Aktualności

fot. Grzegorz Wołoszyn
19.07.2019

Nocny stolik #25. Jerzy Jarniewicz: Książka przeczytana raz jest książką nieprzeczytaną

Poeta, krytyk literacki i tłumacz Jerzy Jarniewicz opowiada o różnicach między tłumaczeniem a lekturą, książce i krześle jako parze kochanków, czytaniu dla przyjemności, mimo ołówka w ręku, brakach polskiej prozy, a także wyznaje, co chciałby przełożyć, gdyby miał czas.

W swoim ostatnim tomie esejów pt. „Tłumacz między innymi” pisze pan: „Noc jest porą tłumacza (...) Między słowem a słowem coś wtedy zaczyna się dziać, umysł znużony przebiegiem dnia, coraz mniej świadomy samego siebie, poluzowuje, przymyka oko na brak dyscypliny”. Czy noc jest dla pana także najlepszym czasem lektury? O jakich porach najlepiej się panu czyta?

Do lektury każda pora jest odpowiednia, bo lektura dobrej książki, a rozmawiamy o literaturze pięknej, unieważnia czas. Nie teoretyzuję, mówię, czego nie raz doświadczyłem. Albo inaczej: lektura zaprasza mnie do innego wymiaru czasowego, w którym czas toczy się inaczej, szybciej bądź wolniej, niż czas rzeczywisty. Podczas lektury przestaje być dla mnie ważne, czy za oknem jest noc, czy też miasto tętni życiem. Jestem już w innym wymiarze. Lubię zaczynać dzień od lektury, lubię dzień lekturą kończyć, życie toczy się wtedy w przerwie między lekturami. 

Praca tłumaczeniowa wymaga szczególnej uwagi i dyscypliny. Jak udaje się panu utrzymać skupienie na przekładanym bądź czytanym tekście. Jak poradzić sobie z nadmiarem bodźców?

Tłumaczenie różni się od lektury. Czytać mogę zawsze i wszędzie, tłumaczyć tylko w określonych warunkach. Napięcie towarzyszące przekładaniu, to cielesne i umysłowe pobudzenie, bez którego nie wyobrażam sobie tłumaczenia, nie ma odpowiednika w lekturze. Lektura pozwala na podporządkowanie się tekstowi, przekład wymaga ode mnie, bym z tekstem zmieniał się rolami, a więc także go sobie podporządkowywał. Kiedy czytam, nie gram z tekstem, nie bawię się z nim w podchody – pozwalam mu mnie przejąć. Kiedy zaś tłumaczę, między mną a tekstem toczy się przewrotna, uwodzicielska gra. Takiej grze noc tylko sprzyja. Nie rozprasza, ale pobudza. Nie dyscyplinuje, ale poluzowuje. Bo ważniejsze od „szczególnej uwagi i dyscypliny” jest pobudzenie, wszak mówimy o literaturze, która wpływa na emocje i pobudza zmysły. Kiedy tłumaczę, włączam czasem instrumentalną muzykę, albo też, nie będę ukrywał, sięgam, w kontrolowanych ilościach, po dobry trunek, kawę, mocną herbatę. W obu przypadkach chodzi o takie pobudzenie, by się móc zapomnieć, obnażyć, przestać sprawować nad sobą kontrolę, przestać się wstydzić, nie bać się transgresji. To moment bliski erotycznemu uniesieniu lub szaleństwu, bez którego nie ma twórczości. Taki powstały w nocy tekst trzeba będzie, oczywiście, na drugi dzień porządnie zredagować, ująć w karby, ociosać, ale prawdziwie twórcza praca tłumacza toczy się pod osłoną nocy.  

Jak wygląda miejsce, w którym pan czyta? Czy jest to jedno, stałe, domowe legowisko? A może jest pan raczej czytelnikiem mobilnym – zabiera pan ze sobą książki w podróże, w świat?

Dlaczego legowisko? Siedzisko. Nie lubię czytać na leżąco. I to tak bardzo, że książka i krzesło wydają mi się nierozdzielną parą kochanków. Książka i krzesło to jak herbata i filiżanka. Albo jak rzeka i łódka. Czytanie jest czynnością wymyśloną przez człowieka, siedzenie na krześle czy w fotelu – też. Ale czytać leżąc? Albo wisząc na gałęzi? Wewnętrzna sprzeczność. Czytać mogę wszędzie, o ile tylko mam gdzie przysiąść. Niech to będzie pociąg czy ławka w parku.

Co pan teraz czyta? Jakie książki leżą u pana na nocnym stoliku?

Na moim nocnym stoliku leży sporo książek, nie mamy tu miejsca, by je wszystkie wymienić. Ale jest tu „Dziecko z darów”, najnowszy tom wierszy Justyny Bargielskiej, od której poezji jestem, przyznaję, uzależniony, choć nie bez powodu: to jeden z – trzech? czterech? –  najbardziej wyrazistych, i jednocześnie najbardziej wiarygodnych głosów polskiej poezji. Leży sobie ta książka na moim stoliku, bo sięgam po nią, żeby przeczytać dwa, trzy wiersze i rzecz odłożyć. Lubię takie książki, po które sięgam, czytam przez pół godziny i odkładam. Tak jak z albumami zawierającymi reprodukcje dzieł sztuki, otwieram taki na przykład album ze zbiorami londyńskiej Galerii Narodowej, po to tylko, żeby obejrzeć Wenus Velazqueza, album zamknąć i odłożyć. Krótkie wizyty mogą mieć więcej sensu niż pobyt długoterminowy.

Jest pan tłumaczem, wykładowcą uniwersyteckim, eseistą, krytykiem literackim i redaktorem. Czy widzi pan różnicę między czytaniem „zawodowym”, a czytaniem „prywatnym”? Lektura „z obowiązku” (np. akademickiego) może być jednocześnie lekturą „dla przyjemności”? Czy należy te dwa tryby czytelnicze rozgraniczać?

Zawodowo, czyli „z obowiązku”, czytam teraz tylko monografie habilitacyjne i doktoraty – czytam je zawodowo, bo to należy do moich zawodowych obowiązków. Do moich obowiązków należy też czytanie cudzych przekładów, kiedy redaguję numer „Literatury na Świecie”, oraz książek zgłaszanych do nagrody literackiej, w której kapitule zasiadam. Poza tymi  przypadkami, nie mam „obowiązku” czytania, które nie byłoby jednocześnie czytaniem z wyboru, lekturą dla przyjemności, nawet jeśli powodem lektury jest zamówiona recenzja czy konieczność poprowadzenia seminarium. Kiedyś było inaczej, dziś te dwa sposoby czytania zbliżyły się bardzo do siebie. Czytam z ołówkiem w ręku, zaznaczając ważne fragmenty, więc niby „zawodowo”, ale czytam dopóty, dopóki odczuwam z tego czytania frajdę.

Jako tłumacz zajmuje się pan zarówno poezją, jak i prozą. Przekładał pan Philipa Rotha i Philipa Larkina, Raymonda Carvera i Rosemary Tonks. Co przynosi panu ostatnio więcej satysfakcji w lekturze – poezja czy proza?

Serio pan pyta? To serio odpowiem, że najwięcej satysfakcji przynoszą mi książki w twardych okładkach. A jeśli mogę nie serio, czyli godząc się na oczywistość, to powiem, że więcej satysfakcji w lekturze przynosi mi dobra poezja niż zła proza, albo dobra proza niż zła poezja. Jest w moim czytelniczym doświadczeniu taka granica, za którą znika podział na prozę i poezję. Proza Joyce’a stopniem skomplikowania przypomina gęstą od znaczeń poezję, a wiersze Larkina można czytać jak dobrą, choć miniaturową powieść, z fabułą, bohaterami, tłem społecznym, opisami przyrody, itp. Póki dla autora ważne jest nie tylko, co pisze, ale też jak pisze, póki stara się twórczo używać języka, budować niebanalne zdania, które zapadają w pamięć, póty rozróżnienie między poezją a prozą obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.

Co sądzi pan o współczesnej polskiej prozie? Śledzi ją pan? Ostatnio wypowiadał się pan przychylnie o książkach Waldemara Bawołka.

Na tak ogólnie postawione pytanie, co sądzę o współczesnej polskiej prozie, odmawiam odpowiedzi, bo cokolwiek bym odpowiedział, będzie uproszczeniem, banałem lub pustosłowiem. Jeśli pana pytanie faktycznie znaczy, kogo, oprócz Bawołka, w ostatnich latach czytam – bo przecież nie „śledzę” – z zainteresowaniem, to proszę bardzo, oto tytuły, które z marszu przychodzą mi na myśl: „Włoskie szpilki” Magdaleny Tulli, „Małe lisy” Justyny Bargielskiej, „Krótka wymiana ognia” Zyty Rudzkiej, „Zdrój” Barbary Klickiej, „Skoruń” Macieja Płazy. To książki z ostatnich kilku lat, każda ponadprzeciętna, choć nie jest to zamknięta lista. Z drugiej strony, uczestnicząc w dorocznych posiedzeniach jury Nagrody Literackiej Gdynia, wiem aż za dobrze, że największy kłopot mamy z wyłonieniem nominacji właśnie w prozie. I nie jest to kłopot, który zwie się z obca embarras de richesse

W książce „Znaki firmowe” pisał pan, że proza amerykańska „imponować może konsekwentnymi próbami szybkiego zapisywania umykającej rzeczywistości, czynionymi bez paraliżującego poczucia, że traci się czas na zjawiska efemeryczne i trywialne”. Czy nie jest to coś, czego brakuje współczesnej prozie polskiej?

Tak, przyznam, że poezja polska robi to częściej, ciekawiej, dogłębniej, i w sumie bardziej przekonująco. Choćby Dominik Bielicki w „Pawilonach” czy Tomasz Bąk w „Utylizacji. Pętach miast”, by przywołać tylko dwie ostatnio wydane, różne zresztą, książki. Przypomnę, dla porządku, że cytowany przez pana fragment, w którym rzeczywiście słychać moje niezadowolenie z letniości polskiej prozy, przedkładającej, ciekawe nierzadko, przyznaję, wycieczki w przeszłość nad twórczą konfrontację z codziennością, pochodzi ze wstępu do mojej książki wydanej w 2007 roku, czyli dwanaście lat temu. „Wojna polsko-ruska” miała trzy i pół roku, uczyła się dopiero mówić, „Lubiewo” było rok młodsze, a na „Obsoletki” musieliśmy jeszcze kilka lat poczekać. A to trzy tytuły, kto wie, czy nie najważniejsze w polskiej prozie ostatnich dwudziestu lat, wprowadzające do niej nowe języki i na swój sposób definiujące nienazwane do tej pory obszary naszej rzeczywistości. 

A jakie lektury uformowały pana jako poetę? Jacy poeci i poetki najsilniej wpłynęli/ły na pana własne pisanie?

Co na mnie wpłynęło, krytyk raczy wiedzieć. Piszący chyba rzadko mają taką świadomość. Mogę powiedzieć, którzy poeci zawładnęli moją wyobraźnią, ale czy wpłynęli na moje pisanie, tego nie wiem. W dzieciństwie, takim już całkiem zamglonym, karmiono mnie Mickiewiczem – zamiast bajek na dobranoc, słyszałem lament mojej babki, która recytowała mi go z pamięci: „Nie masz, nie masz Maryli”. Pierwsze świadome czytanie poezji miało miejsce podczas lekcji angielskiego – mój dziadek, nauczyciel angielskiego w żeńskim liceum, uczył mnie języka między innymi przez lekturę angielskiej literatury. Przez parę miesięcy, na przykład, siedzieliśmy, koniec podstawówki, nad „Starym Żeglarzem” Coleridge’a. Próbowałem pisać jak on, z marnym skutkiem. Pamiętam też „Więźnia Czyllonu” Byrona, który z kolei mnie potwornie zmęczył. Potem przyszły lektury, już samodzielne, polskich poetów, dość przewidywalnych: Różewicz, Herbert, ale czytałem też Bursę, Nowaka, Harasymowicza, Grochowiaka, z młodszych ciekawiła mnie wtedy Lipska. I Barańczak, który odkrył dla mnie Białoszewskiego. Bliska przyjaciółka podsunęła mi, w ramach dywersyfikacji, Wojaczka. Na moje rozumienie wiersza na pewno miał też wpływ Zdzisław Jaskuła, z którym połączyła mnie wieloletnia przyjaźń i którego wiersze tłumaczyłem na angielski. Przełom nastąpił pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy trafiłem na „Małe muzea” Bohdana Zadury i „Kolejny świat” Piotra Sommera, a potem, wiadomo, inwazja Brytyjczyków i Irlandczyków, od Larkina po Heaneya. Kolejnym etapem byli powojenni Amerykanie, ale to już historia znana, bo powszechna. Tu już, w geście samoobrony, świadomie uważałem, by nie zachłysnąć się tymi genialnymi nowojorczykami, widząc, jak zdominowali scenę poetycką. Na pewno wpłynęli na to, jak piszę, ale też na pewno lękałem się tego wpływu.   

Wrócę jeszcze do pańskiej aktywności tłumaczeniowej. Czy do zajęcia się przekładem skłoniły pana obcojęzyczne odkrycia lekturowe? Autorzy, których chciał pan usłyszeć w polszczyźnie?

Ależ oczywiście. Nie wyobrażam sobie innych skłonień, niż odkrycie lekturowe. Poeci, których tłumaczyłem na samym początku, to byli odkryci przeze mnie autorzy, którzy tak głęboko weszli mi pod skórę, że musiałem przepuścić ich przez (moją) polszczyznę. Nie po to, by się swoim nimi zachwytem z innymi podzielić, ale po to, by sprawdzić, jak działają w moim języku. 

Czy są jakieś książki, których przekładów panu brakuje? Innymi słowy: kogo chciałby pan jeszcze przełożyć?

Ja tego nie zrobię, bo brak mi kwalifikacji, ale ucieszyłoby mnie, gdybyś ktoś przełożył „Opowieści kanterberyjskie”. Istnieje przekład fragmentów sprzed ponad pół wieku, autorstwa Heleny Pręczkowskiej, oraz „Opowieść rycerza” w przekładzie Mroczkowskiego, ale to wielkie dzieło Chaucera pozostaje praktycznie nieznane. Sam bym przełożył pierwszą powieść Larkina, „Jill”. Albo „Kochanka Lady Chatterley” Lawrence’a. Albo kilka wczesnych powieści Evelyna Waugh. Gdybym miał czas.

Jakie są pańskie plany lekturowe? Co chciałby pan jeszcze przeczytać? Wraca pan do klasyki czy raczej próbuje nadążyć za bieżącą produkcją literacką?

Jako czytelnik, jestem człowiekiem powrotów. Do tekstów, które jakoś mnie obchodziły, jakoś mnie dotknęły, wracam często. Po to są, by do nich wracać. Po to trzymamy je na półkach. Nigdy nie wyczerpane, pozwalają się czytać za każdym razem inaczej. Idealnie zresztą byłoby czytać każdą wartą tego rzecz co najmniej dwukrotnie: najpierw wędrując do końca, nie znając zakończenia ani kompozycji całości, łącząc fragmenty w większe sekwencje, drugi raz – z wiedzą o całości i zakończeniu, z ostrością nastawioną na detal. Zaryzykuję i powiem: książka przeczytana raz jest książką nieprzeczytaną.

Pana pytanie o to, czy wracam do klasyki, czy raczej próbuję nadążyć za bieżącą produkcją literacką, jest pytaniem sugerującym wiele rzeczy, między innymi rozłączność. A ja i wracam do klasyki, i czytam to, co powstaje w moich czasach. Jedno bez drugiego nie miałoby zresztą sensu. Przy okazji zauważę, że użył pan słowa „nadążać (za produkcją)” – jakby czytanie współczesnej literatury wiązało się z jakimś irracjonalnym, skazanym na przegraną pędem, a czytanie klasyki – z klasycznym luzem. Tymczasem wyobrażam sobie, że niektórzy próbują nadążyć za klasyką i ten wyścig przegrywają. Za literaturą, czy to z przeszłości, czy współczesną, nie powinniśmy nadążać. „Więcej” i „szybciej” to pojęcia obce mojemu rozumieniu literatury. 

A może jest jakiś kanoniczny autor, którego pan nie przeczytał? Przebrnął pan przez wszystkie tomy Prousta? Przeczytał pan „Nad Niemnem” bez omijania opisów przyrody? „Finnegans Wake” od deski do deski?

Gdybym powiedział, że nie czytałem „Hamleta”, to byłoby coś, ale Pan by mi, i słusznie, nie uwierzył. Jeśli powiem, że nie czytałem całej „Księgi Królów”, albo „Germinala”, albo „Narzeczonych”, albo, już kończę tę wyliczankę, „Zmartwychwstania”, wzruszy Pan tylko ramionami, prawda? Bo co miałoby z niej wynikać? Dobrze żyć z poczuciem, że są, i że zawsze będą olbrzymie połacie literatury moją lekturą nietknięte. Przebrnąć, mówi Pan, przez Prousta? Nie, na pewno nie brnąłem, a czułem się przez Prousta niesiony – to był lekturowy zachwyt osiemnastolatka. Brnąć to musiałem przez „Grę szklanych paciorków”, która wydawała mi się upiornie kaznodziejska i pretensjonalna. Przeczytałem „Nad Niemnem” w szkole, bez omijania, i bez szczególnego bólu, nawet z zainteresowaniem, bo, pamiętam, wyławiałem i wypisywałem sobie co ciekawsze, rzadko już stosowane słowa i zwroty. „Finnegans Wake” nie czytałem od deski do deski, ale od doskoku do doskoku, dorywczo i porywczo. Do tej pory lubię wchodzić w ten tekst, gubić się w nim i wychodzić z niego na codzienne słońce. Ale wróćmy do pana pytania, bo czuję, że za nim kryje się przekonanie, którego nie podzielam: że literaturę można skatalogować, zamknąć w jakimś kanonie, na przykład w obłąkańczej liście Harolda Blooma. Że jest zjawiskiem ograniczonym, dającym się wyczerpać, a przynajmniej objąć. To obce mi stanowisko: dla mnie literatura jest czymś niewyczerpanym, otwartym, bardziej procesem niż magazynem tekstów, czymś – w swojej istocie – bliższym życiu niż najbogatszemu choćby muzeum, domeną przemian, a nie petryfikacji, strumieniem, a nie marmurem.

– rozmawiał Jakub Nowacki.