Aktualności

fot. Mikołaj Starzyński
11.12.2019

Nocny stolik #33. Robert Małecki: Mój świat zaczął się kręcić dzięki Holmesowi

Pisarz Robert Małecki opowiada o słuchaniu audiobooków, ostatnich czytelniczych zachwytach, kuszących okładkach, trwałej fascynacji książkami Conan-Doyle’a, nawróceniu na Saint-Exupery’ego, a także o książce, która sprawiła, że zapragnął zostać pisarzem.

Co pan teraz czyta?

Zazwyczaj mam na warsztacie dwie rzeczy jednocześnie. Przy czym tu należy się wyjaśnienie, bo czytam „Około północy” Mariusza Czubaja, natomiast słucham „Gambitu” Macieja Siembiedy w interpretacji Mariusza Bonaszewskiego. Tę pierwszą powieść poczytuję do poduchy, a audiobook leci sobie w trakcie biegania. Ponadto jestem w trakcie lektury kilku debiutanckich powieści, które przeszły do finału ogólnopolskiego konkursu ogłoszonego przez Czwartą Stronę, w którym pełnię rolę jurora. Więc na brak tekstów narzekać nie mogę.

Skoro wspomniał pan o „Gambicie” w interpretacji Bonaszewskiego, to często zdarza się panu sięgać po audiobooki?

Często, bo bardzo je lubię i znakomicie sprawdzają się podczas biegania. Ale nie tylko. Ilekroć wyjeżdżamy latem w dłuższą trasę, tylekroć kupujemy nowy audiobook. Kiedyś sięgaliśmy po literaturę dziecięcą, a obecnie po młodzieżową. I, co ciekawe, słuchamy też zawsze w drodze do i ze szkoły, bo zazwyczaj dojazd zajmuje nam pół godziny. W ten właśnie sposób poznaliśmy z synem losy Kendry i Setha z serii książek fantasy autorstwa Brandona Mulla o Baśnioborze i zachwycaliśmy się świetną interpretacją tekstu w wykonaniu Janusza Zadury. A obecnie mamy na tapecie przygody Percy’ego Jacksona, czyli powieść „Złodziej pioruna” Ricka Riordana, którą czyta Marcin Hycnar. I to również jest kawał świetnie przeczytanej literatury.

A zachwyciło pana coś w ostatnim czasie?

I to jak! Z tych ostatnio przeczytanych powieści wymieniłbym „Następne życie” Atticusa Lisha, „Jezioro” Bianki Bellovej, „Drogę” Cormaca McCarthy'ego czy wreszcie „Wyspę” Sigridur Hagalin Bjornsdottir.

Lish świetny, McCarthy też, pozostałych nie czytałem. Dobiera pan lektury według jakiegoś klucza czy sugeruje się przykładowo rekomendacjami znajomych?

Różnie bywa, ale klucza bym się w tym akurat nie doszukiwał. Czasami skusi mnie okładka. Tak właśnie było z Bellovą. Uznałem, zupełnie irracjonalnie, że za taką okładką nie może stać słaby tekst. Poza tym, miałem zwyczajną ochotę na sprawdzenie tego, co oferuje współczesna czeska literatura piękna. A wracając do pytania, przyznaję, że czasami korzystam też z poleceń znajomych, a czasami nabieram ochotę na lekturę po przeczytaniu opisu na tylnej stronie okładki. Tak właśnie było ze „Współczesną rodziną” Helgi Flatland. Od razu poprosiłem mojego wydawcę, czyli Wydawnictwo Poznańskie, o podesłanie książki. Chociaż w tym przypadku i okładka jest znakomita. Koniec końców, książka jest już u mnie. Leży i czeka na sporym stosiku lektur do szybkiego przeczytania.

A co jeszcze jest na tym stosiku?

Całe mnóstwo literackiego dobra, jak sądzę. Bo jest tam m.in. Annie Proulx, konkretnie „Drwale” i „Kroniki Portowe”, „Z zimną krwią” Trumana Capote'a, „Nikt nie idzie” Kuby Małeckiego, czy chociażby „Zmierzch” Johana Theorina. A do tego właśnie wczoraj odebrałem egzemplarz recenzencki „Rany” Wojtka Chmielarza. W planach mam jeszcze zakup „Kultu” Łukasza Orbitowskiego. Przy okazji, chętnie dokupiłbym kilogram wolnego czasu, żeby nie odkładać już czytania tych powieści.

Cofnijmy się teraz do dzieciństwa: jakim był pan czytelnikiem i które z książek z panem zostały?

Niespecjalnie wiele zostało w mojej pamięci, jeśli chodzi o dzieciństwo i książki. Owszem, były jakieś rzeczy z serii „Poczytaj mi, mamo” i baśnie Andersena, z których szczególnie zapamiętałem tę o ołowianym żołnierzyku.

Ale najogólniej rzecz ujmując, nie byłem specjalnie zainteresowany książkami. Zawsze wygrywały z nimi komiksy o Kajko i Kokoszu, piłka nożna, wreszcie komputer – słynna Amiga. Ale później już coś tam sobie poczytywałem. Zazwyczaj były to oczywiście szkolne lektury. A jeśli już sięgałem po coś innego, to najczęściej po opowieści doktora Watsona o Sherlocku Holmesie. I ta lektura jest zupełnie ponadczasowa. Dziś z przyjemnością wracam do książek sir Arthura Conan-Doyle'a i wciąż uważam, że to są absolutne perełki. Poza tym, nadal pielęgnuję w sobie przeświadczenie, że Holmes nie był żadną tam postacią literacką. To był prawdziwy człek z krwi i kości!

Pamiętam, że z lektur bardzo lubiłem Sienkiewicza i Prusa, Żeromskiego i Fredrę, i wieszczów naszych też, a poza tym Szekspira i Moliera, no bo jak ich nie lubić, i Dostojewskiego. A resztę lubiłem zdecydowanie mniej. Ale, co ciekawe, pamiętam też, jak sięgnąłem po „Ziemię, planetę ludzi” Exupery’ego. Pomyślałem, że taką chudą książeczkę to łyknę w mig i odpalę komputer. O, raju! Jak ja się z nią męczyłem. Zasypiałem nad tekstem, myślałem o niebieskich migdałach, za żadne skarby skupić się nie mogłem! Istny horror. Zwyzywałem biednego Exuper’yego, że aż strach. A potem, kilka lat później, kiedy zdawałem na filozofię, okazało się, że „Ziemia, planeta ludzi” jest na liście lektur na egzaminie wstępnym. Nie musiałem jej wybierać, mogłem sięgnąć po inną książkę. Ale pomyślałem: „cholera, krótka jest, więc nie ma co wybrzydzać i warto spróbować jeszcze raz. Może tym razem ją skończę”. I skończyłem. Ale to nie wszystko. Od tamtej chwili trwam w absolutnym zachwycie nad sposobem widzenia człowieka w świecie wartości przez Exupery’ego. To przewspaniały filozofujący reportażysta.

Ale wróćmy jeszcze do literatury gatunkowej. W liceum chętnie sięgałem po horrory. To był ten okres lat dziewięćdziesiątych, kiedy książki – w kolorowych okładkach i z przetłoczeniami – kupowało się na dworcach i z łóżek polowych. W ten sposób trafiła do mnie „Twierdza” F. Paula Wilsona. A potem, po wielu latach dowiedziałem się, że Wilson jest lekarzem medycyny i pisze thrillery medyczne. I tak rozwinąłem się o kolejny gatunek. Potem były thrillery prawnicze, amerykańska sensacja, no i wreszcie kryminał.

Czyli można powiedzieć, że historia zatoczyła koło, a mój świat zaczął się kręcić nie dzięki Kopernikowi, tylko Holmesowi, bo to od niego wszystko się zaczęło.

A trafił pan na taką książkę, po której pomyślał: chciałbym zostać pisarzem? Albo później: chciałbym umieć tak opowiadać/konstruować fabułę?

A pewnie, że tak. Zachciało mi się zostać pisarzem po przeczytaniu powieści Harlana Cobena „Najczarniejszy strach”. Była to moja pierwsza powieść tego autora. Sięgnąłem po nią dziesięć lat temu. I chyba nawet niespecjalnie mi się wtedy spodobała. A może powinienem powiedzieć tak: spodobała mi się, tylko w sposobie narracji, tego bezpośredniego zwracania się do czytelnika, było coś, co wyrzucało mnie poza świat opowieści i strasznie denerwowało. Ale jednak pod względem konstrukcji i samej intrygi, był to kawał smakowitego amerykańskiego thrillera. Odłożyłem tę powieść i wtedy zaświtała mi w głowie myśl, że skoro taki Coben może, to czemu nie ja? Byłem wtedy etatowym dziennikarzem toruńskich „Nowości” i zarabiałem na życie pisaniem tekstów. Pomyślałem więc, że równie dobrze mogę pisać literaturę gatunkową. Pamiętam dobrze ten moment. Stałem wtedy przy oknie w sypialni na piętrze i patrzyłem na nasz ogród, w którym wiele było do zrobienia. Nadal zresztą jest. Ale wtedy wyobrażałem sobie, że napiszę powieść, jedną, potem drugą i stanę na nogi. Dziś chce mi się śmiać z tego romantycznego podejścia, bo przecież nie miałem wtedy pojęcia o polskim rynku wydawniczym, a już o pisaniu książek w zupełności. Ale może to i dobrze. Bo w takich chwilach najważniejszy jest zapał i podsycanie ognia. Pamiętam, że podzieliłem się tą myślą z żoną, a zaraz potem kupiłem sobie zeszyt i zacząłem układać w nim fabułę kryminału. Po kilku miesiącach miałem gotową powieść. Bardzo złą, ale jednak!

Na drugie pytanie też odpowiadam twierdząco, bo rzeczywiście jest tak, że chciałbym umieć pisać tak jak ten autor lub tamta autorka, ale rzecz w tym, bym pisał wyłącznie jak Robert Małecki. Wszystko inne może być wielką inspiracją i tak zresztą często bywa. Na przykład po przeczytaniu wspomnianego „Następnego Życia” Lisha, ale też po „Głodzie” Almy Katsu, który – przynajmniej tak mi się wydaje – wytraca w finale fabularny impet, marzyłem o darze tworzenia takiej literatury. Chciałbym też umieć tak snuć opowieść, jak robi to Bianca Bellova we wspomnianym już wcześniej „Jeziorze”, przybliżając czytelnikowi prostą, kameralną historię dorastającego chłopca, owładniętego poszukiwaniem własnej tożsamości.

A jeśli chodzi o literaturę kryminalną to chciałbym być chociaż w części tak doskonałym autorem jak Indridason, Coben, May czy Minier.

Czym panu ta czwórka imponuje i czego pan szuka w literaturze?

W literaturze kryminalnej szukam tak naprawdę tego samego, co w literaturze pięknej. Prostej opowieści o człowieku. Trup to zawsze pretekst do opowiadania historii żywych i tego będę się trzymał. Oczywiście kryminał musi oferować atrakcyjną intrygę itd., itp. Ale co do zasady, najczęściej dostajemy kryminalną opowieść o bohaterze i jego życiu, a dopiero potem o złu, sprawiedliwości i odkupieniu win, chociaż w popularnym czytelniczym odbiorze może się wydawać, że jest zgoła odwrotnie. Nie jest.

Jeśli zaś chodzi o tę czwórkę, to każdego cenię za warsztatowe mistrzostwo. Coben pisze świetlistym stylem i dba o ekonomikę słowa. Nie watuje, nie pompuje, nie przegina. A poza tym ma dryg to świetnie zakręconych intryg. Z kolei Indridason wydaje mi się mistrzem budowania klimatu opowieści i opowieściowego „flow”. Jakiż on ma przemyślany rytm! I to w każdym akapicie. Dzięki temu przez jego powieści przepływa się jak przez spokojne jezioro. Od Miniera i Maya mógłbym uczyć się w szczególności opisów przyrody. W tym zakresie mam wrażenie, że tworzą prawdziwe dzieła sztuki. A od całej czwórki chętnie przyjąłbym naukę w zakresie budowania dialogów.

Petera Maya kocham dodatkowo za odkrywanie nieznanego mi świata Hebrydów Zewnętrznych i zacięcie etnograficzne, za umiejętne wplatanie w tkankę kryminalną tamtejszych zwyczajów, kultury i życia małych społeczności.

To jeszcze na koniec: co ma pan w czytelniczych planach?

I tu pana odrobinę zaskoczę. A przynajmniej taką mam nadzieję. Otóż kupiłem niedawno „Kryminalistykę” Brunona Hołysta. A jest to cegła przeogromna. Oczywiście będę czytał wybrane, interesujące mnie fragmenty, ale mówię o tym tylko dlatego, że uzupełniam sobie „kryminalną” bibliotekę wybraną literaturą naukową. A z literatury pięknej największą ochotę mam obecnie na cztery tytuły: „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” Jesmyn Ward, „Nazywam się Stephen Florida” Gabe’a Habasha, „Kult” Łukasza Orbitowskiego i „Nikt nie idzie” Kuby Małeckiego. Z kryminałów, w pierwszej kolejności, sięgnę po „Siostry” Bernarda Miniera. Tym bardziej, że mam tę książkę z autografem mistrza.

– rozmawiał Krzysztof Cieślik