Aktualności
Nocny stolik #61. Dominika Buczak: od zawsze interesowały mnie opowieści kobiet
„Wydawało mi się, że reportaż może najpełniej opowiedzieć o życiu. Teraz bardziej odpowiada mi wizja świata wydestylowana z rzeczywistości w dobrej prozie” – mówi dziennikarka i prozaiczka Dominika Buczak.
Korzysta pani z nocnego stolika? A jeśli tak, to co na nim zalega?
Oczywiście, że książki u mnie zalegają, i to nie tylko przy łóżku i nie tylko na stoliku. Książki czytam dla przyjemności, dla rozwoju i do pracy. Aktualnych stosików mam kilka. Na jednym – na parapecie tuż przy biurku – ustawione w rzędzie stoją książki, które są mi potrzebne do stworzenia świata mojej nowej powieści. Świat jest mi zupełnie nieznany, więc rośnie całkiem spora kupka. Niektóre z tych tytułów już czytałam, ale muszę przejrzeć ponownie – choćby „Kobiety i duch inności” Marii Janion czy „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksjewicz. Ale są i takie, które czytałam po raz pierwszy, na przykład „Wielka Trwoga” Marcina Zaręby, „Ich matki, nasi ojcowie” Piotra Pytlakowskiego, czy „Zemsta ofiar” Helgi Hirsch. Do niektórych z nich zbierałam się od lat. Teraz nadszedł ich moment.
Jest też sporo staroci pożyczonych lub kupionych w internetowych antykwariatach – opowiadania Henryka Worcella na przykład. Wszystkie oklejone kolorowymi kartkami i opisane moimi uwagami. Każda napisana przeze mnie strona jest okupiona przeczytaniem kilku innych.
A co pani czyta po pracy?
Po pracy czytam głównie powieści. Kiedy intensywnie pracowałam jako dziennikarka, interesowała mnie przede wszystkim literatura non-fiction. Wydawało mi się, że reportaż może najpełniej opowiedzieć o życiu. Teraz bardziej odpowiada mi wizja świata wydestylowana z rzeczywistości w dobrej prozie.
Powieści czytam sporo. Na kindlu – wirtualnym stosiku – mam teraz książkę „Andreowia” Beaty Chomątowskiej. Bardzo mnie ta książka bawi, bo akcja toczy się w środowisku krakowskich dziennikarzy, które poznawałam od środka przez 7 lat. Zresztą autorka sama pracowała w krakowskiej gazecie. Beata stworzyła trafną satyrę i na Kraków, i na dziennikarzy, i na krakowskich dziennikarzy.
Czytam również równolegle „Boga Rzeczy Małych” Arundhati Roy i „Zamknięte drzwi” Magdy Szabó. Te dwie książki to pokłosie listy, którą w sieci opublikowała Elena Ferrante (przynajmniej jej wydawca twierdzi, że to tajemnicza pisarka). Ferrante wymienia na niej 40 współczesnych powieści, które uważa za najważniejsze i są to wyłącznie książki napisane przez kobiety. Cóż za ożywcza perspektywa! Od zawsze interesowały mnie opowieści opowiadane przez kobiety, ale okazało się, że mam całkiem sporo tytułów do nadrobienia. Czytam je jedna po drugiej i to jest prawdziwa ulga po otaczającej nas zewsząd męskocentrycznej wizji świata. To jak kąpiel w równoprawnej choć alternatywnej perspektywnie. Polecam powieści pisane przez kobiety i wcale nie chodzi mi o to, że są lepsze. Tak jak z tymi pisanymi przez mężczyzn – są różne. Często mówią natomiast o tym, co wymazane, szeptane, niezapisane.
Ciekawe jest to, że Ferrante poleca książki pisane przez autorki z całego świata od Japonii po Węgry. Te, które zostały przetłumaczone na polski – czytam, ale pozostałych słucham po angielsku. Ostatnio „The Years” Annie Ernaux. A właściwie „Les Années” bo autorka to Francuzka. I książka jest bardzo francuska oraz bardzo nietypowa, rodzaj zbiorowego pamiętnika pokoleniowego. Podobno wkrótce publicystyka Ernaux ma się ukazać po polsku, ale „Les Années” raczej nie ma w planach.
Czy audiobooki to jeszcze jeden wirtualny stosik?
Do niedawna wydawało mi się, że nigdy nie będę słuchała audiobooków, ale zaczęłam biegać i okazały się świetnymi towarzyszami. Słucham głównie po angielsku – śledzę Bookery i Pulitzery. Jestem świeżo po wysłuchaniu „Shuggie Bain” Douglasa Stuarta, nowojorczyka pochodzącego z Glasgow. Bohaterem tej powieści jest chłopiec, którego matka cierpi z powodu alkoholizmu i popada w coraz większe problemy. Fantastyczna powieść, laureatka Bookera, w połowie roku ukaże się po polsku. I ja ją wtedy jeszcze raz przeczytam, bo szkocki akcent (akcja toczy się w Glasgow), szczególnie w partiach dialogowych, bardzo mnie męczył. Za to „A tree grows in Brooklyn” Betty Smith, kultowa opowieść o biedniejszej części Nowego Jorku, której słuchałam tuż przed „Shuggie Bain”, czytana przez aktorkę z fantastycznym, brooklyńskim akcentem – sama przyjemność.
Ukazuje się sporo nowości, które mogą liczyć na pani zainteresowanie?
Staram się być na bieżąco z nowościami, szczególnie jeśli opisują świat widziany z alternatywnych perspektyw: kobiet, wszelkich mniejszości, osób nieheteroseksualnych, nieuprzywilejowanych grup. Na pewno przeczytam „Ojczyznę jabłek” Roberta Nowakowskiego, czekam na „Dziewczyna, kobieta, inna” Bernardine Evaristo i „Niepokój przychodzi o zmierzchu” Marieke Lucas Rijneveld. Powieści przynoszą mi dzisiaj najwięcej czytelniczej satysfakcji. I mam już wypracowane takie filtry, które stosuję przy wyborze książek, że w zasadzie rzadko trafiam na coś, co mnie rozczarowuje.
Oprócz powieści śledzę uważnie wszystko, co dotyczy kobiet. Interesuje mnie bardzo intelektualna analiza sytuacji kobiety w świecie i myśl feministyczna. Właśnie przeczytałam „Kobiety w Polsce, 1945-1989. Nowoczesność – równouprawnienie – feminizm” autorstwa Małgorzaty Fidelis, Barbary Klich-Kluczewskiej, Piotra Perkowskiego oraz Katarzyny Stańczak-Wiślicz. Wkrótce kurier przyniesie „Niewidzialne kobiety” Caroline Perez Criado i „Kapitał kobiet” Lindy Scott. Ostatnio rozwiązał się worek z tą tematyką. Nareszcie!
Czym różni się czytanie dla przyjemności od profesjonalnej lektury, a może taki podział nie ma sensu?
Przy czytaniu w ramach dokumentacji czujność wyostrza mi się na te fakty, które są mi potrzebne do napisania powieści. Czasami jedno zdanie z całej książki rezonuje tak mocno, że tworzy scenę, albo nadaje wręcz nadaje kierunek całej historii. Wątek sądu koleżeńskiego przeprowadzonego przez ZMP, któremu poddana zostaje studentka tak bardzo oddana pracy społecznej, że zaniedbała studia, znalazłam w krótkiej notatce z Życia Warszawy z 1952 roku. Wprowadziłam go do „Placu Konstytucji” i sporo się w powieści wydarzyło dzięki temu, że Mania tak bardzo zapamiętała się w budowaniu Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, że zawaliła sesję.
Natomiast ostatnio w „Wielkiej Trwodze” znalazłam jedno zdanie, które zapadło mi w pamięć, przejęło mnie i poruszyło. Idę z nim do kolejnej powieści. To świetna książka, która pomogła mi zrozumieć emocjonalny klimat powojnia, ale już dla tego jednego zdania warto było ją przeczytać.
Kiedy czytam „po godzinach” nie jestem aż tak bardzo skupiona, choć nie jest to już niewinna przyjemność czytania nienaznaczona cieniem analizy. W głowie nieustannie sprawdzam, jak historia została opowiedziana, od której strony, jak został skonstruowany bohater, jak wyglądają jego relacje ze światem. Mózg nieustannie analizuje dane.
Przychodzi jednak moment podczas pisania, w którym nie jestem w stanie czytać innych autorów. Tak bardzo pochłania mnie historia, którą tworzę, że cudze mnie rozpraszają.
Które z lektur z dzieciństwa poleciła pani synom?
Było wiele takich książek, ale nie wszystko się sprawdziło. Obu synków porwała jedna z ukochanych książek mojego dzieciństwa: „Jakubek i brzoskwinia olbrzymka” Roalda Dahla. Teraz ukazała się w nowym tłumaczeniu i pod zmienionym tytułem, ale my mamy w domu egzemplarz, który dostałam od mamy z dedykacją na szóste urodziny. Uwielbiamy ją wszyscy troje. Po Jakubku zaczęliśmy czytać inne rzeczy Dahla – „Charlie i fabryka czekolady”, „Fantastyczny pan lis”, „Matylda”.
Dzieci lubiły klasykę – „Tajemniczy ogród”, „Pięcioro dzieci i coś” i pozostałe książki Edith Nesbit, czy „Karolcię” Marii Kruger. I oczywiście Astrid, nie tylko te zabawne, ale też te smutniejsze opowieści. Chłopcy kochają „Braci Lwie Serce” i „Mio, mój Mio”.
Nie bardzo sprawdziły się natomiast książki, w których zaczytywałam się jako dorastająca dziewczyna. Nie zaskoczył Bahdaj ani Nienacki. Nie podoba się też moja ulubiona niegdyś Hanna Ożogowska. Zresztą i mnie rażą niektóre fragmenty, których nie widziałam jako dziecko. U Ożogowskiej przedstawione są patriarchalne relacje rodzinne i moje dzieci pytają: dlaczego dziewczynka robi śniadania ojcu, dlaczego sprząta mieszkanie, dlaczego jej brat się w tym czasie kąpie na basenie? Dlaczego ojciec krzyczy i zastrasza syna? Od razu to wyłapują. Oczywiście to odbicie czasów, w których powstawała „Głowa na tranzystorach” czy „Dziewczyna i chłopak”, ale jednak Pippi Langstrumpf żadnego śniadania nikomu nie serwowała.
Ostatnio podjęłam próbę przekonania starszego syna do Małgorzaty Musierowicz. Gdy byłam w jego wieku Jeżycjada, przynosiła mi dużo frajdy. Przeżyłam rozczarowanie kolejnymi tomami cyklu i z czasem w tych wcześniejszych też dostrzegłam zapowiedzi późniejszego tonu, który zaczął mnie razić. Niemniej do wczesnej dorosłości ten cykl koił mnie i bawił. Czytam razem z moim jedenastolatkiem „Kłamczuchę”. Śmiejemy się, cytujemy, ale wielkiej chemii na razie nie ma.
Ostanio wpadłam w księgarni na nowe wydanie książek Niziurskiego i kupiłam synkowi „Stawiam na Tolka Banana”. To już musi zagrać!
Podsuwam dzieciom książki cierpliwie i nie zrażam się niepowodzeniami, ale one też odkrywają przede mną nowe światy. Dzięki mojemu starszemu synowi poznałam „Harrego Pottera” i uważam, że J.K. Rowling powinna dostać jakąś nagrodę honorową za promowanie czytelnictwa wśród dzieci. Przeczytaliśmy razem całą serię, a teraz młodszy syn poznaje kolejne tomy z tatą. To świetna literatura nie tylko wiążąca czytelnika, ale poruszająca najważniejsze życiowe tematy.
Czy z czytaniem u młodzieży jest tak źle, jak się o tym mówi?
Ciągle słyszę, że fatalnie, ale z mojej perspektywy – całkiem nieźle. Moi synkowie to mole książkowe. Ich przyjaciele też raczej czytają. Rozmawiają o książkach, opowiadają sobie nawzajem o nich. Różnica między nami a nimi jest taka, że mają więcej nauki i więcej propozycji spędzania czasu. A zdalna edukacja jeszcze mocniej związuje ich z ekranami. Służę podpowiedzią pandemiczną dla rodziców młodszych dzieci. Dla siedmiolatka wprowadziłam zasadę, że może grać w ciągu dnia tyle, ile poczyta. Działa jak złoto!
Zapewniam – jest sporo dzieci, które nie tylko grają, ale też czytają i słuchają audiobooków, opowiadają o tym, co przeczytały, i żyją w tych opowieściach.
Rynek wydawniczy ma też swoje sposoby na to, by przywiązać do siebie najmłodszych czytelników. Dla dzieci i młodzieży książki wychodzą w seriach. Są do nich przyzwyczajane od najmłodszych lat, są książeczki o przygodach Kici Koci, Zuzi czy Maxa, potem jest Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai czy przygody Pettsona i Findusa. A wczesne nastolatki sięgają po „Baśniobór” Brandona Mulla czy „Feliksa, Neta i Nikę” Rafała Kosika, który ma już kilkanaście tomów. Dzieci czytają jeden za drugim.
Plac Konstytucji to chyba świetne miejsce dla wszelkiego rodzaju obserwacji.
Plac Konstytucji to Polska w pigułce. Większość wydarzeń politycznych i historycznych było na nim reprezentowanych już od samego początku. Powstał przecież ku chwale Józefa Stalina. Miał też specjalną funkcję: to na nim kończyły się demonstracje 1 maja i 22 lipca. To była przestrzeń stworzona do manifestowania jedynie słusznych wtedy poglądów. Teraz też przechodzą po nich marsze: raz tęczowe, raz brunatne. Z okien obserwuję, co boli Polaków.
Ponieważ plac Konstytucji mieści się w ścisłym centrum, odbija zmiany, które zachodzą w mieście. Kiedy wprowadziłam się tu 11 lat temu, ogromne lokale na parterach zajmowały banki oraz przedstawicielstwa sieci komórkowych. Wszystkie one przeniosły się do internetu. Teraz powoli, z mozołem, wprowadzają się na plac Konstytucji knajpki i restauracje, choć ciągle jest to miejsce, które szuka własnej tożsamości.
Skąd wybór tego właśnie miejsca i czasu jako tła akcji „Placu Konstytucji” i „Dziewczyn z placu”?
To miejsce czekało na to, by ktoś opowiedział jego historię. Gdybym nie zrobiła tego ja, zrobiłby kto inny. Na samym początku, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zamieszkała tu uprzywilejowana grupa. Ciekawi ludzie, budujący polski komunizm, pracownicy ministerstw czy dyrektorzy socjalistycznych przedsiębiorstw. Ich dzieci to ta osławiona „bananowa młodzież”. Rzeczywiście mieli dostęp do bananów, sklepów za żółtymi firankami oraz więcej pieniędzy niż przeciętni Polacy.
Na placu Konstytucji działo się wiele – odpryski rewolty 1956 roku, a 1968 rok był tu bardziej widoczny niż innych częściach Polski. Pozostawił na placu i w jego okolicach sporo pustych mieszkań. Nieopodal, przy Mokotowskiej, mieścił się tak zwany „Region” – siedziba Solidarności, gdzie gromadzili się warszawiacy 13 grudnia 1981 roku, szukając informacji i otuchy. Stamtąd rozganiali ich zomowcy przy pomocy armatek wodnych. Nieopodal także mieści się Aleja Róż z kamienicą pisarzy i najpiękniejsza ulica Warszawy – Aleja Przyjaciół z modernistycznymi budynkami, w których mieszkali partyjni dygnitarze i ludzie, którzy mieli i mają wielki wpływ na to, jak dzisiaj wygląda Polska. W jednym z mieszkań mieszkała „Krwawa Luna”, czyli Julia Brystigier, funkcjonariuszka aparatu bezpieczeństwa PRL oskarżana o torturowanie przesłuchiwanych mężczyzn w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, które również mieściło się niedaleko. Jej krwawa legenda jest trwała i silna, ale nie wytrzymuje podobno zderzenia z faktami. W Alei Przyjaciół mieszkali też Józef Cyrankiewicz, Jakub Berman, Jerzy Waldorff czy – od urodzenia – Adam Michnik, przyjaciel moich bohaterów z „Placu Konstytucji” i „Dziewczyn z placu”
W pobliżu placu mieści się również Hala Koszyki – kiedyś targowisko, dzisiaj realizacja pragnień dobrze sytuowanych warszawiaków – kawałek Londynu czy Berlina przy ulicy Koszykowej. Miejsce do jedzenia i picia wybitnie warszawkowe.
Wreszcie w moim bloku na parterze mieściła się kawiarnia Niespodzianka, gdzie Jan Lityński, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki i dziesiątki tysięcy wolontariuszy przygotowywali Solidarność do częściowego wygrania wyborów czerwcowych w 1989 roku. Odwiedził ich nawet Stevie Wonder, przyjechał do Warszawy na jeden z pierwszych wielkich koncertów na Stadionie X-lecia. Chciał wyrazić swoje poparcie dla Solidarności, zaśpiewał I just called to say I love you, a Kuroń kiwał się obok niego i udawał, że również śpiewa do wyimaginowanego mikrofonu.
W nowej Polsce z kolei na placu rozkwitł dziki kapitalizm, plastikowe budki z „chińszczyzną”, było brzydko i przaśnie. Taki był przecież nasz „american dream”.
Natomiast w 2011 roku organizatorzy Marszu Niepodległości urządzili sobie pod moimi oknami regularną wojnę. Wyrywali bruk, rzucali w policjantów i wrzeszczeli „raz sierpem, raz młotem w czerwoną hołotę”. W tym samym czasie osłonięci kordonem policji członkowie Kolorowej Niepodległej wyśpiewali All you need is love. Parę lat później Parada Równości przechodziła w pląsach przez plac w rytm Girls just wanna have fun przez prawie dwie godziny. To było już po tym, jak sto metrów dalej, na placu Zbawiciela stanęła tęczowa instalacja, która regularnie była podpalana w ramach wymiany poglądów.
Jak mogłam przejść obojętnie obok tych wszystkich historii?
Socrealizm w codziennej praktyce… to rozmach, imponująca urbanistyka, przyjazność?
Każde z nich. To bardzo wygodne miejsce do życia. Obszerne klatki schodowe, półpiętra, wygoda. Żaden deweloper nie zostawiłby dzisiaj takich przestrzeni na klatce tylko po to, żeby sąsiedzi mogli przystanąć i porozmawiać. Widać od razu, że bloki powstały na fundamentach zupełnie innej idei niż zarabianie na każdym metrze kwadratowym. Wielkie okna, spore mieszkania – choć nie wszystkie. W Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej mieli mieszkać różni ludzie o różnych potrzebach.
Dzisiaj to miejsce jest już historyczne, wielkie płaskorzeźby górnika, hutnika czy nauczycielki nie są już obciążone politycznie czy ideologicznie. Twórcy nie przewidzieli, że w mieście będzie tyle samochodów, tramwajów i taki tłum. Ale wciąż to miejsce ma wiele plusów. Po wojnie jasny plac otoczony ruinami robił ogromne wrażenie w zasadzie na wszystkich umęczonych warszawiakach, którzy gnieździli się w kilka rodzin w jednym mieszkaniu. Każdy chciał tutaj mieszkać. Dzisiaj niektórzy uciekają do spokojniejszych dzielnic, ale są tacy, dla których ten wielki, patetyczny, trochę dziwaczny i przeskalowany plac jest wymarzonym miejscem do życia.
Jak to jest przejść z pozycji dziennikarskiej na pisarską?
To się ciągle dzieje, proces trwa. Oczywiście, lata pisania reportaży i wywiadów pozwalają mi panować nad językiem o wiele sprawniej, niż gdybym nie miała takiego doświadczenia. Łatwiej mi też zrobić solidną dokumentację. Ale napisanie powieści wymaga pokonania o wiele większej ilości niepewności i obaw niż napisanie reportażu. Pisarz czy pisarka zostają sami ze swoimi myślami, wrażliwością, doświadczeniem, dziennikarz tak czy inaczej opiera się na „mięsie”, czyli na faktach czy cudzych wypowiedziach. Trochę to jest podobne pisanie, a trochę zupełnie inne.
O Warszawie sporo pisał Tyrmand. Ceni pani „Złego”?
Tyrmand bardzo się kojarzy z Warszawą, przede wszystkim przez „Złego”. Nie jestem miłośniczką tej powieści, mam wrażenie, że to produkt, który skrojony został dokładnie na miarę swoich czasów przez bardzo sprawnego krawca. Czasy minęły i urok przeminął. I ta jego Warszawa ze „Złego” też mnie nie bardzo przejmuje. Może dlatego fiaskiem kończą się kolejne próby przeniesienia tej powieści na ekran. Reżyserzy próbują zmierzyć się z tym tekstem, ale nic z tego nie wychodzi. O wiele bardziej doceniam „Dziennik 1954”, który jest częściowo kreowany, nie jest to stricte pamiętnik. Tam jest i Warszawa i Tyrmand taki, jakim był. Albo raczej, jakim chciał być postrzegany.
Kto oprócz niego ciekawie i ładnie pisał o Warszawie?
Warszawa miała i ma wielu piewców – od Prusa, przez Hłaskę, Sylwię Chutnik, Twardocha czy Marka Nowakowskiego. Oprócz Sylwii są to wszystko męskie opowieści i Warszawa ciągle opowiadana jest w nich z męskich perspektyw. Brakuje mi kobiecych warszawskich tropów, kobiecych punktów widzenia, kobiecych sprawy i kobiecych szlaków. To jeden z powodów, dla którego napisałam moje warszawskie powieści.
A może ma pani jakieś warszawskie tropy poza tymi literackimi?
Mówiąc szczerze, Warszawa najbardziej dzwoni mi w uszach dzięki muzyce. Kiedy przyjeżdżałam jeszcze z Krakowa na zajęcia w Laboratorium Reportażu przy Uniwersytecie Warszawskim, na uszach miałam „Miasto manię”. Maria Peszek stworzyła świetny, wyczerpujący portret Warszawy, ciągle aktualny.
Moja Warszawa pobrzmiewa też u Pablopavo, Fisza, ale też w zupełnie innej stylistyce. W sowizdrzalskich piosenkach z Pragi w wykonaniu Łukasza Garlickiego, czy na płycie „Nowa Warszawa” Stanisławy Celińskiej. Gdy słyszę jak śpiewa „Warszawo ma”, to płaczę za każdym razem. Są też filmy – te wszystkie PRL-owskie opowieści, które mamy w sercu, a w których miga to Marszałkowska, to Aleje Jerozolimskie, to Woronicza. Taką Warszawę kocham. Taką Warszawę znam.
– rozmawiał Andrzej Mirek