Aktualności
Justyna Bargielska, poetka i prozaiczka, opowiada o fascynacji światem Lovecrafta i RPG-ami, problemach z beletrystyką, trudnej sztuce szukania książek we własnym domu, poezji, która zmusza do płaczu, książce swojego życia, a także o czytaniu pod kątem wychowywania dzieci.
Zazwyczaj pisarze i pisarki przywołują lektury z pamięci, Justyna Bargielska przyszła przygotowana, z całą torbą książek.
Co czytasz ostatnio?
Pokonać mur Mariny Abramović. To zupełnie nie był mój pomysł. Któryś ze znajomych powiedział, że ponieważ jestem artystką, powinnam czytać o tym, jak inne artystki mają w życiu. Ponieważ nie myślę o sobie, że jestem artystką, przynajmniej niezbyt często, było to dla mnie bardzo nobilitujące i postanowiłam, że zamówię, zwłaszcza, że na Arosie wszystko jest o połowę tańsze i można kupować nawet najnowsze książki w cenie, która nie rujnuje ci budżetu.
Interesowałaś się wcześniej Abramovic?
Nie, zupełnie nie.
Nie jesteś fanką sztuki performatywnej?
Nie, ale jeżeli idę ulicą i napadnie mnie sztuka performatywna, to się nie odwracam. Zresztą zauważyłam ostatnio taką prawidłowość, że jeżeli jestem w muzeum sztuki współczesnej i mam do wyboru obraz, instalację albo film, wideoart, to wybieram to ostatnie.
Mam zawsze problem z wideoartami, kiedy wchodzę do galerii, to one już trwają, muszę czekać 20 minut aż się skończą i znowu zaczną...
Szczerze mówiąc, mi to nie przeszkadza. To, co mnie najbardziej pociąga w wideoartach, to przestrzeń, w której są pokazywane. Tam jest zazwyczaj taka budeczka, namiocik, coś, co pozwala ci się wyizolować. Wchodzę i oglądam tę połowę, na którą trafiłam, a potem zaczynam od początku do tego momentu, od którego zaczęłam. Uważam, nie ma powodu, dla którego miałabym zaczynać od początku i kończyć na końcu. Ale jeżeli chodzi o Marinę, zaczęłam czytać i spotkało mnie przyjemne rozczarowanie, ponieważ to jest bardzo przygodowa książka. Przełożyły Anna Bernarczyk i Magdalena Hermanowska, może dzięki ich tłumaczeniu tak świetnie się to czyta. Tytuł jest może troszkę egzaltowany, bałam się, że to wszystko będzie za bardzo narcystyczne. Jest granica narcyzmu, którą jestem w stanie przełknąć, jeżeli chodzi o artystów, natomiast poza tą granicą wiadomo, że jest ciężko. A tutaj kobieta opowiada śmieszne i ważne sytuacje ze swojego życia, co jest bardzo ujmujące. Przygody fajnego człowieka, a ja zawsze lubię przygody fajnego człowieka, prawdziwy czy nieprawdziwy.
W tym przypadku akurat trudno stwierdzić.
Tak?
Myślę, że wspomnienia performerki też są performansem.
To mnie zaskoczyło, bo na tyle, na ile znam Abramovic, wydawała mi się zawsze oddana sztuce, a to, co pisze, to hołd złożony normalnemu życiu.
To do niej strasznie nie pasuje.
No właśnie, więc warto przeczytać. Miałam jeszcze ciekawą sytuację prywatną z tą książką. Pojechałam na ferie do Poznania, znajoma dała mi klucze do mieszkania. Lubię tak kooperować ze znajomymi, którzy udostępniają mi mieszkania, czasami schodzę na dół z dziećmi, żeby coś zwiedzić, a potem siedzę tam i nie płacę, a oni się cieszą, że przyjechał do nich ktoś fajny. Tym razem było to mieszkanie po zmarłej teściowej koleżanki, już posprzątane, ale nadal leżało tam dużo starych dokumentów, zdjęć, papierów i dziwnych rzeczy. Zaczęłam czytać książkę, doszłam do setnej strony, poszłam sobie zrobić herbatkę do kuchni, taki luz, wracając zobaczyłam, ze na rogu szafy leży moneta. Jestem osobą, która wpuszczona do mieszkania przygląda się wszystkiemu. Przykro mi, taka jestem. Akurat czytałam o tym, jak Abramovic opowiadała o Tito, o swoim życiu w Jugosławii. Podniosłam tę monetę i to był dinar jugosłowiański z 1983 roku.
I wszystko zaczęło układać się w całość!
Dzieje się! Jest performans wokół performerki.
Co jeszcze teraz czytasz?
Tego rodzaju książki stanowią bardzo znaczącą część tego, co teraz czytam: Wychowując Kaina, jak zatroszczyć się o emocjonalne życie chłopców (Dan Kindlon, Michael Thompson, przekład Anny Skucińskiej). Czytam to jako matka, ponieważ mój synek za chwilę skończy 11 lat. To chyba odnosi się do wszystkich książek z pogranicza psychoanalizy, psychologii w codziennym użyciu, że mówiąc o rzeczach, które są absolutnie oczywiste, kiedy się nad nimi zastanowisz, jednocześnie fundują ci pewnego rodzaju objawienia. Tę książkę doczytałam do strony 79...
Ale założona ołówkiem, czyli czytanie uważne.
Przeglądałam tematy, żeby wiedzieć mniej więcej, czego się spodziewać, na co być gotową.
Sama trafiłaś na tę książkę czy ktoś ci ją polecił?
U którejś z koleżanek na Facebooku zobaczyłam zdjęcie tej książki z pytaniem czy czytałyście i czy macie coś do powiedzenia. Nikt nie czytał i nikt nie polecał. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było sprawdzenie, ile książka ma stron. Ponieważ ma 400, postanowiłam, że dam jej szansę. Gdyby to była taka książka jak Juulsa, 200 stron o tym, jak wychowywać szczęśliwe dziecko, no to nie. Rzeczywiście, przeczytałam niecałe 100 stron i parę rzeczy mi się wyjaśniło. Wychowuję syna i córkę.
Córka jest starsza?
Tak, córka jest kobietą. Ja też jestem kobietą i to wszystko ułatwia. Jeżeli chodzi o syna, to zawsze miałam wątpliwości poznawcze, zastanawiałam się, co najgorszego mogłabym zrobić. Te książki mają to do siebie, że we wspaniały sposób potwierdzają twoje intuicje. Ponieważ poważnie traktuję projekt wychowania dzieci, ta książka jest dla mnie bardzo przydatna.
Książki o wychowaniu chłopców są ważne? Moja znajoma twierdzi, że słusznie wzmacniając dziewczynki, zapomnieliśmy o drugiej stronie medalu i wylaliśmy chłopców z kąpielą.
Taka jest prawda, dziewczynki w ostatnim dziesięcioleciu dostały bardzo dużo wzmocnień i nie jestem pewna, czy wszystkie je uszczęśliwiają. Chłopcy zostali zostawieni sami sobie, ale z drugiej strony chłopcy w myśl tej książki i mojej intuicji byli zostawieni sami sobie przez ostatnie dwa tysiące lat. Na tym polegało wychowywanie chłopców, że prędzej czy później zostawiało się ich, żeby wszystko rozwiązali we własnym zakresie. Ten spartański pomysł, żeby w siódmym roku życia przechodzić pod opiekę ojca, był de facto zostawieniem chłopca i jego emocjonalności jego własnym wyborom, intuicjom, jego własnej pracy nad tą emocjonalnością. Wydaje mi się, że byłoby dobrze teraz dla odmiany przyjrzeć się chłopcom.
Okej, co tu jeszcze mamy?
Książka, którą czytam ostatnio. To się bardzo ładnie wpisuje w tego chłopca i jego emocje.
Zbigniew Lew-Starowicz, O mężczyźnie, rozmawia Krystyna Romanowska.
Tak, jest jeszcze taka sama książka, chociaż zupełnie inna, mianowicie Lew-Starowicz O kobiecie.
To są nowe rozmowy?
Tak. Ta książka wygląda na długą, natomiast jest to po prostu bardzo obszerny wywiad, który równie dobrze można byłoby umieścić w grubszym czasopiśmie psychologicznym. Przeczytałam ją tylko dlatego, że kazała mi terapeutka. Mojemu mężowi kazała przeczytać tę o kobiecie. Taka praca domowa. Przeczytaliśmy, akurat były ferie, byliśmy w górach i zajęło nam to jedno popołudnie. Plan jest taki, że mieliśmy się wymienić, natomiast po przeczytaniu Lwa-Starowicza o mężczyźnie stwierdzam że nie wiem, czy mam tyle czasu. Nie sądzę, żebym się tam spotkała z czymś, czego nie wiedziałam do tej pory.
Lew-Starowicz jest seksuologiem, a tutaj opowiada o czym właściwie?
Głownie o seksie, natomiast ja na szczęście nie śledziłam jego prac wcześniej. Ale wreszcie zaczyna się chyba u niego myślenie, że seks jest przede wszystkim kwestią mózgu. Myślenia, planowania, podejmowania decyzji. To nie jest czysta biologia. W tej książce o mężczyźnie pojawia się ten wiatr odnowy, mówiący o tym, że mężczyzna może myśleć o seksie w inny, nie tak stereotypowy sposób.
Starowicz jest o tyle ciekawy, że zachował pewną plastyczność i raz na pewien czas weryfikuje poglądy.
Ewoluuje! Co w przypadku uznanego autorytetu bardzo sobie cenię. Moja córka ma w tej chwili trzynaście lat, kiedy będzie chciała przeczytać jakąś książkę o mężczyznach, dam jej to. To będzie odpowiednik O dziewczętach dla dziewcząt i O chłopcach dla chłopców. To jest mniej więcej ten sam ciężar gatunkowy, to samo podejście do męskości. Ale może być przydatne jako punkt wyjścia.
W książce o chłopcach miałaś ołówek, tutaj jest pełno karteczek. Zaznaczasz ważne fragmenty w czytanych pozycjach?
W książce o chłopcach zaznaczam bardzo dużo rzeczy, bo zamierzam do niej wrócić. Zamierzam przeczytać ją raz dla przygód, które są w niej zawarte, tam są bardzo fajne opisy przypadków, dużo się dzieje w przyjemny fabularnie sposób, natomiast potem będę chciała skupić się na ważniejszych kwestiach, więc zaznaczam. Tutaj po prostu pani terapeutka sugerowała, żebyśmy porozmawiali o rzeczach, które nas interesują,. Kiedy mój mąż zobaczył, że wszystko jest pozakładane karteczkami, był wściekły.
Dlaczego?
Bo poszliśmy na tę terapię po odrobieniu lekcji i mój mąż powiedział: „Nie, no ta książka jest głupia", a ja wyjęłam swoją i miałam w niej miliony karteczek. Wtedy zrozumiałam, co jest główną różnicą między mężczyzną a kobietą, jeżeli chcemy się różnic doszukiwać. Książka mojego męża, która nawet nie została zabrana na terapię, i moja, pieczołowicie oznaczona zielonymi karteczkami.
Jaki masz stosunek do książki-przedmiotu, pielęgnujesz domową biblioteczkę?
Nie. Nie, przepraszam. Mam straszny chaos. chciałam przynieść jeszcze jedną książkę, którą czytałam ostatnio, Italo Calvino. Jak wszyscy, czytałam Calvino w wieku 20-25 lat. Niedawno jednak ktoś mi podrzucił takie króciutkie opowiadania Marcovaldo (przekład Aliny Kreisberg). To był bardzo przyjemny powrót do młodości, do czasów, kiedy czytałam małe teksty, które kończyły się głupio, zaczynały się głupio, nic się w nich nie działo, o nic w nich nie chodziło, a czytało się je z wypiekami na twarzy. No więc chciałam ją przynieść, ale nie udało się – taki właśnie mam stosunek do moich książek. Nie mam pojęcia, gdzie może leżeć. Mam taką metodę szukania głową. Nigdy nie chodzę i nie szukam, tylko siadam i myślę: gdzie to może być, gdzie widziałam to ostatnio.
Zdarza ci się czytać nie na papierze?
Nie, bo mnie oczy bolą.
Audiobooki?
Nieeee, nie. Nie. Chyba to jest kwestia tego, że muszę trochę poczuć książkę, żeby ją przeczytać. Jestem z tego pokolenia, które zostawia różne plamy, karteczki, ołówki. Książka niepopsuta to nie jest książka przeczytana. Ja nawet czytam przy jedzeniu. Teraz, jak się nad tym zastanawiam, może to być punkt, nad którym należałoby pracować. Są ludzie, którzy kupują książki – książki są drogie. Ja dużo książek dostaję, na szczęście. Gdybym ich tak strasznie nie brudziła, może mogłabym je potem sprzedać albo dać w prezencie? Ale takie jest życie, jeżeli książka ma być żywa, musi brać w nim udział.
Co jeszcze?
Przyniosłam Lovecrafta, Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści. Strasznie gruby tom, przełożył go Maciej Płaza. Tę książkę czytam i wracam do niej z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że kocham to uniwersum. Po drugie dlatego, że ja gram i dużo gier jest opartych na tym uniwersum. To są gry planszowe, które są de facto RPG-ami: dostajesz postać i dalej nią rozgrywasz. Ponieważ gram z dziećmi i z mężem zorientowałam się, że im częściej to czytam, tym częściej wygrywam. To jest taka biblia i na swój sposób podręcznik gry. Nie sądzę, żeby Maciej Płaza był zadowolony z takiego użytkowego traktowania jego wspaniałego przekładu. Kiedy pierwszy raz przeczytałam tę książkę, zapisałam w komputerze kopię roboczą listu do Macieja Płazy, z milionami pytań o to, dlaczego to przetłumaczył tak, dlaczego to tak. Nigdy tego nie wysłałam.
Czytałaś Lovecrafta w oryginale?
Nie, ale gry były w oryginale, więc kluczowe pojęcia znam w obu językach. I stąd te pytania, które odnosiły się nijak do sztuki tłumaczenia, to była tylko ciekawość kogoś z fandomu. Teraz próbuję Lovecrafta wcisnąć córce, która szuka czegoś do czytania, a bardzo się rozczarowała się wszystkimi ostatnimi książkami, które jej dawałam: o koniach, o akademiach jazdy konnej.
Dlaczego o koniach?
Bo jeździ konno. Natomiast obraz nastolatki, która jeździ konno w książkach, które jej dawałam, na przykład w serii Akademia Canterwood, jest niezgodny z tym, co uprawia moja córka. To są książki skupione na glamour jeżdżenia konno, a ona jest skupiona na KONIU. Ona się komunikuje z koniem mózgiem, nie jest w stanie go klepnąć, żeby jechał szybciej, tylko siedzi na nim i mówi „Sułek, szybciej". Na szczęście to działa.
Twoje dzieci lubią czytać?
Nie, moje dzieci nie lubią czytać. Może córka, trochę.
A ty lubisz? W sumie nie jest powiedziane, że skoro jesteś pisarką i poetką, to musisz uwielbiać czytanie.
To jest skomplikowane. Czytałam ostatnio Pierwszego bandziora Mirandy July (przekład Łukasza Buchalskiego). Czytałam tę powieść wcześniej po angielsku, oglądałam Ja, ty i wszyscy, których znamy, śledziłam July w mediach społecznościowych i tak strasznie ją kochałam! Przeczytałam Pierwszego bandziora i z jednej strony towarzyszyło mi podekscytowanie – wow, fajnie, pierwsza książka Mirandy na polskim rynku, świetnie przetłumaczona – tylko zupełnie nie czuję tego, co czułam, kiedy czytałam pojedyncze opowiadania, oglądałam film. Coś mi umknęło. Do czego zmierzam? Beletrystyka to może nie jest mój główny punkt zainteresowań.
Wyrosłaś z niej?
Tak, powieści mnie nudzą. Do 27 roku życia byłam w stanie wciągnąć powieść i zachwycić się, że ma początek, środek i koniec. Teraz jest inaczej, zresztą widać po zestawie książek, który przyniosłam. Jest jeden okres w roku, kiedy to się zmienia: kiedy jadę na wakacje. Na wakacje z zasady nie zabieram książek. Zazwyczaj nie wynajmujemy hoteli, bardziej pasuje nam agroturystyka, domki, pokoje. I tam najczęściej są jakieś książki – kryminały, romanse. Jeszcze się nigdy nie rozczarowałam, zawsze tam coś leży i zawsze można to przeczytać. Wiem, że jestem skazana na konkretną pozycję, czytam od początku do końca na plaży, na leżaku, i to jest fajne. Natomiast w momencie, kiedy sama mam zacząć czytać powieść, jest mi ciężko. Traktuję to bardziej jako wyzwanie niż jako przyjemność.
Dobrze, idziemy dalej.
Teraz będą najdziwniejsze rzeczy.
Słownik gaelicko-angielski.
Tak, ten słownik jest dla mnie kompletnie hermetyczny, ale czytam go dość często, zresztą widać, jaki jest pogięty. Bardzo źle się uczę języków to magiczna dziedzina, do której nie mam dostępu. Gdybym zaczęła w wieku trzech lat, no to może by się udało. Natomiast mam słabość do słowników i kiedy widzę interesujący słownik, to go kupuję. Zaczęło się od słownika łacińsko-polskiego, kiedy byłam w liceum i uczyłam się łaciny. Jestem bardzo osadzona w słowach, znaki wizualne nie działają na mnie tak, jak znaki tekstowe. Kiedy mam konflikt wewnętrzny siadam, otwieram słownik i ten słownik na przykład mówi… [Justyna Bargielska kartkuje słownik]. Nie, o tym nie chcę, żeby mówił. Nieważne, mówi sobie cokolwiek i wtedy ja zastanawiam się, co to może znaczyć, dlaczego otworzyłam akurat na tym słowie, co z tego wynika, z czym mi się to kojarzy, czego to jest symbol i tak dalej. Tak że mam dość magiczne podejście do słowników. A tu jest inny, który ci polecam gdybyś miała okazję go kupić. To jest dla takich ludzi, którzy nie mają kompletnie życia towarzyskiego, Słownik językowego savoir-vivre’u z 2014 roku, który nie ma nic wspólnego z savoir-vivrem. Małgorzata Marcjanik, polonistka z Uniwersytetu Warszawskiego, wypisała przeróżne zwroty. Zobacz sama.
Hm, to jest dla ludzi, którzy nie rozumieją...
Nie rozumieją, co chcesz do nich powiedzieć.
Idziesz wtedy do swojej dziupli i sprawdzasz.
Mi się to najczęściej przydaje w komunikacji internetowej, na przykład na messendżerze. Nie wiem, co mi ktoś napisał, nie dał emotikonu, podlec.
„Tak się cieszę – forma podziękowania stosowana zwłaszcza przez kobiety”.
No nie? To jest tak wspaniałe, można nad tym siedzieć godzinami.
„Było miło – wśród młodych ludzi forma podziękowania, zapowiadająca zakończenie kontaktu”.
Wiedziałabyś? Ja bym nie wiedziała!
Ciekawa jestem, czy młodzi ludzie wiedzą.
To jest coś, w co ta pani musiała włożyć masę pracy badawczej. Chociaż mogłoby tu być więcej nowego slangu, bo ja się powoli zaczynam w nim gubić. Z drugiej strony wiem, że to jest coś, nad czym sama powinnam pracować, ponieważ mam małe dzieci, powinnam korzystać z tego, co przynoszą do domu.
Dzieci są skłonne objaśniać ci rzeczywistość?
Czasem tak, natomiast widzę, że takie nazbyt oczywiste pytania je krępują. Wtedy odpuszczam i szukam w internecie. Dzisiaj miałam przykre przeżycie, bo nie wiedziałam, co to jest łycha. Wiesz co to jest łycha?
Chyba nie.
To jest whisky, ale w ogóle nie mogłam się tego domyślić. Nie wiedziałam, co ten kolega chce mi powiedzieć, może potrzebuje pomocy? Potem zaczęłam wpisywać w internecie „łycha”, „łycha slang” i jakoś się zorientowałam.
Okej, kolejna książka mnie zastanawia. Wygląda jak szkolny zeszyt.
Przepraszam, ale jest założona podpaską. To jest książka z wierszami, ponieważ zdarza mi się czytać wiersze. To jest nowa rzecz, wyszła dosłownie w ostatnich dniach ubiegłego roku. Nie ma na okładce ani tytułu, ani autora.
Ma za to plamę.
To łzy, ponieważ kiedy czytam tę książkę, strasznie się wzruszam. Akurat otworzyło mi się na wierszu Ściskająca serce rozmowa. Ta książka jest podstępem. Wszystko jest takie wesołe, a potem znienacka pojawiają się fragmenty, które sprawiają, że płaczę. Autorem jest poeta Piotr Janicki. Niektórzy uważają, że to absolutny geniusz, ja nie lubię takich sformułowań. Geniusz, nie geniusz, po prostu lubię go czytać. To najlepsza rzecz jeżeli chodzi o wiersze od nie wiem kiedy, odkąd wydałam swoją ostatnią książkę.
A jak czytasz poezję: od deski do deski czy też na chybił-trafił szukasz czegoś, co trafi w nastrój?
Z tym miałam podwójną sytuację – dostałam Janickiego na początku jako maszynopis, który przeczytałam od deski do deski, ponieważ proszono mnie o napisanie czegoś w rodzaju blurba. Teraz, kiedy ma to już formę, i to ładną, otwieram sobie i czytam. Nawet mój mąż powiedział, że jest przynajmniej o połowę mniej nudna niż inne książki z wierszami. W jego ustach to wielki komplement.
Czytasz dużo poezji?
Nie. Powiem otwarcie, że nie, chociaż dostaję strasznie dużo poezji, różne wydawnictwa mi ją wysyłają. Może łatwiej jest wysłać taką cienką książkę, a nawet ze trzy na raz. Zazwyczaj otwieram, zaglądam, sprawdzam: przykuje, nieprzykuje. I odkładam. Może ten wywiad to dobra okazja, żeby powiedzieć: nie wysyłajcie mi już książek z wierszami, szkoda znaczków. Ktoś inny zrobi z nich lepszy użytek.
Co robisz z książkami, których nie potrzebujesz?
Trzymam. Nawet ostatnio mieliśmy dyskusję w domu, że moglibyśmy się pozbyć mniej więcej połowy. Są ludzie, którzy przyjeżdżają i za 200 złotych zabierają tysiąc książek. To byłoby najlepsze wyjście, ale mój mąż się nie zgodził, jest bardzo przywiązany do książek, których nawet nie czytał. Nie ma domu bez książek, chyba wizualizował sobie rozpad naszej rodziny. Mamy panią, która przychodzi raz na dwa tygodnie, odkurza je, niech będzie. A tu jest książka mojego życia. Emilka ze Srebrnego Nowiu (przekład: Maria Rafałowicz-Radwanowa). Czytałaś?
Jedyne dwieście razy.
No właśnie. Zawsze ją czytam, kiedy mam naprawdę poważny blok pisarski. To może dotyczyć powieści, którą muszę skończyć i oddać, ale też felietonu na 4000 znaków. Jeżeli rzeczywiście wiem, że nie ma szans, żebym napisała ten felieton, biorę pierwszą, drugą i trzecią Emilkę, one nie są długie, szybko się czyta.
Zwłaszcza, kiedy znasz je na pamięć.
Jeszcze nigdy się nie zawiodłam! Zawsze po przeczytaniu Emilek mam poczucie: TAK! Jestem twórcą, mogę zrobić wszystko, napisać coś wspaniałego, nie jestem taka stara, fajnie jest być kobietą!!! Emilka jest w pewnym sensie moim wzorem. Oglądałam ostatnio serial Russian Doll, bohaterka ma takie włosy jak ja w młodości, nawet pokazywałam dzieciom zdjęcia na dowód. To pierwszy tekst kultury, w którym spotykam się z tym, że Emilka jest wspomniana. W Russian Doll jest ważnym, symbolicznym elementem scenariusza. Zrobiło mi się tak swojsko i miło…
Emilka wygrywa z Anią z Zielonego Wzgórza?
Kocham Anię, Anię czytałam pierwszą. Pewnie kocham ją nawet bardziej po tym, co zrobił Netflix. Wreszcie miałam poczucie, że ktoś wyciągnął z tej historii rzeczy, które tam były, ale nie zwracano na nie uwagi. Doceniam terapeutyczną rolę Ani jako książki, miałam przyjaciółkę, która ma w tej chwili piątkę albo czwórkę dzieci, straciłyśmy kontakt. Za każdym razem, kiedy trafiała do szpitala, ponieważ z jej ciążą coś było nie tak, dzwoniła do którejś z nas, to znaczy do mnie albo do innej przyjaciółki z grona, które kiedy wtedy tworzyłyśmy, żeby zamówić Anię z Zielonego Wzgórza, któryś z tomów cyklu a najlepiej wszystkie na raz. Ania jest ogromnie pożyteczna, a jeżeli chodzi o książki dla dziewcząt, to sugerowała bym Emilkę.
Inne ukochane lektury z dzieciństwa?
W dzieciństwie akurat czytałam dużo. I to na pewno nie będzie nic nowego, na pewno słyszałaś to milion razy, miałam encyklopedię PWN-u, w której była tabelka, „Dzieła literatury światowej”. Wybierałam z niej książki, które przekonały mnie do siebie tytułem. Miałam lat 11 czy 12 i wszędzie szukałam klasycznego dzieła Gulistan, to jest ogród różany. Nie udało mi się na nie trafić, ale strasznie zajęło moją wyobraźnię.
A masz książkę którą lubiłaś, a po latach okazało się, że to nie to?
Przez całą młodość czytałam Dostojewskiego. Od 15 do 25 roku życia czytałam wszystko, co mogłam, nawet zaczęłam go czytać po rosyjsku. Boję się, że teraz mogłabym się w tym nie odnaleźć. Ale może to jest powód, żeby zajrzeć i sprawdzić.
Lubisz rozmowy o książkach, udzielasz się w klubach dyskusyjnych?
Lubię rozmawiać o cudzych książkach na swoich spotkaniach autorskich. Często udaje mi się tak nimi pokierować, że niby rozmawialiśmy przez chwilę o mnie i o mojej książce, o moim życiu i o tym jak żyć, a potem ludzie zaczynają opowiadać o tym, co przeczytali, jakie były przy tym wnioski, emocje. Lubię, kiedy dyskusja idzie w tę stronę. Trzy kilometry od domu mam bibliotekę, wiem, że jest genialna, bo występowałam tam parę razy. Panie są bardzo miłe, natomiast strasznie się cieszę, że nie zorientowały się, że ta Bargielska, którą zaprosiły na spotkanie, to jest ta sama pani, która od pięciu lat nie oddała Wielkiego bazaru kolejowego Theroux. Jeszcze nie połączyły miłej pani Justyny z tą złą.
- rozmawiała Olga Wróbel