Aktualności

fot. Michał Korta
19.07.2023

Nocny Stolik #94. Robert J. Szmidt: książki w oryginale nie są lepsze

Jest przede wszystkim pisarzem, autorem między innymi cykli Pola Dawno Zapomnianych Bitew i Szczury Wrocławia, ale także tłumaczem, byłym redaktorem naczelnym pisma „Science Fiction” i wydawcą, a z wykształcenia – marynarzem. W rozmowie z Instytutem Książki Robert J. Szmidt opowiedział o tym, na co zwraca uwagę w trakcie czytania książek i dlaczego krzywdzące są próby zaszufladkowania fantastyki jako literackiego disco polo. 

Na pańskiej stronie internetowej, w rubryce „o autorze”, jest napisane: „Robert J. Szmidt: pisarz, tłumacz, redaktor naczelny, agent literacki, copywriter i wydawca”. Ma pan w ogóle czas na czytanie książek? 

Niestety, czas nie jest dla mnie najprostszą rzeczą, jeśli wolno mi tak sparafrazować znany tytuł Clifforda D. Simaka, a już zwłaszcza ten jego rodzaj, który zwykliśmy nazywać „wolnym”. Praca nad kolejnymi książkami i przekładami zajmuje mi większość dnia, a wielogodzinny zawodowy kontakt ze słowem pisanym sprawia, że po pracy staram się od niego oderwać. Nie oznacza to jednak, że nie czytam. Lektury zabieram zazwyczaj na urlopy, tyle że w skali roku są to krótkie chwile, zatem mogę pochłonąć góra trzy-cztery tytuły na wyjazd i stąd nazbierało się zaległości – moja kupka wstydu rozrosła się w minionych latach do rozmiarów Kanczendzongi i wciąż pozostaje niezdobyta.

Jakie książki znajdują się na pańskiej liście wstydu?

Jak już wspomniałem, to cała góra książek zakupionych i czekających na swoją kolej. Przy mniej więcej dziesięciu tytułach, jakie czytam rocznie (poza książkami do recenzji i tymi, które przekładam), nie sposób nadążyć chociażby za najważniejszymi dokonaniami literackimi. Łatwiej chyba byłoby wymienić, czego na tej liście nie ma. Bardzo żałuję, że nie jestem już na bieżąco choćby z rodzimą fantastyką, którą przez tak wiele lat aktywnie wspierałem i promowałem. Nawet w chwili, gdy mówię te słowa, otaczają mnie książki z idealnie gładkimi grzbietami, po które chciałoby się i wypadałoby sięgnąć, ale nie ma kiedy.

Co poleca pan z ostatnio przeczytanych przez pana powieści?

Z książek, które ostatnio przeczytałem, wymienię Cursed Bunny Bory Chung, ubiegłorocznej finalistki nagrody Booker International, Serotoninę Michela Houellebecqa i Opowieści bizarne Olgi Tokarczuk. Co ciekawe, oba wymienione zbiory opowiadań laureatek najważniejszych nagród literackich zawierają klasyczną fantastykę, a co jeszcze ciekawsze – są to książki bardzo do siebie podobne w zamyśle, choć powstały w bardzo odmiennych kręgach kulturowych i cywilizacyjnych. W przypadku opowieści niesamowitych pani Olgi mamy wręcz momentami do czynienia z czystym science fiction. Jak widać, wbrew opiniom wielu krytyków, fantastyka może być i jest obecna w literaturze wysokiej.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że fantastyka nie cieszy się zbyt wielką estymą wśród krytyków, choć powinna. Co więc jest w niej takiego wyjątkowego?

Nie ma w niej niczego wyjątkowego, jest po prostu równoprawnym gatunkiem literatury, w którym, jak wszędzie, jest masa tekstów średnich i garstka wybitnych. Jak już wspomniałem przy okazji wcześniejszych pytań, po fantastykę sięgają najbardziej znani autorzy, ale krytyka stara się ten fakt pomijać milczeniem albo tworzy przeróżne zastępcze etykietki, np. „realizm magiczny”, które mają na celu ukrycie, że mowa o gatunku niecieszącym się poważaniem w kręgach mainstreamowych. Czy Kurt Vonnegut jest autorem kiczu? Czy Stanisław Lem pisywał marne powieścidła? Czy Jacek Dukaj to autor tandetnych horrorów o załodze samolotu, która w tydzień okrąża Ziemię, uciekając przed zabijającym wszystkich Słońcem? Czy nie znajdujemy elementów rodem z fantastyki w prozie Olgi Tokarczuk albo Jerzy Pilcha, którego bohater „słyszy” maszyny. A to tylko najbardziej znane przykłady. Próby zaszufladkowania fantastyki, twierdzenia, że to takie literackie disco polo, są po prostu krzywdzące. Mówimy o pełnoprawnym gatunku literatury, który w niczym nie ustępuje pozostałym i tak powinien być traktowany.

Czy celem fantastyki jest próba przewidywania przyszłości, czy raczej próba ostrzeżenia?

Myślę, że jedno i drugie. Fantaści próbują dociec, jak będzie wyglądała przyszłość (cykl Mars K.S. Robinsona albo 2001: odyseja kosmiczna Artura C. Clarke’a), i już dzisiaj ostrzegają nas przed co większymi wybojami, na jakie możemy trafić, pędząc na oślep drogą rozwoju cywilizacyjnego (weźmy Ostatni brzeg Nevile’a Shute’a, który zdaniem wielu uchronił nas przed wybuchem konfliktu nuklearnego). Także nasza rodzima fantastyka socjologiczna rozprawiała się z socjalistyczną rzeczywistością, kreując ponure wizje jej przyszłości. Łatwiej stawiać śmiałe tezy, kiedy operuje się fantastycznym sztafażem, który pozwala na tworzenie odrębnych modelowych światów z myślą o przedstawieniu konkretnych problemów (vide Rok 1984 George’a Orwella).

Wróćmy do przeczytanych przez pana niedawno książek. Które z nich zrobiły na panu największe wrażenie? 

Może nie będę oryginalny, ale uważam, że język, jakim posługuje się Szczepan Twardoch, zasługuje na szczególne uznanie i wyróżnienie. Dawno nie czytałem tekstów, z których emanują tak żywe emocje. Czytanie ich sprawia mi niezaprzeczalną przyjemność. Dobrym przykładem będzie Morfina, którą smakowałem podczas jednego z niedawnych urlopów.

Co sprawiło panu przyjemność w czasie czytania Morfiny?

Jak już wspominałem, język, którym ta książka została napisana. Szczepan jest jednym z tych pisarzy, którzy umieją malować słowami. Jego teksty można nie tylko czytać, ale i odczuwać na wiele innych sposobów. Czytana moment później Serotonina wydała mi się przez to bezbarwna i płaska. 

Co jeszcze poleca pan z niedawno przeczytanych przez pana książek?

Ostatnio ogromne wrażenie zrobiły na mnie książki Anny Politkowskiej. Spędziłem nad dwiema z nich kilka miesięcy, robiąc nowe przekłady. To wprawdzie nie literatura, tylko publicystyka, ale muszę przyznać, że obok tych tekstów nie da się przejść obojętnie. Wszystko to, co obserwujemy obecnie w Ukrainie, odrażające bestialstwo i barbarzyństwo Rosjan, zostało tam opisane z najdrobniejszymi szczegółami. Tak, to nie pomyłka, mówimy o książkach, na które składają się felietony i artykuły autorki nieżyjącej od wielu lat. Problem jednak w tym, że to nie pierwsza operacja specjalna, którą nakazał Władimir Putin. To wszystko już było, totalne zakłamanie, udawanie, że nie ma żadnej wojny, grabieże i okrucieństwa na masową skalę, także wobec swoich. Dzięki Annie Politkowskiej możemy zrozumieć, dlaczego Kreml postępuje tak, a nie inaczej i na co liczy. To lektura tak poruszająca i potrzebna, że zachęcałbym do niej każdego.

Pytanie, czy książki są w stanie zmienić ludzi i ich nastawienie, czy są w stanie skłonić ich do działania w słusznej sprawie.

Chciałbym wierzyć, że tak, że umiemy wyciągać wnioski z biegu historii – nawet nie jako jednostki, tylko jako cywilizacja, w najszerszym możliwym planie. Niestety życie ostatnio coraz częściej boleśnie weryfikuje ten pogląd. Politkowska może jednak otworzyć oczy tej części czytelników, którzy nie patrzą na świat wyłącznie przez pryzmat swoich upodobań i oczekiwań. Czy to wystarczy, to już zupełnie inne pytanie. W każdym razie warto przypominać o takich tekstach, ponieważ to, co dzieje się obecnie na wschodzie, prędzej czy później będzie miało ogromny wpływ na życie nas wszystkich.

Czy mimo tylu obowiązków i braku czasu wraca pan do niegdyś przeczytanych książek?

Obecnie, z przyczyn oczywistych, wracam bardzo rzadko. Kiedyś było to jednak dla mnie normą, zwłaszcza w dzieciństwie. Ulubione książki czytałem wielokrotnie – w całości albo wracając do wybranych rozdziałów czy fragmentów – ale później był to już tylko drobny wycinek moich literackich pasji. Znacznie bardziej ciekawiły mnie nowe książki, które pochłaniałem masowo, głównie dzięki okolicznym bibliotekom. Może dzisiaj trudno w to uwierzyć, lecz były takie czasy, gdy książki kupowało się spod lady (tak zdobyłem na przykład Władcę Pierścieni J.R.R. Tolkiena) albo stojąc w kilometrowych kolejkach (Encyklopedia PWN). Teraz bardzo rzadko sięgam po tytuły, które już czytałem. Jest tyle książek, których jeszcze nie odkryłem, a czasu coraz mniej.

Czyta pan książki po polsku czy w oryginalne? 

Obecnie mam o wiele częstszy kontakt z tekstami pisanymi po angielsku. Po książki w tym języku sięgam, gdy trzeba napisać recenzję dla wydawnictwa oraz oczywiście podczas pracy nad przekładem. Dla przyjemności czytam jednak niemal wyłącznie po polsku.

Czy dostrzega pan różnice między książkami napisanymi w oryginalnych językach a ich tłumaczeniami? 

Nie zgodzę się za żadne skarby świata z opinią, że książki w oryginale są lepsze. Z doświadczenia zawodowego wiem, że ludziom, którzy tę opinię głoszą, po prostu umykają szczegóły. Musimy pamiętać, że nawet dobra znajomość języka obcego daleka jest od ideału. Z tego też powodu w tekście obcojęzycznym człowiek może nie dostrzegać błędów, które w języku ojczystym tak łatwo rzucają mu się w oczy. W trakcie pracy nad przekładem zdecydowana większość takich lapsusów jest usuwana, dzięki czemu czytelnik otrzymuje dzieło czystsze i spójniejsze. Zupełnie innym aspektem problemu jest oddanie stylu autora i tutaj pełna zgoda: słabszy tłumacz może zubożyć tekst. Na szczęście mamy w Polsce wielu doskonałych tłumaczy, dzięki którym możemy obcować bez obaw ze światową literaturą najwyższych lotów.

Czy w trakcie czytania książek zwraca pan uwagę na to, jak zostały przetłumaczone? 

Niestety tak. Nie umiem już przeczytać tekstu bez patrzenia na niego okiem redaktora, a obecnie, zwłaszcza w świecie anglosaskim, redakcja to najsłabsze ogniwo. W niemal każdej z tłumaczonych przeze mnie ostatnio książek było po kilka, a nawet kilkanaście krytycznych błędów merytorycznych. Niektóre są zabawne, jak to, że ktoś przynosi sobie szklankę soku z mango, a dwa zdania później pije sok pomarańczowy, bądź utyka górę spodni pod skarpetki… (takimi przykładami – jaskrawymi dowodami na brak redakcji – mógłbym dosłownie sypać). Nierzadkie są o wiele poważniejsze błędy merytoryczne – bo o językowych nie będę nawet wspominał. Zdarzają się one nawet w tekstach popularnonaukowych, gdzie wypaczają obraz naukowej prawdy. Pierwszy z brzegu przykład z pracy mojej żony, która specjalizuje się w przekładzie literatury popularyzującej wiedzę. Mamy serię książek o drobnoustrojach, symultanicznie wydawaną w wielu krajach. Już w trakcie prac nad pierwszą pozycją Urszula natrafiła na dziesiątki nieścisłości, w tym wiele naprawdę poważnych. W innych krajach tłumacze nie zgłaszali obiekcji, tak więc polskie wydanie jest jednym z nielicznych, w których czytelnik zapozna się z rzetelnym opracowaniem tematu.

Czy to prawda, że pańska książka Szczury Wrocławia zostanie przetłumaczone na język koreański? 

Tak, to prawda. W marcu sprawa znalazła szczęśliwe zakończenie, choć wcześniej dostarczała nam wiele emocji. 

Jak do tego doszło?

Jakiś czas temu zaproponowaliśmy pani Chung, znanej tłumaczce literatury polskiej, kilka moich książek. Szczury Wrocławia: Chaos spodobały się jej najbardziej i to dzięki niej znalazłem najpierw koreańskiego agenta, a później wydawcę tej książki. Kilka miesięcy po podpisaniu kontraktu, wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy: tłumaczka otrzymała nominację do nagrody Booker International, a wydawnictwo, z którym oboje współpracowaliśmy, zaczęło mieć problemy finansowe – co nie jest niestety rzadkością w tej branży po ostatnich perturbacjach z covidem i cenami druku czy papieru. Umowa została rozwiązana, choć prace nad przekładem były już zaawansowane, ale agencja zapewniła mnie, że nie spocznie, dopóki nie znajdzie nowego wydawcy i tak też się stało. Tym razem sprzedano prawa do całej serii, nie tylko do pierwszego tomu, a nabywcą okazało się wydawnictwo Dasan Books, jeden z gigantów tamtejszego rynku.

Gratuluję! Kiedy możemy się spodziewać publikacji koreańskiego tłumaczenia tej książki?

Od podpisania kontraktu do publikacji musi upłynąć kilkanaście miesięcy, zatem mówimy najprawdopodobniej o drugiej połowie przyszłego roku. Przekład, co oczywiste, będzie gotowy dużo wcześniej, prace nad nim trwają bowiem od pewnego czasu. Mam też stały kontakt z tłumaczką, niedawno na przykład gościliśmy ją w Polsce, zatem jestem absolutnie spokojny o jego jakość – a to chyba największa bolączka polskich autorów, o czym przekonałem się przy pracach nad pierwszym angielskojęzycznym wydaniem innej mojej serii.

Czy ma pan w planach wizytę w Korei Południowej albo nawet tournée po tym kraju? 

Wyprawa do Korei to nie przelewki, ale przymierzamy się do takiego wypadu w okolicach premiery Chaosu. Może nie będzie to pełnowymiarowe tournée, ale chciałbym wziąć udział w choć jednym spotkaniu z koreańskimi czytelnikami i zwiedzić Koreę, o której tak wiele czytałem.

Na koniec chciałbym zapytać, czy ma pan swoje książkowe guilty pleasure, czyli książki, które czyta pan ukradkiem?

Nie mam i jestem z tego dumny. Już dawno doszedłem do wniosku, że szkoda życia na czytanie, słuchanie i oglądanie dzieł marnych i zwyczajnie złych. To decyzja, do której trzeba dojrzeć, ale godna polecenia. Czasu, jaki traci się na wątpliwą przyjemność, nie da się odzyskać za żadne pieniądze, a przecież jest tyle dobrego do poznania.

Gdyby miał pan więcej czasu to do których przeczytanych przez pana książek chciałby pan wrócić?

Z największą ochotą zanurzyłbym się ponownie w powieściach Umberto Eco, zwłaszcza w Wahadle Foucaulta i Imieniu róży. Wróciłbym też do Szatańskich wersetów i kilku książek z klasyki science fiction, zwłaszcza tych czytanych tak dawno, że zdążyły zatrzeć się w mojej pamięci. Ostatni brzeg, Władca much, poza tym powieści i opowiadania Bradbury’ego, Clarke’a, Asimova. Boję się jedynie, że część z nich przy ponownej lekturze mogłaby zostać odarta z nimbu arcydzieła. Tak było w przypadku paru uwielbianych przeze mnie ongiś filmów, które nie wytrzymały próby czasu. Wracając do tematu, lista książek, do których chciałbym powrócić, jest naprawdę długa. 

– rozmawiał Michał Hernes