Aktualności

07.01.2014

Rok 2013 w książkach dla dzieci

Dla książki dziecięcej rok dobry, i na pewno nie gorszy od poprzedniego.

Rodzynkami okazały się pozycje adresowane do najmłodszych, których jeszcze mało skoordynowane rączki i wyrzynające się mleczaki mają moce destrukcyjne, co mądry wydawca przewiduje chroniąc (książkę) twardszymi kartkami, a buzie dziecka łagodnie zaokrąglonymi rogami. To te lilipucie przedsiębiorstwa (Dwie Siostry, Wytwórnia, Hokus Pokus, Czerwony Konik, Ładne Halo, Tako, Muchomor) nie raz założone przez zdesperowanego rodzica, który nie mógł znieść tego, że istocie mierzącej mniej niż metr i koślawo jeszcze artykułującej pierwsze słowa, komercja wciska w łapki rzeczy po partyzancku brzydkie i źle napisane. Jako antidotum, ten wydawca- rodzic-  zaproponował dziecku przedmiot szlachetny, nietylko użyteczny, ale i pociągający estetycznie. I sukces: na księgarskiej półce coraz częściej nie rzuca się w oczy partaczący gust różowy kotek na fosforyzującej trawce, tylko formalnie powściągliwe pozycje budzące do aktywności 12, 18 i 24 miesięczne mózgi. Właśnie z tego stylistycznego klucza zostało wymyślone przez tandem -Jan Bajtlik (ilustracje) i J.M. Brum (tekst) - „Auto” (Dwie Siostry) toczące się wokół zdarzeń związanych z samochodem: kabriolet wozi na wakacje, serwuje łaskotki wiatru czy przejażdżkę autobusem. Trzeba o niego dbać jak o bliskiego: kąpać, poić benzyną, leczyć u mechanika; odwdzięczy się nie tylko schronieniem przed deszczem. Każda rozkładówka to jedno zdanie i dopełniający je obraz. Zdarzenia układają się w rytmiczny ciąg fabularny, grafika jest uproszczona, kontrasty mocne, barwy nasycone. Słowa –lekkie i energetyczne- można je czytać, śpiewać, pokrzykiwać, co komu w duszy gra. Zaś „Pomelo i przeciwieństwa” Ramona Badescu i Benajmnina Chauda (Zakamarki) to kolejna część pierwszoligowego cyklu o słoniku rozkosznym do granic możliwości. Jeśli poprzednie tytuły „Pomela” są adresowane do starszaków (3, 4 latki), to  „Przeciwieństwa” zdobędą atencję zarówno tego, który korzysta jeszcze ze spacerówki, zadzierającego nosa przedszkolaka, nie wspominając o tych wszystkich z dowodami osobistymi w kieszeniach - matkach, ojcach, babciach, ciotkach - którzy nieletnim poświęcają ciut czasu na wspólną lekturę. Niby co nowego da się wymyśleć w kwestii "przeciwieństw"? - można by skwitować sprawę. Wiadomo, że jak jedno jest białe to drugie jest czarne, że nogi są na dole i nisko a głowa na górze i wysoko. Czy na pewno? Bo co znaczy "na lewo" i "na prawo" -  od czego i dla kogo? Albo brzydkie i ładne czy marzenia i rzeczywistość?!

Tak, "Pomelo i przeciwieństwa" kataloguje świat jednocześnie zabawia się jego niedefiniowalną naturą. Jak? Otwierając horyzont filozoficzny i rzucając literacki pomost między dwoma brzegami pokoleń- starszych i młodszych. Ta najprostsza ze sztuczek jest jednocześnie najbardziej skomplikowaną i do perfekcji opanowaną przez inny tandem Mizielińskich – Aleksandrę i Daniela- rodziców artystycznych m. in obrazkowego „Miasteczka Mamoko”. Mizielińscy w „Pora na potwora” są brawurowi. Każdą stronę książki tworzą trzy ruchome paski, które przedstawiają potwora złożonego z segmentów: łba, tułowia i zadu. Dowolny z nich można obrócić i powołać  do istnienia nowe monstrum: z inną paszczą czy ogonem pożyczonym od następnej poczwary. Co więcej – poszczególnym elementom dziwolągów przypisane są litery, które tworzą ich krótkie nazwy, np. „normlane” – „sęp”,  „ryś” czy z kosmosu-„uyk”, „kmk”, „jaż”. Można tu więc kombinować na rozmaite sposoby. Autorzy nie unikają znaków diakrytycznych (ą, ę, ś, ż), co dodaje nazwom,  a międzygatunkowe krzyżówki przyjmują formy oraz nazwy nieprzeciętne, niespotykane i autentycznie śmieszne.

A teraz o dwóch wzorcowych tytułach dla dzieci starszych. Można nad nimi usiąść już we wczesnej podstawówce, pokazujące, że świat, nie tylko sztuki wysokiej, to spójna forma, nie dana ot tak sobie, ale wypracowaną potęgą ludzkiej myśli. „Ilustrowany elementarz dizajnu” Ewy Solarz i Anny Niemierko  (Wytwórnia) uwrażliwia na przedmiot codziennego użytku i zachęca do spojrzenia niego jako część sztuki. Zaprojektowane bowiem jest niemal wszystko: i rzeczy bardzo małe, jak spinacz do papieru, i te bardzo duże, jak samolot; i te zwyczajne, jak wiadro, i eleganckie jak perfumy; i do ubrania, jak trampki, i do jedzenia, jak cukierki. 100 przedmiotów można tu zobaczyć, tysiące pozostałych najlepiej poszukać wokół siebie. Jest informacja, kto zdecydował o ich wyglądzie, jak mają działać, z czego są zrobione. „Elementarz” została zaprojektowany przez 25 ilustratorów polskich z młodego pokolenia – m.in. Agatę Dudek, Joannę Rusinek, Tymka Jezierskiego. W ten oto sposób powstał podwójny elementarz: i dizajnu, i polskich ilustratorów, moją faworytką jest w tym szacownym gremium Emila Dziubak –nawiązująca do tradycji i jednocześnie biorąca ją w cudzysłów umowności. Każdy przedmiot ma w „Elementarzu” swoją metryczkę: podstawowe informacje -data powstania i nazwisko projektanta- jest więc przejrzyście, solidnie, inteligentnie, zachęcająco.  Przede wszystkim jest serio do dzieci jako pełnoprawnych konsumentów sztuki.

„Wielka księga portretów zwierząt” Svietlana Junakovica (Tako) książki dowodzącej, że kontakt z dawnym malarstwem nie musi się równać akademicka nuda czy sieriozne trucie o warsztacie artysty. Autor zaproponował dziecku i dorosłemu, bo ten drugipowinien spełniać tu rolę przewodnika-  grę w sztukę, ze sztuką i o sztukę. Zaczął o trzęsienie ziemi: wywrócenia do góry nogami świata sztuki wysokiej. Bohaterami obrazów uczynił zwierzęta, a nie królów, artystów, kupców, awanturników, celebrytów sprzed wieków, którzy pojawiali się na przywoływanych tutaj płótnach Dürera, Tycjana, Leonardo da Vinci, Davida, Rembrandta, Vermeera, Van Eycka. Patrzymy więc na coś co znamy, ale co zostało przez Junakovica szarlatańsko zmienione. Szokujące? Przeciwnie, prowokują do myślenia, wskazujące detal i zachęcają do poszukanie pierwowzoru. Można by pójść dalej w tę zabawę i  zaryzykować stwierdzenia, że to Junaković był pierwszy, a inni wzorowali się na nim, szukali w jego dziełach inspiracji. Dla mnie najlepszy z tytułów, którą w tym roku wpadała w moje ręce.

Na koniec o trzech książkach dla dzieci, które można osadzić w szerszym kontekście społecznym. Karina Schaapman, aktywistka holenderska, nad „Mysim domkiem. Sam i Julia w teatrze” (Media Rodzina), drugą częścią cyklu, zaczęła pracować od o szycia patchworkowej kołderki. Dalej zbiła z deseczek łóżeczko. Potem postawiła ściany. Salony, sypialnie, kuchnie, łazienki, gabinety, strych, piwnicę wykonywała z kartonowych pudełek po pomarańczach. Przecinała je, doklejała do siebie, prowadząc budowę w górę i na boki. Tak powstała kilkupoziomowa kamienica. Stylowa i sfatygowana. Niedoskonała, więc ludzka. O przepraszam, mysia. Potem została ona sfotografowana przez niejakiego Eddo Hartmanna i jeszcze Schaapman dopisała do tego wszystkiego historie. Przewodnikami po świecie przedstawionym są Sam i Julia –gryzonie o różowych noskach wyszytych starannie na wełnianych pyszczkach. Dzięki charakterologicznym różnicom- on nieśmiały, ona przebojowa - trzymający kumpelską sztamę. W ich  towarzyskim życiu jest miejsce dla singli, artystów, naukowców, rzemieślników. Opowieści dotykają istoty tożsamości, a przestrzeń mieszkania gra szczególnie ważną rolę w podtrzymywaniu pamięci; jest schronieniem dla marzeń. Autorka nie traktuje małoletniego jak ostatniego półgłówka. Z nadzwyczajną lekkością pokazuje jasne i ciemne strony istnienia zapraszając do podglądania codzienności mysiego towarzystwa rekrutującego się z rozmaitych kultur religijnych, etnicznych i mentalnych. Pod jednym dachem święta celebrują Żydzi i Mułzumanie, sąsiadami są ubodzy i bogaci, gruntownie wykształceni i z ukończonymi trzema klasami podstawówki. Nikt tu się nie żre i nie obrzuca błotem, panuje ogóle poszanowanie oraz zaciekawienie innym. Swój etos pracy ma nawet zbieracz szmat zwany powszechnie szmaciarzem.

Marcin Wicha „Łysolem i Strusią” (Znak) edukuje kobiety polskie, ale o tym za moment. Książka pisana i wydana w ten sposób- krótkie rozdziały, prosty język, duże litery- by dzieci mogły czytać ją samodzielnie. Wicha daje w tu popis dowcipu absurdalnego, czyli tego z półki najwyższej. Strusia  to dziewczyńskie wcielenie grzeczności. Zawsze porządna, uprzejma i spokojna- wkurza rówieśników, zachwyca dorosłych. Wie, jak się zachowywać i czego nie robić. Niegrzeczności Strusi uczy więc pies – Łysol – kudłaty brudas pielęgnujący swój naturalny zapach. Parę intryg i Strusia przestaje być dzieckiem idealnym, koniec z nudą i czystymi paznokietkami. Wicha  „Łysolem …” w  proch obraca marzenie o dziecku bezproblemowym (czytaj nieszczęśliwym), marzenie o dziewczynce cichej jak myszka, ślicznej jak Śnieżka, dobrej jak Matka Teresa. Czyli nudnej jak flaki z olejem istoty bez właściwości. Wicha (pośrednio) przemawia swoją historią nie tylko do dziewczątek, ale do całego społeczeństwa- opamiętajcie się, dajcie (przyszłym) kobietom żyć, nie zapinajcie je w kulturowy gorset podległości. Zapłacą za ten edukacyjny dryl bardzo wysoką cenę -  w przyszłości skryją się w cieniu mężów i dzieci. Mobbingowane przez pracodawcę nie będą w stanie wydobyć z siebie słowa sprzeciwu. Uznają, że parlament to nie miejsce dla nich, ani żadne inne stanowisko kierownicze. To właśnie „grzecznych” rekrutuje się armia nieszczęśnic zasilających szeregi rozmaitych instytucji. Kobiet służebniczek bez pomysłu na własne życie.

„Pan Zły” (EneDueRabe) przywędrował do nas z Norwegii, gdzie w literaturze dla najmłodszych dawno już powywracano do góry nogami ogólnie przyjęte wzorce kulturowe. Pisząca Gro Dahle z rysującym Sveinem Nyhusem wiedzą, jaką historią i jak opowiedzianą poruszyć newralgiczne czytelnicze struny.  W Polsce rok temu święciła trumfy ich "Grzeczna"- północna wersja „Łysola….”, a teraz trzymam  w ręku tytuł książkę „Zły pan”  - traktat o agresji i spustoszeniu, które ona czyni. Początek jest niewinny: tato o wielkich, czerwonych, spracowanych dłoniach wraca uśmiechnięty z pracy. Czeka na niego synek - Boj. Potem jakiś drobiazg denerwuje tatusia i rozpętuje się piekło. Jest strach dziecka, bezradność matki, poczucie winy i samotność najpierw dziecka, potem ojca. W finale światło w tunelu – próba wyjścia z tego destrukcyjnego grzęzawiska. 

Ekspresyjnymi Nyhusa są mocne i przemawiają do wyobraźni jak mało co. Słowa Dahle, układane w rytm pieśni bojowej (a chwilami ucieczkowej) nie da się z pamięci wyrzucić. Więcej, robić tego nie wolno – tę książkę trzeba czytać w szkole, w domu, w radio, a najlepiej w głównym wydaniu wiadomości telewizyjnych. Bo to nie jest rzecz o patologii lecz pewnej codzienności w domu polskim, szwedzkim, amerykańskim. A każdy wybuch wściekłości (nawet bez użycia rąk) jest w świecie ludzi małym końcem świata. Trzeba działać, aby tych końców było jak najmniej.  

Sumując: coraz częściej rodzimi wydawcy stawiają na autorów utalentowanych, rozumieją także, że ilustracja jest integralną częścią  tekstu. Nie uciekają przed obyczajową kontrowersją, a młodocianego czytelnika  traktują jako partnera w czytelnictwie, a nie petenta. A jeśli miałbym pisać o życzeniach na ro 2014, to mam jedno: chciałabym przeczytać powieść dla najmłodszych spod znaku „Dzieci z Bullebryn”. Słowem, czekam na polską Astrid Lindgren. 

Katarzyna Kubisiowska