Aktualności
Nocny stolik #37. Jarosław Kamiński: Człowiek pierwotny polował na zwierzynę, ja poluję na książki
Autor takich powieści jak „Tylko Lola”, „Rozwiązła” czy ostatnio „Psy pożrą ciało Jezebel” tym razem opowiada nie o książkach, które napisał, ale o tych, które czyta. Okazuje się, że Jarosław Kamiński na liście lektur ma ostatnio przede wszystkim pozycje poświęcone kryzysowi klimatycznemu, lubi szukać książek w skupach makulatury, a ponad wszystko ceni literacki nonkonformizm i twórczość Marcela Prousta.
Zacznę bez strzałów ostrzegawczych: co teraz czytasz?
Antologię Archiwum Ringelbluma. Niedawno wyszła nakładem Ossolineum. Całość Podziemnego Archiwum Getta Warszawy składa się z trzydziestu paru tomów, wydał je Żydowski Instytut Historyczny. Zbiór Ossolineum to liczący ponad dziewięćset stron wybór. Wystarczy, żeby nie spać po nocach. Opis tego, co Żydzi doświadczali w warszawskim getcie, a także w swoich sztetlach i wioskach jest tak koszmarny, że książki nie da się czytać całej na raz. Pewnie będę grzebał w tej czarnej skrzynce żydowsko-polskiej pamięci przez kolejne miesiące.
Co poza tym?
Kilka pozycji, które pomagają przemyśleć naszą współczesność. Postępujący rozpad świata, jaki znamy, jest w dużym stopniu „zasługą” kapitalizmu. Kapitalizm przyczynił się do wielu wspaniałych osiągnięć. Niesamowity rozwój technologii czy masowa produkcja sprawiły, że poziom życia na Zachodzie poszybował na niebotyczne poziomy, ale nie ma nic za darmo. Rachunek został wystawiony i właśnie dotarł do adresata. Najprawdopodobniej zapłacimy za ten rozwój katastrofą ekologiczną.
O jakie konkretnie tytuły chodzi?
Zacząłem od „Szóstego wymierania. Historii nienaturalnej”. Elizabeth Kolbert podczas pracy nad tą książką jeździła w różne miejsca, które z mojej perspektywy często wydawały się rajskie, nieskażone obecnością człowieka i w związku z tym niczym niezagrożone. Rzeczywiście są rajskie, tylko że to raj podszyty zagładą. Kolbert na przykładach konkretnych gatunków roślin i zwierząt dowodzi, że mamy dziś do czynienia z masowym wymieraniem. Nie ograniczonym do jednego miejsca czy regionu, ale obejmującym całą Ziemię.
Główna teza książki Kolbert jest taka, że w antropocenie mamy do czynienia z kolejnym, szóstym w historii planety wielkim wymieraniem gatunków, tyle że tym razem winę za nie ponosimy my, ludzie.
Otóż to. Kolejna z moich lektur dotyczy właśnie kwestii antropocenu. Chodzi o świetną pracę Ewy Bińczyk „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu”. Autorka dyskutuje tezę, wedle której ingerencja człowieka w naturę jest tak głęboka, że właściwie można mówić o „epoce człowieka” w znaczeniu geologicznym, czyli o antropocenie. Eksploatacja surowców, odpady spalania ropy i gazu, śmieci, plastik – cały ten tworzony przez nas syf przekształcił Ziemię na tyle znacząco, że zmiany da się zauważyć w strukturze geologicznej. Pytanie: i co w związku z tym? Zwykle, niestety, nic. Marazm. Jak w podtytule książki.
Jeszcze jakieś książki na podobne tematy?
„Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu” Davida Wallace-Wellsa, która pokazuje, jak poszczególne przejawy katastrofy ekologicznej wpływają jedne na drugie, wzmacniając się nawzajem. Ocieplenie prowadzi do suszy, susza do głodu, głód do epidemii i migracji, migracje do konfliktów społecznych i tak dalej. Autostradą ku globalnej katastrofie.
Bardzo pesymistyczny zestaw lektur.
Trudno o optymizm w dzisiejszych czasach, ale trzeba się starać. Żeby jakoś przezwyciężyć pesymizm, sięgnąłem ostatnio do tekstów Jacquesa Derridy. Szukałem w nich pocieszenia, jakie daje tylko filozofia. No i trafiłem na esej „Wrogościnność”, który traktuje o przyjmowaniu u siebie gości: imigrantów, uchodźców, obcych. Radykalizm Derridy jest skrajny i bezlitosny dla... gospodarza. Według Derridy słowo gościnność zawiera w sobie postulat goszczenia kogoś radykalnie innego. Zaakceptowania go w tej inności całkowicie, bezwarunkowo, bez wyjątku. To wyzwanie jest jeszcze bardziej wymagające niż ewangeliczne. Wątpię, czy jako ludzkość jesteśmy w stanie mu sprostać. Mocny tekst, ale z pocieszenia nici.
Mamy więc dokumenty poświadczające Zagładę, literaturę poświęconą kryzysowi klimatycznemu i dwudziestowieczną filozofię. A co cię ostatnio zachwyciło, jeśli chodzi o tak zwaną literaturę piękną?
Czytam teraz niewiele literatury pięknej i z dużo mniejszą satysfakcją niż bym chciał. Ale są wyjątki. Jestem w trakcie lektury powieści „Girl, Woman, Other” Bernardine Evaristo, która w zeszłym roku razem z Margaret Atwood dostała Nagrodę Bookera. Bardzo współczesna, dowcipna i błyskotliwie napisana rzecz. Jednak ostatnio znacznie lepiej wchodzą mi opowiadania – na przykład Lucii Berlin z tomu „Instrukcja dla pań sprzątających”. Zachwyciła mnie ich narratorka. Jak się wydaje, to kobieta po przejściach, która mimo to zachowała niemal dziecięcą niewinność w widzeniu świata, ludzi i zła, jakie wyrządzamy sobie nawzajem.
Czyli stawiasz na anglosaską prozę, przynajmniej ostatnio.
Niby tak, ale z drugiej strony coś mnie uwiera we współczesnej literaturze brytyjskiej i amerykańskiej. Owszem, zwykle jest znakomicie napisana, czyta się ją świetnie, ale pod tym wszystkim czuć formatowanie. Twórcy piszą tak, żeby ich powieści zainteresowały wysublimowanego intelektualistę, ale miały też szansę spodobać się masowemu odbiorcy.
Czasami mam wrażenie, że wszyscy ci autorzy kończyli podobne kursy kreatywnego pisania.
Albo mieli tego samego nadredaktora. Dlatego wolę powieści, które wyłamują się z takich schematów. Szukam w literaturze czegoś, co nie mieści się w dobrze skonstruowanej opowieści, co łamie zasady. W tak powstałych szczelinach może ujawnić się coś nieoczekiwanego, niezaplanowanego. Jakaś rewelacja o świecie i człowieku.
Podasz przykład takiej powieści?
Powiedzmy, że „Nagi lunch” Williama S. Burroughsa.
Wolisz sięgać po starsze rzeczy, zamiast śledzić współczesną produkcję literacką?
Nie. Robię i to, i to. Jako czytelnik jestem jednak niczym stary wyjadacz festiwali filmowych. Gdy mu się nie podoba film to się nie męczy, tylko po prostu wychodzi z projekcji. Żeby nie marnować czasu na rzeczy, wobec których opór jest nie do przezwyciężenia i nie przegapić tego, co bardziej odpowiada jego wrażliwości.
Wnioskuję, że ostatnio dość często zdarza ci się „wychodzić z projekcji”.
Pewnie dlatego najchętniej sięgam teraz po niezobowiązujące lektury – dzienniki, a jeszcze chętniej listy pisarzy i pisarek. Ostatnio te pisane przez Czesława Miłosza do Jerzego Giedroycia i Konstantego Jeleńskiego. Nawet w prywatnych wypowiedziach czuć kaliber intelektualny tych facetów. Zdarzają się też zabawne momenty – na przykład kiedy Miłosz narzeka, że jest twórcą ignorowanym przez środowisko, przemilczanym, wręcz zapomnianym. W kraju w pewnym stopniu rzeczywiście był zapomniany, ale przecież na emigracji miał najlepszych czytelników, jakich sobie można wymarzyć: Giedroycia, Jeleńskiego, Gombrowicza. Ciekawe jak odnalazłby się w naszych czasach, w których krytyków zastąpili promotorzy literatury?
Ze względu na twoją ostatnią powieść „Psy pożrą ciało Jezebel” nie sposób o to nie zapytać: czy w jakiś sposób śledzisz współczesną twórczość internetową?
Masz na myśli pasty, wpisy na Facebooku, Instagramie i tego typu rzeczy? Owszem, śledzę. Nigdy nie wiadomo skąd powieje wiatr inspiracji.
Czytasz ulubioną literaturę, kiedy pracujesz nad swoimi książkami?
Czytam, ale nie po to, żeby się nią inspirować. Czasem czytelnicy narzekają, że książka, która kiedyś była buntownicza, zestarzała się... W jakim sensie? Że jakiś dialog stał się sentymentalny albo opinia o społeczeństwie naiwna? To normalne po latach. W czytaniu takich książek chodzi o coś ważniejszego. Jeśli powieść została zrodzona przez bunt, to gdzieś tam między słowami pozostała ta emocja. Dlatego próbuję dogrzebać się w swoich lekturach do pierwotnych źródeł sprzeciwu autorów, którzy dziś są szacownymi klasykami. Czerpię z nich energię oporu. Lektura Marcela Prousta, Franza Kafki czy Williama S. Burroughsa inspiruje do przełamywania swoich ograniczeń, szukania rozwiązań literackich poza strefą komfortu.
Jeśli zapytam o najważniejszych dla ciebie pisarzy, wymienisz właśnie tę trójkę?
Tak, z tym że Proust jest dla mnie numerem jeden. „W poszukiwaniu straconego czasu” to książka totalna. Obejmuje całość naszego życia i to na każdym poziomie – erotycznym, miłosnym, rodzinnym, politycznym, społecznym, metafizycznym itd. Dotyka też tak zwanych konfliktów epoki, co jest ulubionym tematem w szkolnej obróbce arcydzieł, na przykład sprawy Dreyfusa.
Kto jeszcze, poza wymienionymi?
Na pewno ważni są dla mnie Balzac i Stendhal. Ten pierwszy przede wszystkim za „Stracone złudzenia”, szczególnie część zatytułowaną „Wielki człowiek z prowincji w Paryżu”. Opowiada ona o świecie – jak dziś powiedzielibyśmy – mediów. Punktuje ich zależności od ośrodków władzy ekonomicznej i politycznej. Tak zwane wartości nie mają szans w zderzeniu z kapitałem i rządem. To niemalże nihilistyczna książka. Jeśli chodzi o Stendhala to najbardziej lubię „Pustelnię parmeńską” za jej sowizdrzalski styl, humor, lekkość.
A jacy są twoi ulubieni polscy autorzy?
Najważniejszą polską książką jest dla mnie „Lalka” Bolesława Prusa. Uwielbiam Schulza, a jeszcze bardziej Gombrowicza, ale „Lalka” to „Lalka”. Oczywiście nie mam z nią jednoznacznie miłosnej relacji. Wnerwia mnie główny bohater, pan pierdoła kupiec galanteryjny Wokulski. Wnerwia mnie, że Prus z niewystarczającym współodczuwaniem poprowadził postać Izabeli. Krótko mówiąc, nieustannie się z tą powieścią wadzę, ale na pewno jest dla mnie najważniejsza. Poza tym Miłosz.
Miłosz poeta, Miłosz eseista czy Miłosz powieściopisarz?
W tej chwili Miłosz eseista. Uwielbiam „Ziemię Ulro”, sam nie wiem ile razy już ją czytałem. Miłosz nie boi się żadnych tematów. Lekturę jego esejów traktuję jako wyzwanie i wezwanie, żeby mierzyć się z najtrudniejszymi sprawami współczesności.
Miłosz był niewiarygodnie ambitny, miał ogromny apetyt.
Zdaje się, że w każdym tego słowa znaczeniu – na życie, na sławę, na odpowiednią pozycję w historii literatury, ale przede wszystkim na to, żeby w adekwatny sposób opisać i zrozumieć rzeczywistość. Gonił za zmieniającym się światem przez całe życie.
Ciągle opowiadasz o literaturze największego kalibru, więc teraz na przekór zapytam o twój stosunek do książek gatunkowych. Czytasz czasami po prostu dla niezobowiązującej rozrywki?
Nie obrażam się na literaturę rozrywkową. Lubię thrillery, niekiedy science fiction, ale konsumuję je przede wszystkim w postaci audiobooków. W czasie jazdy samochodem albo do snu. Znajduję na YouTubie fragment powieści, odpalam nagranie, a po chwili zapadam w błogi sen. Odtwarzam ten sam rozdział kolejnego wieczora, żeby jednak dowiedzieć się, o co właściwie chodziło z tym zabójstwem... i znów zasypiam. Ponownie odtwarzam początek... zasypiam. I tak w nieskończoność. Albo na przykład budzę się w środku nocy i słyszę w słuchawkach, że coś się dalej dzieje, tyle że akcja przeniosła się do innego miasta, czasem nawet kraju. Okazuje się, że YouTube przeskoczył już do kolejnej powieści. Ale nie przeszkadza mi to. Nawet lubię takie zaskakujące montaże literackie, to świetny stretching wyobraźni.
Masz przy sobie czytnik e-booków, czy to znaczy, że nie czytasz już papierowych książek?
Czytam, jak najbardziej. Czytnik przydaje się poza domem, żeby mieć wybór i móc dopasować lekturę do miejsca, nastroju albo po prostu do mocy przerobowych mózgu.
A co z papierem?
Człowiek pierwotny polował na zwierzynę, ja poluję na książki. Buszuję po bibliotekach, po antykwariatach, po składach tanich książek, a nawet skupach makulatury. Nigdy nie wiadomo na co się trafi. Tak odkrywam rzeczy, których nie planowałem czytać. Na przykład Ivo Andricia. „Most na Drinie” wygrzebałem kiedyś właśnie w kontenerze w skupie makulatury... Egzemplarz jechał stęchlizną, ale warto było się przemóc i czytać. Zachwyt.
Jakiego pisarza najbardziej chciałbyś poznać osobiście? To nie musi być żyjący pisarz.
Oczywiście Prousta. Myślę, że znaleźlibyśmy wspólne tematy. Przez sporą część życia Proust zatracał się w życiu towarzyskim, by w końcu zamknąć się w mieszkaniu i pisać swoje arcydzieło. Sam zmitrężyłem kawał życia na imprezach, z dzisiejszej perspektywy to dla mnie niewytłumaczalne. Byłbym ciekaw jego przemyśleń w tej kwestii. Ale to w sumie najmniej istotna sprawa, o której chciałbym z nim pogadać.
Masz listę kanonicznych pozycji, których nigdy nie przeczytałeś i trochę się tego wstydzisz?
Chyba „Ulisses” Jamesa Joyce'a...
Chyba?
Podchodziłem do tej książki z każdej strony. Od początku, od końca, od środka, skupiałem się na wybranych fragmentach. Słuchałem też audiobooka wspaniale przeczytanego przez Zbigniewa Zapasiewicza. I nic, porażka. Chociaż z drugiej strony, gdyby złożyć te wszystkie próby w jedną wielką próbę przeczytania całego „Ulissesa”, to może okazałoby się, że jednak zaliczyłem całość. Ale pewności nie mam. Może to i dobrze – jest powód do podjęcia kolejnej próby.
- rozmawiał Radek Pulkowski