Aktualności

19.02.2019

Słowo od tłumacza. Wei-Yun Lin-Górecka: Tłumaczenie jest jak stand-up

Wei-Yun Lin-Górecka, tłumaczka literatury polskiej na język chiński, opowiada o łopianie u Schulza, polskiej szkole plakatu, za sprawą której zafascynowała ją nasza kultura, a także o tajwańskim rynku książki i o tym, jak dobiera tytuły do tłumaczenia.

Jak zaczęła się pani przygoda z językiem polskim i naszą kulturą?

Studiowałam w Edynburgu. Pojechałam tam, ponieważ obejrzałam Trainspotting. Była tam galeria z polskimi plakatami. Kilka razy ją mijałam. Zaciekawiła mnie, ale nie miałam śmiałości, żeby ją odwiedzić. W końcu się przełamałam. Polska szkoła plakatu mnie zachwyciła. Te polskie plakaty miały w sobie takie dziwne piękno. Ogromne wrażenie zrobił na mnie taki plakat Wiktora Sadowskiego: ogromna głowa w klatce, brama w połowie zamknięta albo w połowie otwarta. Nie wiadomo, czy się otwiera, czy zamyka. W tym zawieszeniu zobaczyłam siebie. Nie wiadomo, kim jestem, gdzie mam pójść. Zamówiłam ten plakat, ale potem wstydziłam się go odebrać. Po kilku miesiącach zadzwonili do mnie z tej galerii z pytaniem, czy się po niego zgłoszę. W końcu po niego poszłam. Dowiedziałam się później, że wysłano go z Krakowa, do którego później miałam się przenieść.

Postanowiłam pojechać do Polski, mimo że nie znałam żadnego polskiego słowa. Potem zaczęłam czytać trochę przekładów. Na przykład Gombrowicz był wydany na Tajwanie, choć tłumaczenie Iwony, księżniczki Burgunda powstało na podstawie angielskiego przekładu. Przeczytałam też Kurkę wodną Witkacego. Później trafiłam na Brunona Schulza, który mnie zachwycił. Po lekturze dwóch stron się rozpłakałam. Pomyślałam, że muszę przetłumaczyć Sklepy cynamonowe, mimo że nie znałam języka polskiego.

Po studiach w Londynie postanowiłam pojechać do Polski. Dostałam propozycję z University College of London, żeby studiować literaturę wschodnioeuropejską. Tyle że 40 procent lektur to były książki po polsku. Uznałam, że muszę nauczyć się polskiego i pojechałam na sześć tygodni. Ale po tych sześciu tygodniach stwierdziłam, że nie jestem w stanie czytać literatury i powinnam zostać na dłużej. Zostałam na rok. Później znalazłam pracę, podjęłam studia i spotkałam męża. I tak minęło jedenaście lat. W końcu zaczęłam tłumaczyć. Byłam jeśli nie jedyną, to jedną z niewielu tłumaczek na Tajwanie, które przekładały bezpośrednio z polszczyzny. Zaczęło się od dwóch tomów opowiadań Sapkowskiego. Miałam go tłumaczyć dalej, ale pojawiła się propozycja przekładu Schulza…

Czyli spełnienie marzeń. A co sprawiło pani największe problemy w tłumaczeniu Schulza? I co w ogóle sprawia największe problemy w tłumaczeniu na język chiński?

Szyk zdań, ponieważ polszczyzna ma długie okresy. Polacy lubią wielopiętrowe zdania, które przypominają labirynty. W języku chińskim zdanie na pięć linijek jest niemożliwe. Trzeba więc ciąć. Niektórzy Polacy uważają, że to niszczy piękno języka, ale tak się po chińsku nie da.

A druga rzecz, może nieco dziwna, to kwiaty. Schulz na przykład pisze dużo o łopianie. Ten łopian jest u niego rozpustny, opanowuje przestrzeń. Mogę to przetłumaczyć po prostu jako łopian, ale jako tłumaczka chcę rozumieć sens, wiedzieć, dlaczego on o tym pisze. U nas łopian, podobnie jak w Japonii, się je. Jemy jego korzenie. Nigdy nie widziałam liści łopianu, który się rozpuszcza, a więc nie rozumiałam tej sytuacji. Dopiero później pewnego razu byliśmy na spacerze i mąż powiedziało: „O, to jest ten łopian, który tłumaczysz”. I ten łopian był mniej więcej na mojej wysokości. Ale wtedy jeszcze tego do końca nie zrozumiałam. Potem pojechaliśmy do Drohobycza i tam rzeczywiście ten łopian jest niesamowity! Ogromny, rozpustny gigant! Mamy u nas podobną roślinę. Gdyby Schulz pisał o niej, to od razu bym zrozumiała.

Tłumaczenie jest jak dziesięciominutowy stand-up na scenie. Kiedyś grałam w stand-upach. Przygotowujesz się godzinami, a na scenie pojawiasz się na chwilę. Czytelnik nie ma nawet pojęcia, ile się w to włożyło pracy, ile się wie, co się badało. Ale ta wiedza i przygotowanie są konieczne. Na tym polega największa trudność, ale to także największa frajda.

Jak poradziła sobie pani z tym łopianem? Zastąpiła go pani tutejszym odpowiednikiem?

Nie, nie, to byłaby przesada. Pisałam o tym we wstępie do książki.

Przekładała pani między innymi Wisławę Szymborską, Janusza Korczaka, Andrzeja Sapkowskiego, Igora Miecika, Witolda Szabłowskiego, no i oczywiście Schulza. Co ma pani w planach?

W tym roku będę tłumaczyła Korczaka. Maciusia na bezludnej wyspie wyda Doris Wang, która opublikowała już Króla Maciusia Pierwszego i Jak kochać dziecko. A dla innego wydawcy tłumaczę Kiedy znów będę mały i Szacunek dla dziecka.

Sama dobiera pani przekłady czy raczej dostaje pani zlecenia od wydawców?

Większość dobieram sama.

A czym się pani kieruje? Myśli pani o tym, co zainteresuje rodaków?

Tak. Przede wszystkim myślę, co jest użyteczne. Ponieważ jeśli tłumaczymy tylko dobrą literaturę, to mamy za duży wybór. Na Tajwanie ukazuje się bardzo dużo książek, więc jeżeli coś nie jest użyteczne, to się nie sprzeda. Jeżeli się nie sprzeda, to wyląduje w magazynie i zostanie zniszczone. Po co tłumaczyć takie książki?

A co czyta się na Tajwanie?

Tajwańczycy bardzo lubią czytać, jak żyć. Jak porządkować mieszkanie, jak zarabiać, jak być dobrym rodzicem. Dlatego właśnie bardzo dobrze sprzedaje się Jak kochać dziecko. Rodzice bardzo się tutaj starają. Większość rodziców, jeśli tylko mają pieniądze i czas, chcą zapewnić dzieciom dobrą edukację, chcą je dobrze kochać. Spotykają się, dyskutują. Na przykład jest grupa na jednej z platform komunikacyjnych poświęcona Jak kochać dziecko. Rodzice spotykają się tam on-line co piątek i czytają Korczaka, a następnie dyskutują.

Poza tym czyta się u nas dużo komiksów i fantastyki. A wracając do użyteczności, nie chodzi tylko o to, jak zarabiać pieniądze czy odnieść sukces. Dotyczy ona właśnie takich zagadnień jak rodzicielstwo. Dlatego wybrałam Jak kochać dziecko do tłumaczenia. Z kolei Król Maciuś Pierwszy opowiada o dorastaniu. Wiedza o tym, jak trudno jest dorastać, jak zachowywać się z empatią w stosunku do dzieci i siebie, jest bardzo istotna.

Natomiast Szabłowski w Tańczących niedźwiedziach przybliża trudności po transformacji ustrojowej i trudności w demokracji. To także użyteczna wiedza dla Tajwańczyków. I tak właśnie wyglądają moje kryteria – co jest użyteczne, co może ludziom pomóc, co pozwala im zobaczyć siebie i dostrzec, że za granicą nie wszystko jest wspaniale, że tam również ludzie przeżywają różne trudności i konfrontują się z różnymi dylematami. To też jest użyteczna wiedza.

Jaką rolę w pani pracy odgrywa Instytut Książki?

Daje pieniądze wydawcom! To jest najważniejsze. Myślę, że wszyscy zdają sobie dobrze sprawę, że literatura polska to nie jest coś, co kładzie się na ladzie i od razu schodzi. Sapkowski to fenomen, ale nie ma wielu takich rzeczy, które sprzedawałyby się na pniu. Literatura angielska, amerykańska, japońska, a nawet koreańska cieszy się tutaj popularnością, ponieważ to świat, który jest nam bliższy. Polska jest odległa i egzotyczna. Trzeba do niej zachęcać wydawców. Jak położy się fundamenty, rynek się na nią otworzy.