Aktualności

fot. Krzysztof Dubiel
07.01.2019

Nocny stolik #11. Janusz Drzewucki: Cieszę się, że zdarza mi się jeszcze lektura zachłanna

Janusz Drzewucki, poeta, krytyk literacki, redaktor miesięcznika „Twórczość”, opowiada między innymi o skomplikowanej przygodzie z Borgesem, powieściach, które go w ostatnim czasie zachwyciły, Wacławie Berencie, który zasłużył na Nagrodę Nobla, i książce, którą przeczytał w dwadzieścia cztery godziny z przerwą na sen.

Co pan ostatnio przeczytał?

Powieść Wiesława Myśliwskiego Ucho igielne. Przeczytałem ją w sumie już trzy razy. Pierwszy raz dzięki uprzejmości autora w wydruku komputerowym z jego odręcznymi poprawkami, później w prebooku, który dostałem od wydawcy, i na podstawie tej podwójnej lektury napisałem recenzję, która się ukazała w „Rzeczpospolitej”, bodaj pierwszą, jaka się ukazała w polskiej prasie. Trzeci raz w książce. Tak samo jak w przypadku dwóch poprzednich powieści pisarza, Traktatu o łuskaniu fasoli i Ostatniego rozdania, pan Myśliwski udostępnił mi je w stosownym czasie do wcześniejszej lektury.

Właściwie ciągle jestem pod wrażeniem tej książki. Teraz mam ją w formie ostatecznej i podczytuję ją z doskoku co jakiś czas. Inne lektury po tej powieści…

Już takiego wrażenia nie robią?

Są w cieniu. Z tym że w związku ze swą pracą dla Biblioteki Narodowej czytam dużo starych rzeczy z literatury polskiej, które są zawieszone na Polonie. To jest skarbnica. Wszystkim polecam zaglądanie tam, bo możemy tam przeczytać książki, o których tylko słyszeliśmy. Znajdują się tam wysokiej jakości skany. W ostatnim czasie czytałem więc dużo poezji poety-legionisty Edwarda Słońskiego, który zdobył wielką popularność w okresie 1910-1918. Co ciekawe, był z zawodu dentystą, leczył między innymi Walerija Briusowa, rosyjskiego poetę przebywającego w Warszawie w roli korespondenta wojennego. Słoński i Briusow zaprzyjaźnili się, nawzajem sobie zadedykowali wiersze. Warszawa złośliwie wtedy mówiła o Słońskim, że jest najlepszym poetą wśród dentystów i najlepszym dentystą wśród poetów. Ale jego lektura jest dla mnie pouczająca. W ogóle był to poeta młodopolski, tylko że jako poeta młodopolski był kompletnie niedoceniany. Miał chwilę sławy jako poeta-legionista.

W ostatnim czasie przeczytałem też – zostają przy poezji – trochę wierszy, piosenek, fraszek generała Wieniawy-Długoszowskiego, a w tych dniach zacząłem czytać Sieroszewskiego i Struga, bo to, co znałem, to były wybrane, pojedyncze rzeczy. Jesteśmy teraz na Wiejskiej, ja na Wiejskiej mieszkam. Sieroszewski mieszkał na Górnośląskiej. Bardzo często, kiedy przechodzę obok tej wielkiej kamienicy, gdzie mieszkał, widzę tę jego tablicę. Teraz mam wrażenie, że czytam twórczość mojego sąsiada, jakkolwiek to brzmi.

Od dobrych kilku dekad czyta pan zawodowo. Często zdarzają się panu jeszcze czytelnicze olśnienia?

Zdarzają się i są bardzo intensywne. Olśniła mnie na przykład wydana w ubiegłym roku książka Andrzeja Mencwela Toast na progu. Autor, którego znam osobiście, którego znajomość sobie wysoko cenię i który jest przecież fantastycznym literaturoznawcą, autorem znakomitych książek o Stanisławie Brzozowskim, zaskoczył mnie taką osobistą książką, można powiedzieć: esejem beletrystycznym. Z tej książki dużo dowiedziałem się o nim jako o człowieku, ale też o Polsce i o Mazowszu. Znalazłem tam rzeczy, o jakich nie miałem pojęcia. Dzięki niemu dowiedziałem się o wielkiej trójcy międzywojennej. Nazwisko Eugeniusza Kwiatkowskiego i jego dzieło znałem, ale dzięki tej książce poznałem życie i twórczość Henryka Józewskiego i Juliusza Poniatowskiego, o których – powiem panu szczerze – miałem mgławicowe wyobrażenie.

Wielkim przeżyciem lekturowym był dla mnie też zbiór króciutkich nowel Pawła Sołtysa, Mikrotyki. Jestem członkiem jury Nagrody im. Marka Nowakowskiego, która została przyznana dotychczas tylko dwa razy: Sołtysowi i Wojciechowi Chmielewskiemu. Mam tutaj podwójną satysfakcję, bo kiedy byłem redaktorem naczelnym Czytelnika, wydałem dwie książki Chmielewskiego, a potem byłem w jury, które przyznało mu nagrodę.

To taki naturalny następca Marka Nowakowskiego.

W pewien sposób, chociaż go w ogóle nie naśladuje. To taki uczeń, który się uczy od mistrza, ale nie chce być taki sam jak mistrz, wie, że musi znaleźć swój styl.

Ja zresztą przez Marka Nowakowskiego poznałem Chmielewskiego, a z kolei Marka poznałem, gdy studiowałem w Krakowie, na spotkaniu ze studentami. Nowakowski należał do tych pisarzy, którzy byli zainteresowani młodymi autorami. Ale nie interesowało go to, „czy mnie, młody człowieku, czytasz, czy mnie naśladujesz, ale to, jaki masz język, czego chcesz, co masz do załatwienia z tym światem”.

A wracając do Sołtysa, to jego opowiadania są fantastyczne! To, że Sołtys jest również Pablopavo i ma świetne piosenki, w jakiś sposób może mu pomagać, ale może też zaszkodzić. Najważniejsze, że on tego nie dyskontuje. Rozmawiałem z nim dwa-trzy razy, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie: inteligentny facet z pasją do literatury. Poza tym zaskoczyło mnie to, że jak go poznałem, zaczęliśmy natychmiast rozmawiać o Iwaszkiewiczu.

Mocne wrażenie zrobiła na mnie książka pisarza, którego drukujemy od niedawna w „Twórczości” – Stanisława Aleksandra Nowaka.

Galicyanie.

Piękna powieść. Wiedziałem, że taka powieść jest, odstręczała mnie jej grubość.

I mamy tam język, który nie istnieje.

Zgadza się. Przeczytałem Nowaka pod wpływem Leszka Bugajskiego, który u nas tę książkę zrecenzował i kilka razy mi o niej mówił. Znam Leszka właściwie od zawsze, tak naprawdę w krytyce literackiej zadebiutowałem dzięki niemu w latach 80., w „Życiu Literackim”. Przez długie lata kiedy Bugajski był tam kierownikiem, pisałem u niego. Starszy kolega, któremu ufam, mówi mi, że jakaś książka jest dobra, a ja to początkowo zbyłem takim: „No dobrze, pewnie jest dobra”. Są takie teksty Leszka, które mnie przejmują, są takie, które mnie mniej przejmują, inne – wydaje mi się – napisał, bo napisał, a są i takie, które zmuszają do przeczytania jakiejś książki. To był taki tekst, ale zabrałem się do lektury Galicyan dopiero, gdy zgłoszono ją do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, gdzie jestem przewodniczącym jury. Jak się zabrałem do lektury, przeczytałem ją w dwanaście godzin.

To chyba za krótko…

Przepraszam, w dwanaście godzin przeczytałem wydruk Ucha igielnego. Galicyan przeczytałem w dwadzieścia cztery godziny z przerwą na sen i właściwie, jak powiedziała moja żona, przez ten czas prawie nie było ze mną kontaktu, bo załatwiałem w trakcie tej lektury tylko najważniejsze potrzeby. Byłem kompletnie wyłączony.

Tak pan działa, gdy coś pana zachwyci?

Raz na jakiś czas mi się to zdarza. To taka lektura zachłanna. Właśnie skończyłem sześćdziesiąt lat i cieszę się, że jeszcze coś takiego mi się zdarza, bo to raczej domena dzieciństwa i młodości, gdy czytało się coś z latarką pod kołdrą.

Trochę się dziwię, że ta powieść nie zrobiła furory. Miałem wrażenie, że tak jak W.A.B. promuje swoich autorów, to do promocji tej książki się nie przyłożyło. Wydało ją, bo wydało. Jest to kawał prozy i wielka robota w języku.

Czytam i piszę regularnie o literaturze od trzydziestu trzech lat i to nie jest tak, że człowiek wie wszystko, bo niczego tak naprawdę nie wie. Mam w sobie taką naiwność i staram się ją pielęgnować. Chcę, żeby mnie literatura zauroczyła. Czasami czytam książki na przekór. Są takie autorki i tacy autorzy, za którymi nigdy nie przepadałem. Ale jak wszyscy wokół mi mówią, że coś jest świetne, to czytam.

A kto do tego grona należy?

Weźmy na przykład Kosmitkę Manueli Gretkowskiej. Zaczynam czytać, pierwsze dziesięć-piętnaście stron – no jest to świetne. Tylko potem się to kompletnie rozlatuje, to nie ma formy, nie ma pomysłu. A miałem jak najlepszą wolę.

Natomiast wielkim rozczarowaniem były dla mnie Król i Królestwo. Jerzy Lisowski, wieloletni redaktor naczelny „Twórczości”, mówił, że we Francji jest takie określenie „podmianka”. Wydawnictwa lansują literaturę komercyjną, ale w jej promocję są włączone media, zaprzyjaźnieni dziennikarze i krytycy, którzy zaczynają o tym mówić, jakby to było coś z górnej półki. Literatura komercyjna wchodzi w miejsce literatury pięknej z prawdziwego zdarzenia. Moim zdaniem gdy dyskutujemy o literaturze i pisarzach pokroju Wiesława Myśliwskiego, to do tej dyskusji nie możemy włączyć Szczepana Twardocha, bo byłoby to nieprzyzwoite wobec Myśliwskiego.

Ale podobnie patrzy pan na wcześniejsze powieści Twardocha?

Drach był, zdaje się, niezły. Był taki pisarz Jerzy Rawicz, właściwie Rabinowicz, więzień Auschwitz. Przed laty na studiach czytałem jego opowiadania obozowe Dno, wydane pod koniec lat pięćdziesiątych. Nie zrobiły furory, zresztą trudno o to po Borowskim. Potem Rawicz,  dziennikarz „Trybuny Ludu”, napisał potem kilka powieści sensacyjnych. Jedna z nich oparta była na autentycznych wydarzeniach z międzywojennej Warszawy, Doktor Łokietek i Tata Tasiemka. Dzieje gangu. Wyszła w 1968. Wznowiono ją kilka lat temu… Król jest wobec niej wtórny. Wwszystko jest tu wymyślone, schematyczne. Pewnie powiem teraz coś okropnego, ale dlaczego oni wszyscy w tym Królu muszą walić się młotkami i rozbijać nosy, a jak facet chce odbyć stosunek płciowy z kobietą, to niezależnie od tego, czy to żona, czy kobieta za pieniądze, to on najpierw musi jej złamać nos, wybić zęby, rozerwać na niej sukienkę, poszarpać ją za włosy… To jest aż niesmaczne. Kryptopornografia, a uchodzi za Bóg wie co.

Wspomniał pan o naiwności czytelniczej i dzieciństwie. A jakie były pierwsze ważne dla pana książki?

Nie było to nic nadzwyczajnego, raczej takie oczywiste rzeczy, czyli Sienkiewicz, Prus. Właściwie czytałem to, co wszyscy. W okresie liceum zaczytywałem się w Wańkowiczu, który wychodził wtedy we wspólnej serii PAX-u i Wydawnictwa Literackiego. Wańkowicz miał wtedy opinię pisarza, którego władza PRL-owska tolerowała, ale tylko tolerowała. Bardzo przeżywałem jako młody człowiek te wszystkie Zupy na gwoździu – doprawione, Tędy i owędy, Atlantyk – Pacyfik, Na tropach Smętka, książkę o Monte Cassino, która zresztą przez długie lata nie mogła się ukazać w całości.

Natomiast takim dużym przeżyciem, które trzyma mnie do dzisiaj była – tu pana pewnie zaskoczę – lektura na studiach powieści Wacława Berenta. Czasami się zastanawiam, jakby wyglądała polska literatura, która jest w większości post-Sienkiewiczowska, gdyby w stosownym czasie Nobla dostał Wacław Berent.

A miał w ogóle szanse? Chyba go nigdy w tym kontekście nie wymieniano.

Prawdopodobnie szansy nie miał, ale myślę teoretycznie. Gdyby ten trudny, wyrafinowany formalnie, artystycznie pisarz… A kto go dzisiaj czyta?

Studenci polonistyki.

Ci, co muszą, a to moim zdaniem pisarz wybitny i niesłusznie zapomniany.

Są takie lektury, do których człowiek sam trafi, a są takie, że ktoś je nam podpowiada. Jakieś trzydzieści lat temu Henryk Bereza, który siadywał w tym fotelu, powoływał się czasem w swoich tekstach na książkę Życiorys własny robotnika, której autorem był Jakub Wojciechowski, taki naturszczyk. Książka została napisana na konkurs rozpisany przez Polski Instytut Socjologiczny w Poznaniu. Nigdzie nie można było jej dostać i w końcu pożyczyłem ją od Berezy. To też była dla mnie nieprawdopodobna lektura. Kiedy czytałem potem Galicyan, to myślałem o Życiorysie. Gdy Wojciechowski zaczynał pisać tę opowieść, nie był analfabetą, bo czytać i pisać umiał, ale tylko tyle. Jego pierwsze zapisy z tego pamiętnika są bardzo prymitywne, wręcz prostackie.

Widać, jak rodzi się styl.

Tak! Widać, jak rodzi się w nim pisarz, jak kształtuje się jego styl. Widać, że tworzy się dzieło. Przeczytałem tę książkę tylko raz, też w jakimś namiętnym szale przez trzy-cztery dni. Nie wiem, jak by ta lektura wyglądała dzisiaj, bo czasami powtórne lektury potrafią byś straszne.

A co pana z takich powrotów rozczarowało?

Chętnie to panu opowiem! Gdy byłem pod koniec studiów, w serii iberoamerykańskiej wyszła Księga piasku Borgesa.

Od razu pomyślałem o pisarzach latynoamerykańskich, bo oni często po latach rozczarowują.

Zacząłem ich czytać już w liceum. Cortazara, Garcię Marqueza, Vargasa Llosę. Wtedy człowiek był dość głupi, więc nie wszystko rozumiał, czytał trochę ze snobizmu, ale uczył się czytać inne rzeczy, z innej kultury, innej mentalności.

Do borgesowców nigdy nie należałem. Wszyscy zachwycali się jego zbiorami opowiadań Fikcje i Alef, a ja tak bez przesady. Bardziej podobała mi się dwutomowa powieść Raj José Lezamy Limy, która wyszła w świetnym przekładzie Andrzeja Nowaka. Wtedy ukazała się też Księga piasku – cieniutki tomik z kilkunastoma krótkimi opowiadaniami. Byłem już pod koniec studiów, a może nawet po studiach. I jak to przeczytałem, byłem zauroczony. Miałem poczucie, że szczytem pisarstwa jest napisanie jednej takiej książeczki i wejście do historii literatury światowej. I ja ten tom – on nie ma nawet 100 stron – podczytywałem co kilka lat, za każdym razem z tym samym zachwytem, po czym odłożyłem na półkę i nie sięgałem do niego przez dłuższy czas.

Mam zwyczaj, że co roku na dwu-trzytygodniowy urlop biorę dzieła jednego pisarza, żeby go przeczytać chronologicznie, od początku do końca. Miałem taką przygodę z Dostojewskim, z Kafką, z Myśliwskim, który zresztą bardzo się dziwił, dlaczego ja nagle po latach znowu czytam Nagi sad i Pałac. I na jeden urlop wziąłem Borgesa. Zwykle czytam z ołówkiem i zaznaczam fragmenty, które mnie zachwycają albo zastanawiają. Gdy żona czyta coś po mnie, mówi: „Dlaczegoś tyś zaznaczył to zdanie, a nie następne?”. Każdy z nas czyta trochę inaczej. No więc czytam tę Księgę piasku, widzę te zaznaczone rzeczy, jakieś wykrzykniki, znaki zapytania – i kompletnie nie mogę zrozumieć, czym ja się tak zachwycałem?! Może za trzy-cztery lata przeczytam ją znów i znów się zachwycę. Mam zresztą taką nadzieję, bo dlaczego by nie?

A zdarza się panu sięgać po literaturę faktu?

Oczywiście, że tak, choć jestem zaskoczony jej obecną popularnością. W pierwszej kolejności przychodzi mi do głowy Kapuściński, ale w czasie licealno-studenckim czytałem Hannę Krall, której pierwsze książki się wtedy ukazywały. Zdążyć przed Panem Bogiem i Na wschód od Arbatu to były rzeczy po prostu niesamowite. Kapuścińskim też byłem zachwycony, z tym że w jego przypadku od razu miałem takie poczucie, którego nie umiałem nazwać, bo nie miałem ani doświadczenia lekturowego, ani odpowiedniej wiedzy, że to jest coś na granicy rzeczywistości i fikcji, mało tego, że to jest nieprawdopodobnie zrobione pod względem literackim. Gdy po latach pracowałem w Czytelniku, który był jego wydawcą, dowiedziałem się, że Kapuściński ma olbrzymi zbiór fotografii z wypraw. Zapytałem go, czy widziałbym możliwość, żebyśmy wznowili jego książki z tymi zdjęciami, ale nie zgodził się i wiem teraz, że miał rację.

Ta rozmowa odbyła się w jego mieszkaniu, zapraszał mnie do swojej pracowni. Bardzo lubiłem do niego przychodzić, amatorsko robię też zdjęcia i udało mi się kilka razy sfotografować Różewicza, chociaż on nie bardzo tego chciał. Kapuściński zawsze sadzał mnie pod okienkiem w takim wykuszu i siadał naprzeciwko. Kiedy tak siedziałem, za nim była cała biblioteka. Miałem ten kadr, żeby go tak sfotografować – zresztą później ktoś zrobił takie zdjęcie – miałem zawsze aparat w plecaku i za każdym razem czułem skrępowanie, żeby zapytać, czy mogę go sfotografować. Kiedy Różewicz nie chciał, żeby robić mu zdjęcia, zasłaniał twarz. Zresztą takie zdjęcie też mu zrobiłem i zamieściłem w swojej książce o nim. Ale raz go nie spytałem, czy mogę go sfotografować, dałem mu jego nową książkę, żeby mi wpisał dedykację, wziąłem aparat, gdy pisał, zrobiłem jedno, drugie, trzeci zdjęcie, a on nie odrywając wzroku od długopisu, powiedział ponurym głosem: „Panie Januszu, a ja myślałem, że my się przyjaźnimy”. To taki trudny moment, żeby nie przekroczyć tej granicy.

A jak skończyło się z Kapuścińskim?

Byłem u niego raz, drugi i trzeci. Za czwartym razem, na pół roku przed jego śmiercią, pomyślałem sobie: „No teraz już zrobię”. Był upalny sierpień, zaprosił mnie, żebym przyszedł w południe. Mieliśmy rozmawiać o Lapidarium VI, które wydaliśmy po jego śmierci. „Teraz muszę mu zrobić” – pomyślałem, włożyłem rękę do torby, już trzymałem aparat, a on powiedział: „Słuchaj, napijemy się szampana”. Puściłem aparat i żadnego robienia zdjęć nie było.

Wracając do jego zdjęć: powiedział mi wtedy, że kilku zachodnich wydawców też mu to proponowało. Powiedział mi: „Wiesz, jeżeli wydamy Cesarza z moimi zdjęciami z Abisynii i Etiopii, to będzie tylko książka o Hajle Selasje, a ja mam taką nadzieję, że ta książka jest nie tylko o nim”. W momencie, kiedy zostałaby zilustrowana, byłaby tylko literaturą faktu, a tak jest czymś więcej.

Te wszystkie dyskusje, czy zmyślił, czy nie zmyślił – a co to ma za znaczenie? Albo czyta się go w zachwycie, czuje się mrowienie i myśli, jak to jest napisane, zrobione, jakie jest przejmujące, albo tego nie ma. I tyle.

A inne rzeczy z literatury faktu pan ceni?

W tamtych latach bardzo poruszały mnie reportaże Janusza Roszki i Krzysztofa Kąkolewskiego. Mówię to z pełną powagą: to po prostu szczyty polskiego reportażu.

Dziś reportaż jest tak popularny, że on właściwie zastąpił literaturę piękną beletrystyczną. Skądinąd świetna książka Cezarego Łazarewicza o śmierci Grzegorza Przemyka dostaje nagrodę literacką, a prowadząca galę robi jeszcze straszną gafę i mówi, że jak czyta jego reportaż, to ma poczucie, jakby czytała Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa. Autor się zresztą fantastycznie zachował, bo szybko odciął się od tego głupstwa i powiedział, że jest tylko reporterem. Ale nie ulega wątpliwości, że reportaż w ogóle jest dzisiaj bardzo mocny i trochę wypycha prozę typu fiction z rynku.

A pański mistrz? Różewicz?

Czytam go, od kiedy nauczyłem się czytać. I to jest taki pisarz, którego znalazłem na własną rękę, chociaż w podręczniku szkolnym. Jak kończyło się klasę i kupowało podręczniki do następnej, to bardzo lubiłem zaglądać, jakich pisarzy w przyszłym roku szkolnym będziemy czytać i o jakich będziemy się uczyć. Między drugą a trzecią albo trzecią a czwartą klasą znalazłem w podręczniku wiersze Różewicza. Nieprawdopodobnie mnie te wiersze – to takie głupie słowo – przejęły. Dotknęły, przeniknęły. Były napisane tak prosto, tak surowo, a jednocześnie tak mocno.

Różewiczem fascynowałem się właściwie całe studia. Pracę magisterską napisałem jednak o Herbercie, bo nagle zachwyciłem się nim i Miłoszem. Ale ten Różewicz cały czas ze mną był i bardzo szybko do mnie wrócił. Kiedy przerwał milczenie – które fantastycznie opisał Tadeusz Drewnowski w Walce o oddech – i wydał Płaskorzeźbę, to byłem już recenzentem „Twórczości” i dostałem propozycję, żeby ten tom zrecenzować jako książkę miesiąca. I właściwie tak to się zaczęło. Różewicz przeczytał ten tekst, zadzwonił do Jerzego Lisowskiego, żeby zapytać, kto to jest ów autor, a ja akurat w mieszkaniu Lisowskiego byłem. Później się poznaliśmy. Bardzo się w niego wsłuchiwałem, ale lubię różnych poetów. Uważam na przykład, że Wisława Szymborska jest fantastyczną poetką. Czerpię mnóstwo przyjemności z nieustannego zaglądania do jej wierszy.

Ale z Różewiczem jest inaczej.

Różewicz jest pisarzem przerażającym. Trudno jest zasnąć po Różewiczu. Po Herbercie można, po Szymborskiej też. Różewicz budzi niepokój. Dlatego tak zirytował mnie fakt, że pierwszy tom biografii Herberta nosi tytuł Niepokój, zwłaszcza że drugi tom to Pan Cogito. Wiem, że tytuły jednowyrazowe nie podlegają ochronie. Ale Niepokój to nie jedynie tytuł zbioru wierszy Różewicza, to w ogóle nazwa pewnej postawy, formuły egzystencjalnej. Różewicz nieustannie niepokoi, zmusza do zastanowienia się, czy naprawdę jest tak, jak myślimy, nie daje pocieszenia. Kiedyś Stanisław Gębala, zresztą wybitny znawca Różewicza, zrecenzował w „Twórczości” moją książkę o poezji Smaki słowa. Napisał, że dwa najważniejsze zdania w tej książce pojawiają się w tekstach – o Herbercie i Różewiczu. Wyciągnął takie zdanie z tekstu o Herbercie, że znajdujemy u niego taki wzór człowieka, jakim chcielibyśmy być. Chcemy być wspaniali, szlachetni, odważni. A u Różewicza – z tym że, jak pisałem te zdania, nie miałem pojęcia, że je napisałem – cały czas spotykamy się z człowiekiem, który jest w nas i którego nie lubimy, trochę się boimy. Jesteśmy gorsi, niż nam się wydaje. Gębala napisał, że to jest takie mocne rozpoznanie kondycji człowieka końca XX wieku. Jak to u niego przeczytałem, to jeszcze dokładniej zacząłem czytać Różewicza. To taki pisarz, który cały czas rośnie, pomijając już fakt, że rzeczywiście sporo po sobie zostawił. Czytałem go regularnie, cały czas do niego wracałem.

Profesor Piotr Mitzner wiedział, że piszę książkę o Różewiczu, zachęcał mnie, żebym ją pisał. Po śmierci Różewicza nie chciałem jej kończyć. Mitzner powiedział, że to głupota i żebym przestał się roztkliwiać. Kazał mi pokazać, co mam, a potem dopisać to, co trzeba. Dopisałem m.in. bardzo duży tekst o dramatach Różewicza, ale też o jego felietonach, i takie bardziej osobiste teksty. Gdy czytałem po raz kolejny kanoniczne wydanie jego dzieł z Wydawnictwa Dolnośląskiego, dwanaście tomów, to widziałem pozaznaczane przeze mnie wcześniej fragmenty wierszy, ale miałem poczucie, jakbym część z nich czytał po raz pierwszy. Są takie wiersze Różewicza, które znamy właściwie na pamięć, ale jest cała masa utworów po prostu zaskakujących, jakby nowy Różewicz.

Chciałem jeszcze wrócić do Berenta, a właściwie do najbardziej niedocenianych polskich pisarzy.

Poza Berentem?

Tak. Kogo warto by odświeżyć?

Nie żeby to byli autorzy niedocenieni, ale mam takie trzy ulubione książki z literatury dawnej: Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, Pamiątki Soplicy Henryka Rzewuskiego i Trzy po trzy Aleksandra Fredry.

Czyli gawędy.

Trzy po trzy Fredry – co to jest za proza! Oczywiście byłem też zauroczeny Rękopisem znalezionym w Saragossie, zwłaszcza jak pani Anna Wasilewska zrobiła przekłady tych dwóch wersji. Tylko pytanie, na ile to jest literatura polska. Ale Potocki chyba jest doceniony.

Z niedocenionych może Kaden-Bandrowski, ale czy da się go dzisiaj czytać? Zostańmy przy tym Berencie.

To jeszcze na koniec: jakie ma pan plany autorskie?

Wydałem książkę o prozie Obrona przypadku, mam prawie skończoną książkę o poezji, taką rekapitulację, w której zebrałem to, co napisałem, o Szymborskiej, Julii Hartwig, Krystynie Miłobędzkiej, Urszuli Kozioł, Ewie Lipskiej, ale także o Jarosławie Marku Rymkiewiczu i takich niedocenianych, może trochę zapomnianych poetach jak Kazimierz Hoffman, który w „Twórczości” dużo drukował, ale mieszkał w Bydgoszczy i w ogóle nie chciał sobie pomóc, nie zadbał o swoją promocję. Są tam także eseje o Marianie Grześczaku i o poetach z mojej generacji.

Ale moją wieloletnią fascynacją jest Portugalia, w której byłem w październiku, a w ciągu dwudziestu lat chyba jedenaście razy podróżowaliśmy po niej z żoną. Cały czas mam takie marzenie, żeby napisać eseistyczną książkę o Portugalii, ale raczej właśnie eseistyczną niż z zakresu literatury faktu, bo jednak reporterem nie jestem. Fascynują mnie więc różnego rodzaju książki z literatury portugalskiej. Jestem oczywiście pod wpływem Fernanda Pessoi, ale wspaniałym pisarzem jest José Saramago, którego czytam od pierwszej książki, czyli od Baltazara i Blimundy, opublikowanej jeszcze w londyńskim Pulsie. Wszystko, co napisał i ukazało się w języku polskim, mam i czytałem wielokrotnie. Ale czytałem też takich pisarzy jak António Lobo Antunes, José Cardoso Pires czy tych młodych, którzy ukazali się u nas w ostatnich latach Gonçalo M. Tavares oraz José Luís Peixoto. Tavares został zresztą laureatem nagrody ufundowanej przez Saramago. Z tym że te moje lektury pisarzy portugalskich były trochę chaotyczne i teraz myślę, że chciałbym coś zmienić w swoim pisaniu. Dużo wyszło mojej krytyki literackiej, więc pora na danie upustu tej fascynacji portugalską kulturą, piłką nożną, architekturą, muzyką, kuchnią. Dlatego chcę teraz wrócić do tych portugalskich książek, no i oczywiście do Księgi niepokoju. To jest trudna lektura, bardzo wymagająca. Są takie książki, które chcemy przeczytać. Wiemy, że wystarczy, że przeczytamy je raz. A są takie, że jest się w połowie i człowiek wie, że przegrywa, że książka jest od niego mocniejsza, od jego możliwości, wyobraźni, wiedzy, ale jest fascynująca. Księga niepokoju to właśnie taka pozycja. Będę ją musiał jeszcze ze dwa razy w życiu przeczytać. Albo trzy…

- rozmawiał Krzysztof Cieślik