Literatura

2018

Atropina

Tematem kluczowym drugiego – po debiutanckim Raptularzu (2016) – zbiorku Adriana Sinkowskiego pozostaje bycie i różne formy nieobecności lub znikania. Na dobrą sprawę także ten zbiór pozwala się czytać jako raptularz, gdyż naprędce utrwala to, co niesie ze sobą chwila obecna i stale spogląda w przeszłość mieszczącą w sobie pokaźną „masę spadkową” rozmaitych wspomnień, głównie z dzieciństwa. Czytając te wiersze, należałoby unikać pochopnego psychologizowania, lecz nie da się ukryć, że prezentują one bardzo, bardzo osobisty punkt widzenia. Drzwi poetyckiego świata Adriana Sinkowskiego stoją otworem, a jego tekstowa persona podejmuje nas tam gościnnie, oprowadza po zakamarkach swojej biografii, dzieli się z czytelnikiem, wrażeniami, za-pamiętaniami, doznaniami. Chętnie zmienia plany czasowe swoich monologów i w różnych występuje rolach, raz chłopca dorosłego mężczyzny, męża żonie (Monidło), ojca dzieciom (Suplement). O tym, kim był niegdyś, myśli z czułością, przynajmniej z wyrozumiałością. Ale swój czas teraźniejszy przeżywa bez taryfy ulgowej, przekonany, że jego egzystencja nie jest ani wyjątkowa, ani komukolwiek do czegokolwiek potrzebna; że usprawiedliwia ją jedno fakt, iż zabiera głos, że mówi, a mówiąc, podtrzymuje znikliwą rzeczywistość w istnieniu. Dręczy go obawa, że gdy zamilknie – zniknie wszystko i wszyscy, zwłaszcza babcia, heroiczna bohaterka prywatnej mitologii, liryczne „ty”. Od lat kilku nieobecna, jednak zmartwychwstała we wspomnieniu, znów ujrzana w tylu rozmaitych sytuacjach, na ogół codziennych: opiekunka, przewodniczka, świadek, jak pozwala nam sądzić końcowy wiersz, dziejowych dramatów. Gdy trzeba, aby wnuk posilił się nielubianą zupą, działa autorytetem (Jagła), jednakże jej łaskawość łagodzi surowe zasady narzucone przez rodzicielski rygor (Trufle). Obdarza wnuka miłością bezwarunkową i przez odwzajemnioną, zwłaszcza wtedy, gdy odczłowiecza ją cierpienie choroby (por. Park Moczydło). Miłość ta okazuje się nieocenionym egzystencjalnym kapitałem. Zapewne dzięki niej poetyckie „ja” przeciera własne ścieżki, odnajduje zgubione drogi i potrafi przetrwać okresy, gdy wokół zamiera życiowa dynamika (Padlina), zaś otoczenie widmowieje, zepsute gnuśnym banałem i pokusą apatii. Choć ryzykowna byłaby może hipoteza, że babcia wykreowała poetę, to z całą pewnością wypowiadająca się tutaj postać odziedziczyła po niej wyczucie smaku słowa, zwłaszcza zmysł słów osobliwych, obdarzonych urokiem vintage’u. Powiada Sinkowski: „Gwint, gałgan. Ceregiele, cadyk. Brzmią tak obco, / ale gdy się je kładzie w usta, dają radość, // nie to, co Gröningen, które ma smak metalu. / Rankiem, gdy słońce siłą zrywa gusła z zasłon, / ty im, a one tobie wydają się nikim: / odrywają się od ust, / mimo to bez dźwięku, // wbrew temu, kim są, chowa się je do kieszeni / na czarną godzinę i wyciąga jak dropsa, / aby oddać, co się im od dawna należało. / Słowa babciu, na kogo padną,  na tego bęc.” (Ujazdów).
Podmiot tomu spogląda na świat jak gdyby rozszerzonymi po atropinie źrenicami, może odrobinę nieostro, ale szeroko, wgląda w głąb swej przed-historii, w czas gdy jeszcze preegzystował w rodzicach. Spostrzega własną, niepokorną chłopięcość i niekiedy nakłada na te spojrzenia swój obraz w oku własnych dzieci (wiersz tytułowy). Dyskurs tego zbioru obrazami stoi. Świat jawi się w nim jako konglomerat widzeń o różnym stopniu spoistości i szczegółowości. Niekiedy natrafiamy tutaj na sceny rodzajowe skomponowane niby fotografie (Inna). Czasem poetycka refleksja zostaje powiązana z warszawskim bądź podwarszawskim konkretem topograficznym.
Niepokoi poetę irracjonalny lęk o to co nastąpi, gdy, wyczerpią mu się wątki i tematy. Zupełnie niepotrzebnie. Wszak dopiero oswaja się z odpowiedziami na elementarne pytania i niekiedy mierzy się z brakiem odpowiedzi na nie. Zatem także w przyszłości może mieć jeszcze sporo do powiedzenia również o przebiegu tych zmagań.

Piotr W. Lorkowski

TOWARZYSTWO PRZYJACIÓŁ SOPOTU
Sopot, czerwca 2018
210 x 140
72 stron
ISBN: 978-83-65662-26-2