Aktualności

fot. Wojciech Karliński/materiały prasowe SIW Znak
19.02.2020

Nocny stolik #36. Dominika Słowik: Mam książkowe FOMO

Dominika Słowik, prozaiczka i niedawna laureatka Paszportu Polityki, opowiada zarówno o fascynacji W.G. Sebaldem, jak i o tym, ile wzruszeń dostarczyła jej swego czasu lektura sagi o Wiedźminie. A także o lekturze książek herstorycznych, dziecięcym doświadczeniu naiwnego czytania, odkrywaniu dla siebie zapomnianych autorów i o tym, dlaczego poznawanie autorów ulubionych książek jest niepotrzebne.

Jak wiesz, ten cykl nazywa się „Nocny stolik”. Jest w tej nazwie taka, nawet nie ukryta, sugestia, że każdy ma obok łóżka mebel, na którym kładzie książki, które w danym momencie czyta. Ty też masz?

Mam nocny stolik, ale na moim nocnym stoliku nie ma żadnej książki. Mam Legimi z abonamentu bibliotecznego i od jakiegoś czasu większość książek czytam właśnie na komórce. Zrezygnowałam nawet z czytnika.

Czytanie w abonamencie nie powoduje, że zaczynasz kilkanaście książek naraz i później ich nie kończysz?

Od zawsze czytam wiele książek jednocześnie, ale nie kończę tylko tych, które mi się bardzo nie podobają. Nie zdarza mi się to zbyt często – raczej nie dobieram lektur pochopnie. Dopiero od niedawna znów czytam nowości wydawnicze, a kiedy czytasz rzeczy zweryfikowane przez czas, to mogą ci się podobać mniej albo bardziej, ale na ogół to jest dobra literatura. Albo przynajmniej warta lektury. Ale wracając do głównego wątku – książki raczej kończę, chociaż zdarza się, że czytam coś łącznie parę miesięcy, bo to odkładam, a później wracam.

Mówisz, że niepochopnie dobierasz lektury. Masz na to jakiś swój sposób?

Przede wszystkim, jak mówiłam, w ostatnich latach czytałam bardzo mało nowości. Nie wynikało to z jakiejś mojej niechęci do bieżącej literatury, raczej z przekonania, że przeczytałam za mało i powinnam to nadrobić. Czytałam więc klasykę, sięgałam raczej po uznanych autorów i autorki, nadrabiałam kanon. Kiedy czytasz nowości, to zawsze podejmujesz ryzyko. Jeśli jakaś pozycja po latach wciąż uchodzi za ważny tekst kultury, zwykle warto się z nią zapoznać. A sama książka może mi się nie podobać, ale jednocześnie mogę uznać, że jest dobra.

Podasz przykład?

W moim przypadku najlepszym przykładem jest Dostojewski. Średnio za nim przepadam, mam do niego wiele pretensji o różne rzeczy, ale nigdy bym nie powiedziała, że to, co napisał to jest zła literatura.

Jakie masz pretensje do Dostojewskiego?

Mam z nim różne problemy ideologiczne, ale nie warto się w to szerzej wdawać. Tym bardziej że one wynikają z tego, że nasza dzisiejsza wizja świata różni się od tego, jak w jego czasach postrzegano rzeczywistość. Nie wiem, czy byłoby fair z dwudziestopierwszowiecznej perspektywy rozliczać pisarza, który żył w dziewiętnastym wieku.

W takim razie powiedz, dlaczego wróciłaś do czytania nowości.

Znów postanowiłam nadrobić, tyle że tym razem bardziej aktualne rzeczy. Chciałam być na bieżąco z tym, co się teraz w literaturze dzieje. Kiedy dłużej żyje się w oderwaniu od dzisiejszego świata literackiego, to też się coś traci.

Co konkretnie teraz czytasz?

Ostatnio czytałam książki autorów, którzy byli razem ze mną nominowani do nagród – Paszportów Polityki i Odkryć Empiku. Jeśli mam z kimś wspólne spotkanie autorskie albo jesteśmy do czegoś współnominowani, to zawsze staram się go czytać.

Sprawdzasz z kim masz do czynienia?

Nawet nie to, raczej uważam to za wyraz szacunku w stosunku do tego autora. Jeśli my nie czytamy się nawzajem, to jakim cudem jeszcze ktoś inny ma nas czytać?

Która z tych książek zrobiła na tobie największa wrażenie?

Asia Gierak-Onoszko w ogóle jest moją faworytką ostatnich miesięcy, jeśli chodzi o polską literaturę. Jej „27 śmierci Toby'ego Obeda” to znakomita książka. Przeczytałam ją jeszcze przed nagrodami, bo sporo osób mi ją polecało. Czasami mam trochę nie po drodze z polską szkołą reportażu, ale książka Asi jest świetna: napisana bardzo rzetelnie, opowiada o ważnym problemie, a jednocześnie potrafi wynieść ten problem na poziom uniwersalny. Mówi o rozliczeniach Kanady ze swoją trudną przeszłością, o prześladowaniach rdzennych mieszkańców i o brutalnym systemie szkół z internatem dla dzieci rdzennego pochodzenia. Gdzie bardziej należy czytać książki o trudnych rozliczeniach z przeszłością, jeśli nie w naszym kraju, w którym uwielbiamy opowiadać o historii, ale niekoniecznie rozliczać się z tego, co w tej historii było złe?

A co ostatnio czytałaś poza współnominowanymi?

W święta czytałam opowiadania Sapkowskiego!

Po raz pierwszy?

Nie, po raz kolejny. Kiedy byłam nastolatką to kochałam jego książki o Wiedźminie. Teraz na fali zainteresowania Sapkowskim wróciłam do nich po raz pierwszy od tamtego momentu.

I jak się sprawdziły po takim czasie?

Opowiadania o Wiedźminie są super! Są świetnie napisane, a na dodatek zaskakująco postępowe. To znaczy oczywiście zdarzają się tam jakieś babole ideologiczne a’la lata dziewięćdziesiąte, ale jest ich naprawdę bardzo mało, zwłaszcza jak na polską fantastykę. Od sagi się odbiłam, ale opowiadania czytało mi się zaskakująco dobrze.

Mnie nawet w dzieciństwie opowiadania podobały się dużo bardziej niż saga.

Ja uwielbiałam sagę, robiła na mnie ogromne wrażenie. Po latach myślę, że miały na to wpływ obecność centralnych postaci kobiecych, wątek wychowania Ciri, która jest kształcona zarówno przez czarodziejki, jak i Wiedźminów, mocne zaznaczenie tematu jej cielesności i dojrzewania jako kobiety, wątki inicjacyjne... Pamiętam, że kiedy skończyłam czytać ostatnią część – to było w nocy – strasznie szlochałam. Tak, że aż moja mama przyszła zobaczyć, czy wszystko ze mną w porządku. Zanosząc się płaczem, wyjęczałam tylko: „MAMO, WIEDŹMIN NIE ŻYJE!”.

Masz w głowie zestaw książek z dzieciństwa albo wczesnej młodości, które były dla ciebie najważniejsze?

Jako nastolatka czytałam dużo science fiction i fantasy. Pamiętam, że bardzo kochałam Tolkiena, czytałam dużo Lema i radzieckiego science fiction z braćmi Strugackimi na czele. A w dzieciństwie dosłownie pożerałam książki. U nas się mówi „wychodzić na pole”, no więc zamiast wychodzić na pole ja siedziałam i czytałam. Tych tytułów jest tyle, że mogłabym je wymieniać i wymieniać. Lubię sobie przypominać tę dziecięcą umiejętność prawdziwego zanurzenia się w świecie książki, tak że nic innego dla mnie nie istniało – odcinałam się od świata zewnętrznego i zupełnie bezkrytycznie żyłam w przestrzeni wykreowanej przez autora. Bardzo lubiłam na przykład konwencję kryminału realizowaną przez Nienackiego, Niziurskiego czy Bahdaja, czytałam Szklarskiego i powieści o Tomku Wilmowskim. Chociaż mam wrażenie, że Nienacki czy Szklarski nie znieśliby próby czasu – u Szklarskiego Tomek podróżuje po de facto kolonialnym świecie, żeby łapać rzadkie okazy zwierząt i wywozić je do europejskich zoo...

Ale które lektury były wtedy dla ciebie tymi ulubionymi?

Pierwsza to „O chłopcu, który szukał domu” Ireny Jurgielewiczowej, a druga „Czar wielkiej sowy” Marii Kędziorzyny. Na okrągło wypożyczałam je z biblioteki, potrafiłam czytać je co miesiąc. Szczególnie „O chłopcu, który szukał domu”. Pamiętam, że raz chciałam wypożyczyć jedną z nich po raz kolejny, a bibliotekarka powiedziała, że mi jej nie da: „Ty chyba oszukujesz, przeczytaj tym razem coś innego!”.

Potrafisz wymienić książki formacyjne, takie, które w jakiś sposób cię zmieniły?

To świetnie zadane pytanie, bo zwykle ludzie zamiast tego pytają po prostu o ulubione książki. „Ulubiona książka” to dla mnie taka etykietka, która w rzeczywistości nic nie mówi ani o książce, ani o osobie, która ją przeczytała. Na pytanie, które zadałeś dużo łatwiej mi odpowiedzieć, bo nie muszę zastanawiać się nad tym, czy rzeczy, które wymieniam wciąż wyjątkowo mi się podobają – mogę skupić się na tym, ile znaczyły dla mnie na danym etapie życia.

Więc jakie lektury cię ukształtowały?

Kiedy byłam nastolatką to miałam taką trójcę, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Chyba obędzie się bez zaskoczeń, zresztą wszystkie trzy przeczytałam w bardzo podobnym czasie, na początku liceum. Chodzi o „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk, „Dolinę Issy” Czesława Miłosza i „Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej. Myślę, że te trzy książki w dużym stopniu wpłynęły na to, jak postrzegam literaturę i czego w niej szukam, a przy tym mam wrażenie, że wytworzyła się we mnie wartościowa sprzeczność między Miłoszem i Tokarczuk a Masłowską.

Jestem na świeżo z „Zimowlą” i teraz, kiedy mi o tym powiedziałaś, rzeczywiście dostrzegam te wpływy. A późniejsze najważniejsze lektury?

Bardzo ważny jest dla mnie siedmioksiąg Prousta i w ogóle temat pamięci. Poza tym W.G. Sebald, na którego wpadłam, kiedy zaczynałam pracę nad „Zimowlą”, i który zdominował moją wyobraźnię w ostatnich latach. Mam wrażenie, że to też może być widać w mojej książce, bo pożyczyłam sobie od niego różnych „agentów pamięci”: fotografie, wyliczenia, kolekcje i ogólnie tę najbardziej zewnętrzną warstwę jego dzieł.

Co najbardziej urzeka cię w Sebaldzie?

Jego niesamowity talent do odtwarzania procesów pamięci. To tak, jak gdyby jego książki wcale nie opisywały procesów pamięci, ale całe nimi były. Poza tym język, chociaż muszę ci powiedzieć, że niedawno czytałam „Listy z Polski” Josepha Rotha, które też przełożyła genialna Małgorzata Łukasiewicz i miałam tak silne poczucie obcowania z sebaldowską frazą, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest tak, że nie urzeka mnie fraza Sebalda, ale fraza Sebalda przetłumaczonego przez Małgorzatę Łukasiewicz. A nie mogę przeczytać go w oryginale, bo nie znam niemieckiego!

Czytałaś już  może niedawno wydany przez Ossolineum zbiór esejów Sebalda?

Jeszcze nie, ale cieszę się, że Ossolineum będzie teraz wznawiało Sebalda. Ostatnio na Allegro widziałam zestaw jego książek za 800 zł, to niewiarygodne. Od pewnego czasu nie da sie ich normalnie dostać.

Z innej beczki: masz jakieś ulubione rytuały czy nawyki czytelnicze?

Największą wadą czytania na komórce jest to, że nie można wtedy używać ołówka. Kiedy czytam na papierze, bardzo dużo podkreślam, zaginam rogi, notuję. Poza tym mam takie książkowe FOMO – źle się czuję, kiedy wiem, że mogłabym poczytać, a tego nie robię. W konsekwencji czytam zawsze, kiedy mam wolną chwilę: na przystanku, w tramwaju, przy jedzeniu. Jak wyładuje mi się telefon i nie mam przy sobie żadnej papierowej książki, czuję dyskomfort. Nie sądzę, żeby to było dobre, to raczej jeden z syndromów zepsucia przez elektronikę, ciągłego przebodźcowania i potrzeby, żeby stale zajmować czymś głowę. Długo broniłam się przez smartfonem i pamiętam, że przed epoką social mediów nie miałam takiego problemu.

Jakie pozycje prowadzą na twojej liście klasyków, których nigdy nie przeczytałaś i ci z tego powodu wstyd, bo przecież wypada je znać?

Wiesz co, chyba już wyrosłam ze wstydu, chociaż oczywiście mam książki, których nie przeczytałam, a czuję, że powinnam. „Ulissesa” porzuciłam chyba trzydzieści stron przed końcem, w trakcie monologu Molly Bloom, to był z mojej strony akt buntu. No ale to było kilka lat temu, zupełnie nie byłam wtedy na tę powieść przygotowana i wiem, że na pewno do „Ulissesa” wrócę. Nigdy nie przeczytałam też „Człowieka bez właściwości” Roberta Musila, a chciałabym. Przeraża mnie, że to taka obszerna lektura, muszę zrobić sobie na nią miejsce w życiu.

Lubisz osobiście poznawać autorów książek, które cię zachwyciły?

Chyba nie patrzę na to w ten sposób, bardzo oddzielam książkę od jej autora. Wiadomo, że jest ci przykro, kiedy lubisz jakąś książkę, a jej autor okazuje się bucem – to normalna reakcja. Jednak z drugiej strony po lekturze zupełnie nie czuję, że mam ochotę poznawać autora. Mam wrażenie, że lektura czyjejś książki jest już takim rodzajem poznania, że żadne osobiste spotkanie i tak nie ma szans go przebić.

I nie masz nawet jednego pisarza, z którym szczególnie chciałabyś porozmawiać? Nie musi żyć, możesz pofantazjować.

Wczoraj byłam w radiu i słuchaczka zadała mi to samo pytanie. Zmusiło mnie to do zastanowienia się i wychodzi na to, że najbardziej chciałabym spotkać Marię Dąbrowską. Uważam, że to świetna, a dziś zapomniana pisarka, która pisała wspaniałe książki ze znakomicie wykreowanym światem, a do tego poruszała ważne tematy polityczne i społeczne. Ale nie mogę jej spotkać, więc chciałabym po prostu, żeby dużo się jej czytało i dużo o niej rozmawiało.

Masz inne faworytki lub faworytów, jeśli chodzi o kanon polskiej literatury?

Sporo satysfakcji daje mi odkrywanie tych pisarek i pisarzy, którzy dziś są poza zbiorową pamięcią literacką. Duże wrażenie zrobiły na mnie na przykład książki Poli Gojawiczyńskiej – „Dziewczęta z Nowolipek” i „Rajska jabłoń”. Obie lewicujące, skupione na postaciach kobiecych.

W ogóle częściej sięgasz po książki kobiet niż mężczyzn? Patrzysz w ogóle w ten sposób?

Nie, ale bardzo mnie cieszy, kiedy trafiam na dobrą książkę kobiecej autorki. Ale jeśli już o to pytasz, to przyznam się, że czytam dużo herstorii. Mam wrażenie, że w ostatnich latach wyszło sporo książek o historii pisanej z perspektywy kobiet, a niekoniecznie są one powszechnie docenione.

Na przykład?

„Aleja włókniarek” Marty Madejskiej – świetnie napisana książka o historii kobiet we włókiennictwie łódzkim. Pokazuje tę historię od strony przemilczanych, białych plam, choćby udziału kobiet w strajkach ludowych. Czekam na podobną książkę traktującą o kobietach w Solidarności – wiem, że były już takie teksty, ale chciałabym więcej i dokładniej. Polecam też książkę „Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet” Karoliny Bednarz, czyli świetnie napisany reportaż o sytuacji kobiet i patriarchacie w Japonii. Sądzę, że powinna zostać dużo bardziej zauważona niż to miało miejsce. Dalej: Joanna Ostrowska i jej „Przemilczane: seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”. Niesamowita rzecz, po pierwsze dlatego, że Ostrowska jest prawdziwą ekspertką w temacie, a po drugie dlatego, że to także książka o tym, jak opowiadać o historii, do której nie ma zbyt wielu źródeł. Nikt wcześniej w taki sposób nie pisał w Polsce, o tym, jak przeżywały wojnę kobiety zmuszone do pracy seksualnej. To, jak Ostrowska walczy z tym trudnym materiałem, i to, z jakim pietyzmem udaje się jej zrekonstruować fakty, uświadamia czytelnikowi, jak bardzo każda na pozór dobrze wszystkim znana historia jest w rzeczywistości nieopowiedziana. Kolejna pozycja to „Służące do wszystkiego” Joanny Kuciel-Frydryszak o służących w dwudziestoleciu międzywojennym, chociaż mam wrażenie, że ona akurat została dostrzeżona. Podobały mi się też „Córki Wawelu: opowieść o jagiellońskich królewnach” Anny Brzezińskiej. Takich książek jest dużo i zawsze sprawiają mi dużą przyjemność, zresztą mam wrażenie, że w nadchodzących latach będziemy ich czytać jeszcze więcej, bo właściwie dowolny fragment historii można opowiedzieć od nowa z kobiecej perspektywy.

Zmienię temat. W naszej rozmowie pojawiła się  literatura non-fiction, pojawiła się proza, ale jak dotąd nie pojawiła się poezja. Czytujesz ją?

Tak, chociaż kiedyś czytałam jej więcej, na pewno więcej niż prozy. Uwielbiam Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, a z nowszych rzeczy bardzo lubię wiersze Małgosi Lebdy. Jako nastolatce było mi też blisko do Marty Podgórnik.

Cieszyłaś się z Nobla dla Tokarczuk?

Cieszyłam się, bo zawsze miałam wrażenie, że Tokarczuk się, owszem, czyta, ale wciąż pokutuje opinia jednego z krytyków, który w latach dziewięćdziesiątych oświadczył, że jej książki to „popierdy z mchu i paproci”. Ale chyba jednak bardziej niż z Nobla cieszyłam się z Bookera dla niej – to był pierwszy duży dowód uznania dla jej twórczości na świecie, a mam wrażenie, że my w Polsce wciąż naprawdę doceniamy naszych artystów dopiero, gdy zostaną docenieni za granicą. Mam wrażenie, że Booker uciął tę pobłażliwość, z jaką niektórzy traktowali pisarstwo Tokarczuk.

Wiem, że czytasz po hiszpańsku, ale żaden hiszpańskojęzyczny autor się dotychczas w naszej rozmowie nie pojawił. Masz jakichś ulubieńców?

Akurat z hiszpańską literaturą mam spory problem, nie przepadam za nią. Lubię natomiast literaturę latynoamerykańską. Wiadomo, że cenię Gabriela Garcíę Márqueza, ale nie noszę go na sztandarach, po prostu lubię. Bardzo podobała mi się powieść „Pedro Páramo” Juana Rulfa, niekoniecznie dobrze w Polsce znana. Ostatnio czytam trochę więcej po włosku i francusku. O angielskim nie mówię, bo dzisiaj to jednak lingua franca.

Cztery języki obce to dużo.

Takie są języki romańskie – kiedy znasz jeden to z nauką następnego jest łatwiej. Lubię się ich uczyć także dla literatury. Po włosku przeczytałam na przykład cykl „Genialna przyjaciółka” Eleny Ferrante i bardzo się cieszę, że mogłam go poznać w oryginale, pamiętam, że pierwszy tom polskiego tłumaczenia mi zgrzytał (pozostałę tomy przełożyła już inna tłumaczka). Książki Ferrante są napisane we fragmentach po neapolitańsku, tego napięcia między uniwersalnym włoskim a lokalnym dialektem nie da się przełożyć na nasz zunifikowany język polski!

Masz jakiś rodzaj książek, których unikasz?

Nawet cały gatunek, bo nie czytam horrorów. To zabawne zwłaszcza w kontekście tego, jak niektórzy klasyfikują „Zimowlę”, ale ja po prostu fizycznie nie mogę ich czytać – za bardzo się boję. Filmów grozy też nie oglądam.

Masz czasami przesyt liter i moment, w którym chwilowo w ogóle nie możesz niczego czytać?

Mam okresy, kiedy nie czytam, ale nie chodzi o żaden przesyt liter. Raczej o to, że pochłaniają mnie wtedy inne teksty kultury. Nazywając rzeczy po imieniu: jeśli wciągnie mnie serial, to nie mam czasu na czytanie.

To może jeszcze trudne pytanie na koniec: czego jako czytelniczka przede wszystkim szukasz w literaturze?

To temat nie na jedno pytanie, ale na całą rozmowę, a poza tym, jak każdy, szukam w literaturze wielu różnych rzeczy. Jednak gdybym miała wymienić jedną z nich, to odpowiedziałabym: współodczuwania. Przy czym nie chodzi mi o współodczuwanie jako empatię, ale o te chwile, kiedy autor trafia opisem w doświadczenie, które ty jako czytelnik doskonale rozumiesz. Kiedy nagle te dwa światy – twój świat wewnętrzny i świat książki – przecinają się i dochodzi do jakiejś wspólnoty doświadczenia, do przebicia bariery.

– rozmawiał Radek Pulkowski