Literatura
Wiersze zebrane
Noe w czasie wojny
Podążanie ścieżką biograficzną poety, aby znaleźć na niej artefakty interpretacji, nie jest najlepszą metodą. W przypadku wierszy Zygmunta Jana Rumla trudno jednak nie ruszyć tym śladem. We wrześniu 1939 roku ma 24 lata i ukończone studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Na początku 1943 roku zostaje dowódcą VIII okręgu Batalionów Chłopskich na Wołyń. Tam też ginie, zamordowany przez Ukraińską Powstańczą Armię. Współczesny czytelnik podsumuje to we właściwy sobie sposób: młody człowiek z innej epoki, z wojennych realiów, z terenu, które nie są już Polską. Czy jest możliwe spotkanie tych dwóch światów?
Jeśli poezja wojenna, to pierwsze skojarzenia biegną do Baczyńskiego i Gajcego. Rumel może śmiało stanąć z nimi w jednym szeregu. Katastrofizm, romantyczne dziedzictwo wieszczów, apokaliptyczność, a obok niej zmysłowość, nawiązywanie dialogu z poetycką tradycją – to w zasadzie typowe cechy tej twórczości. Wiem, że życiorys Rumla oraz losy pośmiertne jego twórczości (teczkę z wierszami ocaliła żona poety biorąca udział w Powstaniu Warszawskim, jest to obraz, od którego trudno uwolnić się wyobraźni) zapominanej i odpominanej są same w sobie ciekawe. Dość powiedzieć, że w filmie „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego jest scena inspirowana jego życiem, że powstał o nim film „Poeta nieznany” Wincentego Ronisza, jest patronem jednej biblioteki i jednej ulicy – czy to dużo, nie mnie to oceniać. Trudno to wszystko odsunąć tak, by nie rzutowało na samą lekturę wierszy. Ale tak właśnie chciałbym uczynić; pochylić się nad poezją, nie nad legendą. Nie jest to łatwe, spotkanie z „Wierszami zebranymi” wytrąca z poczucia spokoju. Tym, co pierwsze zwraca uwagę dzisiejszego czytelnika, jest doświadczenie zupełnie innej jakości języka. Czytam wiersze Rumla i mam wrażenie, jakby zanurzył się w leśnym, zagadkowym jeziorze. Czystość frazy, dźwięczność wersów, jakaś żywiołowość przywołanych obrazów. Ale są to zdania mocne, pewne swej siły, jak te w wierszu „Poema”:
Poema by nam trzeba stworzyć polskie, nowe,
jędrnej gwary społecznej pełne, mocne, zdrowe.
Jare jako pszenica, jako chłopy żytnie,
w których Polska jako długa, szeroka zakwitnie
i wygada, wyśpiewa, wygębuje gwarnie...
To pisanie z przekonaniem powołania wieszcza, który dopomina się o rzeczy, na które dzisiaj, wydaje się, nie ma właściwych słów.
Kresowość, Wołyń, folklor ukraiński, rusycyzmy – to wszystko jest i narzuca się w sposób oczywisty. Bardziej zaskakuje mnie witalność tej poezji wywiedziona z metafizyki miejsca, z przedziwnego połączenia wierzeń pradawnych, jak i chrześcijańskich. Z kilku wierszy wybieram „Rodowód”, gdzie rytm i ekspresja przywodzi na myśl jakieś wirowanie. Na marginesie warto zaznaczyć, że utwór powstał w czerwcu, może zatem jest tu jakieś echo nocy świętojańskiej, nocy kupały? Wspomniany „Rodowód” zaczyna się od słów:
Poganin jestem! Poganin!
Dwurogie chwalę księżyce
i lutą słowiańską Panią,
Marzannę – Bogurodzicę!
Nie mniej frapujący jest wiersz „Bogurodzica”, gdzie znajduję frazę:
Oto Ją widzę! Promiennoręka!
A przed Nią puszcza żywiczno-kora!
A przed Nią bieży Wiślica w łęgach
i pława Odra w liściastych borach!
Czytając te wersy trudno nie zatrzymać się nad drzemiącą w nich muzyką. Przywołane wiersze mają wszystko: witalność, ekspresję, rytm, niepokój, wreszcie: zasygnalizowaną tajemnicę, która wywołuje echa własnych wspomnień. Gdyby po te teksty sięgnęła dzisiejsza muzyka alternatywna, to chciałbym, aby uczyniła to Furia, która na płycie „Księżyc milczy luty” pokazała, że nie straszne jej eksperymenty językowe, lub Lao Che, które kiedyś nagrało przecież rewelacyjne „Gusła”. Jeśli dziś widziałbym „drugie życie” poezji Rumla to właśnie w obszarze muzyki. Inaczej pozostanie poetą dla tych nielicznych wtajemniczonych, którzy potrafią czytać z literackiej otchłani.
„Wiersze zebrane” przynoszą szereg utworów podejmujących tematykę wojenną, rejestrujących różne jej wymiary. Jest opis zmian ulicy, a wraz z nią żyjących w zniewoleniu ludzi („Ballada o ulicy Słupeckiej” albo „Obrazki jesienne”, gdzie pisze poeta: Nad jesiennymi ulicami, / w mroku jesiennym rozwieszone / trupy się chwieją – nad trupami / wiatr z drzewa ogarnia liście złote...). Jest zapis rodzinnego dramatu („Werset”), gdy umierają bliscy, a pozostali przy życiu muszą stawić czoła pytaniu: dlaczego ja żyję? Jest jeszcze coś, co sprawia, że trudno odłożyć wiersze Rumla na bok. To zapis doświadczenia narodu, ale ujęty nie w formie lirycznego reportażu, a wyniesiony do rozmyślań metafizycznych. Rozbudowane poematy, takie jak „Rok 1863”, „Pogrzeb pięciu poległych”, „Obelisk”, czy „Pieśń” i „Modlitwa” (wyróżnione w tomie poprzez obrócenie dla lepszego oddania charakteru tekstu), pokazują poetę odczytującego w historii i literaturze polskiej wskazówki, jak przejść trudny czas. Jest to wprost czytanie dziejów z jakiejś wielkiej księgi, do której dostęp mieli tylko ci, widzący – Mickiewicz, Słowacki, Norwid.
Jeśli piszę tak ostrożnie o poezji Zygmunta Rumla, to dlatego, że obcuję z płomieniem. Tu wszystko się żarzy, płonie, parzy. Dystans, jaki jest między mną a Rumlem, to nie tylko doświadczenia wojenne; to również kwestia odmiennego sposobu podejścia do poezji. Jeśli dziś dla twórców problemem pozostaje, jakiej używać wersyfikacji oraz jak znaleźć właściwy język (i uwolnić się od wpływów wielkich, jak Miłosz czy Herbert), Rumel jest daleki od takich rozmyślań. Te problemy są dla niego rozstrzygnięte. Nie zastanawia się ani nad stylem, ani nad językiem – on jest językiem: żywym, nieskrępowanym.
- Marcin Cielecki
PIW (PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY)
Warszawa, maja 2018
120 stron
ISBN: 978-83-06-03459-2