseistów, bo siłą rzeczy są skryci. Za swoim pisaniem, ale i przed oczami szerokiej publiki, wiadomo. Adam Lipszyc, Grzegorz Jankowicz, Małgorzata Rejmer, Piotr Paziński, Olga Drenda, Paweł Mościcki. To jest dopiero piękna plejada! „Chaplin” Mościckiego czy „Bukareszt” Rejmer to są niezwykłe, zachwycające książki.

Rozmawiamy dużo o zachwytach. A zdarzyły ci się ostatnio rozczarowania? Jakieś nieudane powroty?

Cofam oskarżenie o bestialstwo z początku naszej rozmowy. To jest dopiero pytanie bestialskie. Gdzie zmieścić w pamięci rozczarowania, kiedy miejsca ledwo starcza na zachwyty?

Rzadko to doceniam, ale bywam jednak szczęściarzem. Na przykład w czytaniu. I nie chodzi mi o to, że trafiam na wyłącznie doskonałą literaturę, bo nie w tym rzecz. Chodzi o to, że interesując się literaturą, mogę sobie pozwolić na wybredność. Zazdroszcząc krytykom ich oczytania, zdolności do przyswojenia tylu liter i wszystkich przewag z tego wynikających, jednak się cieszę, że moim czytaniem może rządzić brak przymusu. Także tego wewnętrznego. Stąd moje mikre kompetencje w tym zakresie.

Ale wiadomo, że miałem kilka rozczarowań, niespecjalnie dramatycznych, ale jednak, więc się nie zamierzam tak zupełnie uchylać od tego pytania. To największe? „Ucho igielne” Wiesława Myśliwskiego uważam za najsłabszą powieść w jego świetnym przecież dorobku. Ale to wszystko nic w porównaniu z rozczarowaniem tłumaczeniami. I tu tego wspomnianego wcześniej Wallace’a spotkała kara, na którą naprawdę nie zasłużył. I przy okazji – polscy czytelnicy też na nią nie zasłużyli. I z drżeniem czekam na przekład jego opus magnum, czyli „Infinite Jest”, mając w pamięci, co z poprzednimi książkami zrobiła tłumaczka. Polska sława Davida Fostera Wallace’a jest zasługą niezwykłej siły tej literatury, która przebija się przez te pokraczne tłumaczenia, i wielkiej międzynarodowej sławy. Gdyby nie to, byłby zlekceważony jako pisarz trzeciorzędny.

To jest w ogóle arcyciekawy temat, bo rzadko mówi się o tym, jak wiele tracimy na złych przekładach.

Tak, ten Wallace jest tak ewidentny i – przy okazji – tak dla mnie ważny, że trudno go pominąć. Mieliśmy przypadki kuriozalne, oczywiście, jak choćby „Kanon” Kawafisa w tłumaczeniu Jacka Hajduka – na szczęście są inne, w tym najnowszy Ireneusza Kani, wielkie dzieło, nawet dla tych, którym, jak mnie, Kubiak już wszedł w głowę, w krew. Ale żeby nie mówić o konkretnych przykładach, bo to nie miejsce na krytykę przekładu, nie da się tego zrobić zdawkowo, powiem o czymś innym, co mnie zastanawia. Otóż nie mogę sobie przypomnieć przypadku, żeby w ostatnich latach jakiś przekład zmienił losy polskiej literatury, a to przecież jedna z jego mitycznych funkcji. Nie widzę, żeby polską prozę, poezję czy eseistykę coś przestawiło na nowe tory. Coś nowego, oczywiście. To nie musi być wina tłumaczy, chociaż w przypadku Wallace’a sądzę, że tak właśnie jest. A zdaje się, że to właśnie przekład Davida Fostera Wallace’a na polski mógłby wprowadzić do naszej nowej prozy jakąś zmianę. Za dużo pewnie musi się tu zbiec okazji: genialny autor, doskonały tłumacz, jakiś dotkliwy brak w literaturze języka docelowego, czasem też – temat. Każdy z tych warunków musi zostać spełniony. Tym razem się nie udało.

To może jeszcze zostając przy tematyce przekładowej: czego szukasz w dobrym przekładzie?

To oczywiście zależy od książki, trudno tu o uogólnienie. Bo powiedzieć najogólniej, że szukam doskonałości, to marna odpowiedź. Chociaż prawdziwa. Ale zdaje mi się, że standardy tak się obniżyły, że sama poprawność wydaje się oczekiwaniem jak najbardziej słusznym. Jeśli jednak miałbym jakieś maksymalistyczne oczekiwania, to takie, żeby przekład wypełniał jakąś dotkliwą lukę w języku docelowym, w jego literackim spektrum, w palecie jego możliwości. Czasem można się zadowolić samym tematem, to jasne, ale mnie interesuje coś więcej. Od poezji oczekiwałbym, żeby pokazywała języki, których brakuje. I nie muszą to być awangardowe i wytyczające nowe kierunki rozwoju przykłady, chociaż to zawsze cenne.

Ja sam akurat mam specyficzne w tym zakresie zainteresowania, które przekładają się na równie specyficzne moje aktywności. Tłumaczę głównie poezję i to niemal wyłącznie formalistyczną, najczęściej – rymowaną. Głównie z czeskiego. Żeby może odpowiedzieć ci uczciwie, na własnym przykładzie to pokażę – honorowo, bo można sprawdzić, czy mi się to udało i czy dobrze wybrałem. W książkowych wydaniach ukazały się dwa moje wybory wierszy czeskich poetów – obaj bardzo do siebie podobni: XX-wieczny klasyk Jan Skácel i mój rówieśnik Bogdan Trojak. Obaj operują tonem, który jest w polszczyźnie rzadki: to poezja o ludowym, czy – jak chciał Myśliwski – chłopskim rodowodzie, zakorzeniona w tradycji ziemi. I taki też korzenny, drążący często etymologię słów ma charakter. Poezja przyrody, która domaga się ekokrytycznej recepcji. Ale jednocześnie kunsztowna formalnie, bo często subtelnie i pomysłowo rymowana. I te trzy cechy: ta specyficzna praca w języku, ekologiczny temat i formalizm – to połączenie w polszczyźnie rzadkie: z jednej strony Tadeusz Nowak, z drugiej Jerzy Ficowski byliby tu rzadkimi odniesieniami w polskiej poezji. Przynajmniej tak to zdiagnozowałem. To, czego szukam w przekładzie, starałem się tu zrobić. Uczciwiej nie umiem odpowiedzieć.

Trochę bym zmienił temat. Co ci zostało z lektur z dzieciństwa?

Muminki, oczywiście! Moje pierwsze wspomnienie z nimi związane ma zresztą nielekturowy charakter. Musiałem być w I klasie, kiedy ktoś zapraszał dzieci na przedstawienie do osiedlowego domu kultury. Wymusiłem na dziadkach, żeby tam ze mną poszli. Mała, duszna, zaciemniona salka, nabita ludźmi. I aktorzy przebrani za małe trolle. Tak to pamiętam. I nagle, z tyłu wchodzi Włóczykij, idzie między rzędami widowni. Byłem przerażony i zafascynowany. Muminki są jeszcze ważniejsze dla mnie dzisiaj, mówię serio. To jest wielka literatura, a Tove Jansson była też przecież świetną pisarką dla dorosłych. Wplatałem Muminki do zupełnie poważnych szkiców, bo ich potencjał metaforyczny jest niewyczerpywalny. Nie znam większego dzieła przebranego za literaturę dziecięcą.

Skandynawskich klimatów było w moim dzieciństwie więcej. Lindgren, oczywiście, jej „Dzieci z Bullerbyn” i „Ronja, córka zbójnika” – czytałem ją córce, bo to piękna dziewczyńska opowieść. Ominęły mnie za to chłopackie lektury, nie czytałem Niziurskiego, Bahdaja. Pana Samochodzika lubiłem, i owszem, kilka „Tomków” zaliczyłem, ale bez szczególnej przyjemności. Natomiast moja matka czytała mi wiersze z „Antologii poezji dziecięcej” – najpewniej to wydanie z Biblioteki Narodowej. I tu można podejrzewać jakieś zarażenie poezją, może z tego się wzięło. Wśród tych wczesnych lektur matczynych – także „Król Maciuś Pierwszy”.

Ale najważniejsze dla mnie książki to „Skąd przychodzisz, Adamie?” – o człowieku prehistorycznym i antyczna seria Tadeusza Zielińskiego. No i ta najbardziej zaczytana – „Krajobraz z tęczą”. Moje dziecięce choroby są naznaczone jej obecnością. Czytałem to na okrągło, próbowałem kopiować te wszystkie obrazy, życiorysy artystów znałem na pamięć.

Co przyszło później, przed Bieńczykiem i innymi mistrzami? Czy miałeś taką książkę, po której pomyślałeś, że zajmiesz się literaturą?

Aż się wstydzę banału tej odpowiedzi: Kafka, oczywiście. Kto inny by to mógł być? Mokry sen każdego licealisty w moich czasach. Jasne, byli inni, przy których serce młodego snoba biło szybciej, na przykład – uważaj teraz! – Nietzsche. Do dzisiaj mam całą jego kolekcję kupioną w czasach liceum, bo wtedy w księgarniach pojawiły się te reprinty wydań Mortkowicza wypuszczone przez Wydawnictwo bis. Ale potem przyszedł Josif Brodski i pozamiatał. Chciałem być nim, po prostu. Nie wiem, czy on tego samego przypadkiem nie powiedział o Audenie. Ale prawda jest właśnie taka.

Czym Cię tak Brodski rozłożył na łopatki? O ile oczywiście da się to opowiedzieć.

Trochę się pewnie da, ale nie wiadomo na ile skutecznie. Czy ty wiesz, ile ja razy próbowałem coś o nim napisać? Później zupełnie zrezygnowałem, bo zdałem sobie sprawę, że jestem bezsilny wobec tej miłości. Że nie da się tego zracjonalizować. Że zostają banały i tautologie: kocham, bo kocham. Znamy to wszyscy chyba z życiowego doświadczenia.

Ale coś spróbuję opowiedzieć. Najpierw była poezja, to oczywiste. A zaraz potem – osoba, postać. Z jakichś wywiadów wzięta, wspomnień, wstępów – przypadkiem, bo w tamtych zamierzchłych czasach to mógł być tylko przypadek, kupiłem w jakimś antykwariacie „Reszty nie trzeba. Rozmowy z Josifem Brodskim” i książeczkę Jadwigi Szymak-Reiferowej. I tę „Literaturę na Świecie”, monograficzny numer z 1987. No i te dwa elementy – poezja i biografia – napędzały się wzajemnie. To był spójny obraz geniusza czy – na jedno wychodzi – geniuszu. Wydaje się, że z wierszem mógł zrobić wszystko. Nie było takiego rymu, którego by nie znalazł, nie było tonu, który nie byłby jemu dostępny, nie było tematu, którego nie mógłby dotknąć. Wszechwładza nad językiem, po prostu. Najzupełniej obezwładniająca.

A eseje?

Eseje były później. Jedne z najlepszych, jakie powstały. Szczególnie te autobiograficzne czy na autobiografii bazujące: „Znak wodny”, „Sztuka dystansu”, „Przewodnik po przemianowanym mieście” (Krzysztof Siwczyk powtórzył ten jego gest w swoim gliwickiem eseju przecież!), no i „Łupy wojenne”, „W hołdzie Markowi Aureliuszowi”. A „W półtora pokoju”! Daj spokój, nie mogę się oprzeć, żeby nie wymienić choćby tytułów! „Po podróży”! „Ucieczka z Bizancjum”! A reszta? Nie potrafię przestać! Źle powiedziałem, autobiograficzne są wszystkie, nawet ten suchy „O tyranii”. W nich wszystkich jest to, co przytłacza, zniewala – ale to jest cudna niewola. W każdym słychać ten jego głos, jakbym go słuchał, jakby mówił do mnie. Widać, że to pisał poeta, oczywiście, bo w tych prozach nie ma czasu na złapanie oddechu. Każde zdanie jest jak fajerwerk, każde kolejne to aforyzm. Eseje, w których każde kolejne zdanie zmienia kierunek marszu, biegu, truchtu – zależy, o czym akurat pisze. No i ta oryginalność myśli, żadnych banałów, żadnego powtarzania obiegowych opinii. Ale przy okazji – ta jego czułość i te zachwyty. No i w tym wszystkim – bezczelność! Czasami, wiadomo, znosiła go już za granicę, jak w tym sławnym poetyckim faulu „Na niepodległość Ukrainy”. Ale w esejach bezczelność sprawia, że chyba nie da się powtórzyć ich błyskotliwości. Jakby to powiedzieć: on nie tylko wszedł na K2 zimą, on sobie na tym szczycie zamieszkał. 

Czy gdybyś mógł się spotkać z jakimś nieżyjącym pisarzem, którymkolwiek, to byłby to właśnie Brodski?

Nie wiem, nigdy nie miałem takich marzeń. Z tym Brodskim, wiesz, bałbym się chyba, że się rozczaruję. Kochać na dystans jest zawsze łatwiej. A spotkać wersję siebie, o której się marzy, a którą się nigdy nie będzie – to jest przepis na psychiczną katastrofę chyba. Chętniej bym sobie zobaczył takie spotkanie na szczycie na przykład: Auden, a z nim przy stole Brodski i Merrill – dwaj jego literaccy „synowie”, którzy chyba żyli obok siebie, nie znali się raczej, przynajmniej w ich biografiach nie ma śladu żadnego kontaktu. Może się nawet nie lubili? Byłoby jeszcze ciekawiej. Ja bym sobie milcząco usiadł z boku.

Czekasz teraz na jakieś książki?

Wiadomo, że czekam na „Mesjasza”. Skoro już go widziano w Samborze, to może wreszcie dotrze.

Przed rozmową wspominałeś, że przymierzasz się do pracy nad kolejną książką. Co to będzie?

To będzie w jakimś sensie kontynuacja „Pokolenia wyżu depresyjnego”. I nie tyle się przymierzam, co piszę z uporem wartym może lepszej sprawy, ale też z rozpaczliwą – bo inaczej się nie da po prostu – zapamiętałością. Chciałbym bardzo, żeby była wydana w przyszłym roku, kiedy przypada 400-lecie wydania „Anatomii melancholii” Roberta Burtona. Bo książka ma być wielkim przypisem do tego klasycznego, pewnie największego w historii, niezaprzeczalnie legendarnego dzieła o cywilizacyjnej depresji. Powtórzyć się go nie da, tym bardziej przecież przebić, nie jestem aż tak bezczelny, ale chciałbym powtórzyć gest Burtona, jakby nadpisać „Anatomię” po tych czterech stuleciach, dopisać historyczną erratę. Znów na cienkiej linii między esejem i powieścią, chociaż chyba tracę tę chybotliwą równowagę i częściej przechyla mnie na stronę prozy narracyjnej czy – jak chciał chyba Sebald – prozy po prostu.

– rozmawiał Krzysztof Cieślik